Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)
28.02.04
Siedzę jak zwykle przed
komputerem. Czaję się. Może coś uda mi się zapisać. Czasem to czekanie
jest najbardziej intrygujące. W moim przypadku nie ma w tym niczego z
przysłowiowego czekania na Godota. Nie odczuwam żadnej beznadziejności,
raczej atmosferę zbliżającego się święta. Przecież siedzę tu przede wszystkim
dla siebie. A jeżeli coś wysiedzę, to podzielę się z innymi. Mam jeszcze
w sobie wystarczająco dużo dobrej woli.
Marianna patrzy na mnie z szyby. Przykleiła
ją tam moja Basieńka, bo wie co dla mnie znaczy ta postać w czerni, z
jasną przenikliwą twarzą spuentowaną fantazyjnym, czarnym kapeluszem i
ogromnymi okularami. U góry zdjęcia motto z jej wiersza, które Eryk Ostrowski
wpisał mi również w dedykacji do swojej najnowszej książki: "Ludzie,
których obecność wystarcza". Do takich osób należy Marianna Bocian.
Teraz uśmiecha się do mnie ze zdjęcia i chyba nie w smak jej ten patos.
Wolałaby może bym opisał ją okopującą książki, jak razem z nasionami wrasta
w ziemię i znika. "Być może życie / nie ulega unicestwieniu / choć
obumierają przybrane kształty ciał po spełnieniu" - to motto z dnia
na dzień umacnia się we mnie.
Jednak coś się rodzi. Pojawia się ktoś inny.
Marianna odchodzi. Jest jasny wiosenny dzień. Siedzę w obrotowym fotelu
i czuję się dobrze. Jednak czegoś mi brakuje. Słońce wślizguje się przez
częściowo zasunięte story i pełga promieniście po jasnych ścianach. Patrzę
na zegar - wskazówki przesuwają się niedostrzegalnie. Jakby czas się zatrzymał,
jednak płomienie słoneczne obejmują ściany i meble ciągle inaczej. To
znak, że słońce żyje i uprawia swoje odwieczne wędrowanie... I panuje
taka dziwna atmosfera, jakby coś miało się wydarzyć. Boję się poruszyć,
żeby nie spłoszyć tej chwili. Jakaś mucha krąży wokół mnie, bzyczy, siada
mi na nosie, rozpoczyna spacer wokół oczu, po czole. Nie odpędzam jej
- ona zagląda mi do uszu, do nosa, wdrapuje się na czubek głowy; czuję
jak przedziera się potykając po porośniętym mchem czerepie, aż dociera
na sam czubek głowy, do miejsca, które wtajemniczeni nazywają oknem duszy.
Czyżby w jej kosmologii zaznaczono tam wygasły wulkan?...
Przycupnięta siedzi i ja siedzę w fotelu
i jest mi z nią dobrze. Nie musimy z sobą rozmawiać, w tej ciszy każdy
jest na swoim miejscu. Nagle znów rozlega się jej bzyczenie i widzę ją
wirującą pod sufitem jak zatacza kręgi zbliżając się do świetlistych,
igrających na ścianach plam. Rozlega się trzaskanie pazurków po drewnianej
podłodze. Ruda Pusieńka staje naprzeciw mnie i szczeka rozsierdzona wodząc
oczkami za pławiącą się w promieniach słonecznych muchą. Mucha znika.
Pusia zbiera się w sobie i... wskakuje mi na kolana. Niespodziewanie wypełnia
mnie fala ciepła - patrzymy sobie w oczy. Pusia usiłuje polizać mnie po
twarzy, ale odruchowo odsuwam głowę. Czuję jej oddech i ruchliwe ciałko
wibrujące na moich kolanach...
I trwa we mnie coś tak cudownego, jakby
nigdy miało się nie skończyć.