Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)
31.03.04
Po latach spełniło się moje
ukryte głęboko marzenie. Jako były hippies, tego rodzaju marzeń wstydziłem
się do niedawna. Przecież cały bunt kontrkultury przełomu lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych wymierzony był przeciw mieszczańskiej stabilizacji
życia - próbie nadania mu wymiaru sukcesu na poziomie zawodowym i materialnym.
Posiadający władzę i pieniądze byli apostołami mieszczańskiej iluzji wolności,
która wyrażała się w miarę swobodnym korzystaniu z dóbr materialnych,
nieskrępowanej możliwości podróżowania i tworzenia atmosfery tzw. luzu,
który dla nas zazdrośników i podglądaczy zza żelaznej kurtyny stanowił
wzór niedościgły. Tam każdy mógł znaleźć dla siebie miejsce, ubrać się
modnie, zajadać frykasy, kupować samochody. Oczywiście nie każdy. Tutaj
z mojej strony zakradła się przesada. Ale tak to wtedy wyglądało. Tamten
świat ukazywał nam się jako dostatni i elegancki a nasz ubogi i siermiężny.
Tam miało się do wyboru setki modeli butów a tu zaledwie kilka, a i te
trzeba było załatwiać po znajomości, dostawać "spod lady". I
tak naszą tragedią stał się niedosyt a nieszczęściem tamtych - nadmiar.
Rock and roll, cokolwiek by o nim nie powiedzieć,
wniósł trochę szaleństwa i orzeźwienia. Może więcej niż trochę. Pod jego
wpływem zmieniała się moda: od krótko obciętych bikiniarzy lat pięćdziesiątych
do długowłosych hippiesów i postrzępionych punków. Za tym wszystkim szła
niezgoda na ten zbyt łatwy model życia, który sprawiał, że mimo pozornego
luzu, ludzie zasklepiali się w sobie, stawali się nieczuli na potrzeby
i nędzę drugiego człowieka. W takim wykreowanym przez media welfare state,
cel życia stanowiło budowanie własnego imperium a nie poszukiwanie prawdy
o sensie istnienia. Pamiętam jakim szokiem był dla mnie "Układ"
Kazana, gdzie bohater, typowy człowiek sukcesu, postanawia ni stąd ni
zowąd popełnić samobójstwo rozbijając się luksusowym samochodem. Udaje
mu się jednak przeżyć i rozpoczyna nowe życie przedrzeźniając i szydząc
z tego wszystkiego, co dotychczas było dla niego ważne i godne zaangażowania.
Do tego jeszcze wojna w Wietnamie, gdzie
ginęli ludzie w imię interesów możnych tego świata. Cała hippiesowska
rewolta zwróciła się przeciw bezprawiu, na mocy którego w imię zagrożonej
wolności i demokracji zabijało się niewinnych ludzi. Hasło "Love
not war" również i na Wschodzie zrobiło karierę. Paradoksalnie, w
socjalizmie też zrodził się ruch długowłosych buntowników i chociaż nikomu
nie robili krzywdy, stali się solą w oku władzy ludowej.
"Dziwny jest ten świat" Niemena
sprawił wiele zamieszania. Wzmocnił determinację młodych ludzi, którzy
chcieli przeciwstawić się coraz bardziej widocznej znieczulicy, nienawiści
i samowoli władzy, która posługując się gładkimi sloganami w istocie smażyła
własne pieczenie traktując ludzi jak bydło.
I ja, kontestator, buntownik z tamtych lat
kupuję sobie auto nie byle jakie, Toyotę Avensis Wagon mówiąc po naszemu
Combi, w kolorze oliwki metalik, z klimą, super radiem ze zmieniarką na
dziesięć płyt CD - co prawie sama jedzie i aż dziw, że jestem jej do czegoś
potrzebny. I moje ręce składają się do modlitwy wielbiącej umysły konstruktorów,
bo jest mi w niej tak dobrze z ukochaną żoneczką u boku. Silnik mruczy
jak kotek, z głośników sączy się Dylan - jego pełne goryczy i niepokoju
songi nie burzą mojego dobrego samopoczucia. Czuje się naprawdę szczęśliwy,
bo spełniło się moje marzenie. Jest mi błogo jak dziecku, któremu ojczym
zwany Misiatkiem kupił kiedyś zdalnie sterowny samochodzik. Jak on pięknie
jeździł po pokojach kierowany przeze mnie linką sterowniczą, aż ze wzruszenie
pociła mi się rączka.
Teraz też spocony z emocji panuję nad moją
maszyną - jedziemy właśnie na pierwszą przejażdżkę. Zatrzymuję się na
małym, przydrożnym parkingu, nie wyłączając silnika wysiadam, żeby zapytać
o drogę a tu... moja Toyotka zaczyna wyć i mrugać. Szlag by trafił, zapomniałem
wyłączyć opcje antynapadową, w panice rzucam się do kabiny nurkuję i za
cholerę nie udaje mi się znaleźć ukrytego przycisku. Gaszę silnik, zapalam
i sytuacja się powtarza; Toyota wyje, mruga, krztusi się i gaśnie. Zapalam
i nurkuję pod deską rozdzielczą - jakieś czary, ten pieprzony przycisk
zniknął gdzieś albo w ogóle go nie go nie było?... I znowu to przeklęte
wycie, silnik rzęzi i gaśnie. Wokół gromadzą ludzie, przyglądają mi się
dziwnie. Może uważają mnie za złodzieja, no, gdzie ten cholerny przycisk...
Na sygnale hamuje przy mnie radiowóz, z
granatowego wnętrza wypadają uzbrojeni policjanci, wywlekają mnie z auta
i wprawnie skuwają ręce. Nie pomagają rozpaczliwe protesty mojej Basieńki.