- Debiutował pan w filmie Rodzina
Połanieckich...
- Grałem służącego, który tylko mówił: "Jaśnie Panie, konie zajechały".
To był 1978 rok.
- Niedługo potem zagrał pan w Karate po polsku,
odnosząc ogromny sukces...
- Tak. To była szybka realizacja, przez dwa miesiące wakacji.
- Karate po polsku obfitowało w wiele scen
erotycznych, których nie darzy pan sympatią?
- Nienawidzę ich. Na szczęście niewiele miałem takich scen w życiu zawodowym.
Nie umiem się w nich znaleźć, dobrze w nich nie gram.
- Wielokrotnie w wywiadach mówił pan o swoim fizycznym
podobieństwie do Daniela Olbrychskiego. To chyba frajda, móc zostać drugim
Olbrychskim?
- Wszyscy ci, którzy zauważyli nasze podobieństwo, wiedzieli też, że jesteśmy
zupełnie inni psychicznie. Różni w temperamentach. On jest gwałtowny,
impulsywny, a ja bardziej zamknięty, zwrócony do wewnątrz. W czasie studiów
miałem okazję poznać osobiście Olbrychskiego. To była dla mnie frajda,
bo pamiętałem o swojej wieloletniej fascynacji tym aktorem. Proszę sobie
wyobrazić, że będąc uczniem chodziłem kilkakrotnie na Boksera i
już wtedy, zachwycając się Olbrychskim, wiedziałem, że jest aktorem niepowtarzalnym.
Nieporozumieniem byłoby go naśladować.
- Z Danielem Olbrychskim spotkał się pan zawodowo
w Siekierezadzie Witolda Leszczyńskiego.
- Tak. To bardzo ważna rola w moim życiu zawodowym. Być może nawet najważniejsza.
Reżyser Leszczyński oglądał mnie w Karate po polsku i pomyślał
sobie: Ten facet gra dobrze karatekę. Wezmę go do swojego filmu. To
niezły amator. Nie wiedział wówczas, że jestem zawodowym aktorem.
Nie miałem kłopotów z tą rolą, ponieważ nie grałem, tylko byłem... Kłopoty
były jedynie z temperaturą, która dochodziła do -25*C. Ale na to też była
rada: Olbrychski włożył pięć par kalesonów, ja też nałożyłem pięć par
kalesonów. Nałożyliśmy też po pięć swetrów i mogliśmy rozmawiać o poezji.
Życie jest poezja.
- Pierwszą swoją główną rolę na Zachodzie zagrał
pan u boku Wernera Herzoga w filmie Trudno być bogiem.
- Tak. Sławny reżyser wystąpił w tym filmie jako aktor. Obraz był kręcony
w Monachium, Taszkiencie, Kijowie, Jałcie, tak więc zwiedziłem kawał świata.
- Podobno grając w hollywoodzkim przedsięwzięciu
Triumf ducha, u boku Willema Dafoe, przeżył pan bardzo silny stres.
- Tak, to prawda. Pierwszy stres przeżyłem, bowiem film kręcony był w
Oświęcimiu i niektóre sceny powstawały przy piecach. Jestem przeciwny
robieniu filmów w takich miejscach. To jest miejsce zmarłych i należy
je uszanować. Ponadto poznałem na własnej skórze "twarde prawa Hollywoodu".
W pierwszych rozmowach zaproponowano mi jedną z głównych ról, w dodatku
pięknie napisaną. Natomiast w jednej z ról epizodycznych miał wystąpić
Eddie Olmos, który w trakcie realizacji Triumfu ducha otrzymał
nominację do Oscara za Stand and Deliver. Natychmiast wezwano scenarzystę,
aby epizodyczną rolę Olmosa powiększyć, natomiast moją poważnie okrojono.
Pozostała rola duża, ale nie należała już do głównych. Producent powiedział
wprost, że mnie rozumie, ale Olmos ma nazwisko liczące się na całym świecie.
- W Złocie Alaski partnerował pan Ericowi
Douglasowi - najmłodszemu synowi słynnego Kirka Douglasa.
- Tak. To było niezwykle wyczerpujące zadanie, bowiem w Złocie Alaski
grałem bandytę i równolegle wcielałem się w ojca Kolbego grając w filmie
Krzysztofa Zanussiego Życie za życie. Ciężko było mi połączyć te
dwie prace, rolę wielkiego, prawie świętego człowieka i bandyty.
- Jak trafił pan na plan filmowy Carlosa Saury
Ay, Carmela?
- W Triumfie ducha drugim reżyserem był Hiszpan Migel. Widocznie
mnie zauważył, bowiem rozmawiał na mój temat z Carlosem Saurą. Któregoś
jesiennego dnia zadzwonił w moim krakowskim mieszkaniu telefon. Podniosłem
słuchawkę i usłyszałem: Carlos Saura do pana dzwoni. Czy chciałby pan
zagrać w filmie? Oczywiście nie mogłem odmówić tak wielkiemu reżyserowi.
- Kiedyś jadąc pociągiem posłyszałem jak dwie młode
dziewczyny charakteryzowały polskich aktorów. Jedna z nich zatrzymała
się przy pana nazwisku i powiedziała: Żentara? Ten aktor pozbawiony
jest egoizmu...
- Trochę rzeczywiście zabłądziłem w aktorstwie. Uważam, że gdybym był
bardziej egoistyczny, dużo więcej osiągnąłbym. Podobno jestem dobrym profesjonalistą,
sumiennie wykonuję swoje aktorskie zadania, mam predyspozycje, ale nie
potrafię się przebijać, walczyć o role, o ich kształt.
- Podobno nie lubi pan być podziwiany, nie lubi
hołdów składanych przez widzów?
- Nie lubię. Uwielbiam Marlona Brando, uważam go za wielkiego artystę.
Lubię jego filmy, wiele o nim czytałem. Wiem, że Brando nie lubi swojego
zawodu. Nie znosi tego, że musi być facetem, który się podoba. Kiedyś
go nie rozumiałem. Dziś doskonale go rozumiem. To jest samoobrona przed
tym kobiecym zawodem. Jest wielu prawdziwych mężczyzn w tym fachu. Oni
czują, że woleliby robić coś innego, ale robią to, co robią, bo tak, a
nie inaczej się złożyło.
- Ale pan do aktorstwa przypadkowo nie trafił?
- Trafiłem przypadkowo. Jeszcze rok przed maturą nie wiedziałem, co będę
robił dalej. Chciałem zawsze być nauczycielem wychowania fizycznego. Niestety,
byłem w Liceum Ekonomicznym, gdzie nie było biologii. Na AWF bez egzaminów
z biologii nie można się było dostać. Musiałem więc odpuścić sobie te
studia. Wcześniej myślałem o filologii niemieckiej, ponieważ mając 15
lat zakochałem się w Niemce. To była pierwsza moja wielka miłość. W szkole
ze wszystkich przedmiotów miałem dostateczne, a z języka niemieckiego
ocenę bardzo dobrą. Wtedy doświadczyłem, jak wielkim motorem w działaniach
ludzkich jest miłość. Przez rok, chodząc z tą dziewczyną, nauczyłem się
tyle języka niemieckiego, ile potem przez dziesięć lat nie mogłem się
nauczyć. Gdy miłość po roku czasu się skończyła, przestałem uczyć się
tego języka. Nie byłem więc na tyle dobry, by zdawać na filologię niemiecką.
Została szkoła aktorska.
- Dlaczego właśnie ona?
- Dlatego, że zaczęli mnie namawiać... Zawsze lubiłem oglądać filmy. Moja
żona do dziś dnia się ze mnie śmieje, że ja oglądając filmy strasznie
je przeżywam. Jeżeli bohater na ekranie śmieje się, to ja śmieję się razem
z nim. Jeżeli jest smutny, to mi się też udziela. Być może jest to potrzebne,
by wykonywać zawód, który wykonuję.
- A więc fascynacja filmem i teatrem spowodowała,
że trafił pan do aktorstwa?
- Pochodzę z Koszalina. Teatr, w czasie gdy tam mieszkałem, nie był zbyt
dobry. Często mieliśmy wycieczki ze szkołą do teatru. Kazali nam oglądać
różne spektakle, a myśmy niezbyt chcieli. Aktorzy chyba też zbytnio nie
chcieli grać. Pamiętam aktora, który grał księdza. Miał na sobie sutannę,
a pod nią widać było dżinsy. Taki teatr zaczął mnie razić. Czułem sztuczność,
czułem, że aktorzy próbują mnie oszukać. Z filmem było inaczej. On zawsze
mi się kojarzył z prawdą. I być może coś z tego do dzisiejszego dnia zostało.
Aczkolwiek uważam, że aktor - dobry aktor, powinien w teatrze i filmie
grać. Wtedy naprawdę się rozwija.
- Jak by pan siebie scharakteryzował?
- Trudne pytanie. Ludzie widzą we mnie człowieka niezwykle poczciwego,
takiego świątka, a ja jestem zupełnie inny.
- Ale jest pan bardzo uczciwym i pogodzonym ze
sobą?
- Nie jestem pogodzony ze sobą. Nie jestem uczciwy. Tylko takie role gram.
Ale jestem świadomy swojej niedoskonałości i z tym walczę.
Jan WOLNY
Warmia i Mazury
2-4 lipca 1991 r.
|