Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)
11.01.04
Śniło mi się, że szedłem
ulicą, której nie mogłem rozpoznać i znienacka ktoś trzasnął mnie pałką
w łeb. Ocknąłem się wyraźnie zadowolony. W pierwszej chwili nie bardzo
wiedziałem gdzie jestem, ale nie odczuwałem żadnego bólu głowy, co przekonało
mnie, że jednak jestem tutaj. Kiedy otworzyłem oczy, rozpoznałem znajome
sprzęty, grzbiety książek - rzuciły mi się w oczy niektóre tytuły, np.
"Proces", który od kilku lat ciągle spoczywa obok mojego wezgłowia.
Tak, chyba jednak żyłem. Przecież na tamten świat nie zabierałbym tylu
niepotrzebnych rupieci. Na cóż by mi się zdał wiklinowy stojak na płyty,
telewizor, szafka na ubrania, wieża. Tam, podobno, aniołowie grają wpierw
na trąbach a potem na harfach a tragiczne sztuki wystawiane są tylko na
niższych poziomach.
Szczerze powiedziawszy nie byłem chyba szczególnie
zadowolony, że pałka zbója nie wyzwoliła mnie od codziennej udręki porannego
wstawania i zapytywania - co dalej ? Bo wciąż nie wiadomo co, a chciałoby
się choć trochę wiedzieć. Poczułem tak wielka potrzebę posiadania tej
odrobiny pewności, że aż zatrząsłem się wewnętrznie. Ogarnął mnie potworny
lęk nie przed śmiercią, ale przed życiem. Zamknąłem pośpiesznie oczy usiłując
zasnąć, ale nic z tego. Nachalne dowody mojego "tutaj" nie chciały
zniknąć. Znowu kłuł mi oczy ten przeklęty "Proces", stojak,
szafka, telewizor, wieża. Z zamkniętymi oczami, uzbroiwszy się w długi
kij rozwalałem wszystko w drobny mak. Jęczały płyty paździerzowe, skowyczało
szkło. Potem boso jak w transie skakałem po tym pobojowisku. Naprawdę
zapragnąłem śmierci. Wtedy pojawiła się znowu ta ulica ze snu, zupełnie
do żadnej nie podobna - wszedłem na nią mijając dziwne zakamarki i zaułki.
W duszy przywoływałem tego z pałką, żeby przyszedł i trzasnął mnie skutecznie
w łeb. I poczułem tępe uderzenie - to nawet nie zabolało... Nagle wszystko
się zapadło, ogarnęła mnie beznadziejna pustka i poczułem przeszywający,
nie do opisania ból.
- Czy tak wygląda śmierć? - wrzasnąłem na
całe gardło.
- To dopiero początek - dobiegł mnie czyjś
melodyjny szept - to dopiero początek.
Ostatkiem sił, z wielkim trudem rozwarłem
powieki. Naprzeciw wystawiały się te same grzbiety książek, stojak, szafka,
telewizor, wieża. Odetchnąłem z ulgą, zrzuciłem z siebie kołdrę i stanąłem
na podłodze.
- Przynajmniej wiem na czym stoję - powiedziałem
głośno do siebie. Potem umyłem się, ubrałem, zjadłem dwa jajka na boczku,
popiłem herbatą z cytryną i wyszedłem miedzy bloki na znajomą mi ulicę
Zakątek w Krakowie.