Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)
08.06.04
Dwa tematy mi się zbiegły
i nie wiem o czym pisać. Z jednej strony Kinga Olewicz, poetka którą znam
od lat, razem debiutowaliśmy, potem współpracowaliśmy i tego "śmy"
znaleźć by można więcej, by zbudować portret dziwnej istoty żyjącej zawsze
gdzieś na granicy rzeczywistości. Trochę tu, trochę tam. Poezja Kingi
jest nie pisaniem, lecz mówieniem. Kiedy wstajemy rano i zaczynamy coś
mówić, najczęściej jest to paplanina o byle czym, pozbawiona jakiejkolwiek
metafizyki. Przebija z niej troska na naszą codzienność. Ot, żeby sprytnie
załatwić interesy, nie stracić tego, co posiadamy, wiedzieć do kogo się
uśmiechnąć, komu zaprezentować groźny grymas. I tak żeglujemy na powierzchni
życia zaklinając się nawzajem, że... jakoś to będzie.
Dzień przemija za dniem, podobnie, w granicach
rozsądku. Czasem ogarnia nas zniechęcenie, bo coś stało się nie po myśli
a czasem wybucha euforia, bo wydaje nam się, że dotknęliśmy samego nieba.
Ale Kinga nie wypowiada pustych słów. W tym co mówi zawsze odczuwalne
jest jakieś zakotwiczenie, bunt przeciw miałkiemu przeżywaniu życia, gdzie
tak niewiele potrzeba, by zdeptać człowieka dla własnej wygody, z potrzeby
wykazania własnej racji. Można by mnożyć przykłady, ale przecież wszyscy
je znamy. Jak łatwo powiedzieć patrząc na człowieka półprzytomnego, brudnego
alkoholika czy narkomana: takie jest życie, przecież nic na to nie poradzimy.
Skoro rozkradają nas i rozszarpują na wszystkie strony złodzieje z politykami
na czele to nic innego nam nie pozostaje ja służyć im jako przysłowiowe
mięso armatnie.
Ale nie mogę dalej o tym pisać, bo Niecierpek
mi się wpycha, skromny kwiatuszek w doniczce, który spotkałem kilka tygodni
temu na placu targowym i tak mi się spodobał, że kupiłem go za niewielką
cenę i przyniosłem do domu jako wiosenny prezent dla mojej Basieńki. Teraz
wstaję od komputera i idę po niego do drugiego pokoju... stawiam przed
sobą na biurku i patrzę na jego wysmukłe jak palce, połyskujące liście,
czerwieniejące od spodu, gustownie inkrustowane czerwonymi żyłkami. Jego
delikatne, pąsowe płatki sprawiają wrażenie zupełnie nierealnych, jakby
sztucznych wobec wielkiej, przytłaczającej płyty bloku, w którym mieszkam,
betonowych ulic osiedla i metalowych, połyskliwych aut snujacych się tam
i z powrotem po uliczkach osiedla. Na drugi dzień, kiedy zamieszkał u
nas, musieliśmy wyjechać. Nasza córkę Agnieszka prosiłem, żeby go podlewała,
bo bardzo mi na nim zależy. Jakież było moje rozżalenie, kiedy po powrocie,
już na wejściu Agnieszka oświadczyła bez ogródek, że Niecierpek padł.
Tak dosłownie powiedziała i te słowa okazały się prawdziwe. Kiedy wszedłem
do pokoju, nie mogłem w to uwierzyć i bezradnie patrzyłem na zwiędłe brunatnym
badyle, które zwisały smętnie z doniczki. Coż, stało się - trudno. Basia
jednak podlała go na wszelki wypadek, ot takie przysłowiowe umarłemu kadzidło.
Przygaszony zabrałem się do jakiejś pracy.
Coś tam segregowałem, porządkowałem i ten Niecierpek nie mógł mi wyjść
z głowy. Jestem przesądny i wyglądało to na zły znak - coś musiało się
za tym kryć. Tak upłynęło kilka jałowych godzin, zbliżał się wieczór.
Nagle drzwi mojej pracowni otworzyły się z impetem i jak grom z jasnego
nieba ukazała się podekscytowana Basia.
Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem go
oglądać. Nie do wiary, jego liście na czerwonych łodyżkach prężyły się
pełnią życia, kwiaty tak samo nierealne pąsowiały w moich oczach.
- To jakiś cud - powiedziałem muskając go
delikatnie.
Tak Kinga milcząca wydaje mi się leżącym
bezwładnie niecierpkiem, ale gdy zaczyna mówić, to gdzieś z głębi sączy
się ożywiająca ją woda. Jej oczy zaczynają błyszczeć i ta niepozorna istota
nabiera niezwykłego piękna i lekkości; tańczy na scenie, wykrzykuje, śpiewa
swoje wiersze. Takich poetów jest niewielu. Znana mi większość popisuje
się słowami - puszy się na oczach innych. A ta Kinga jest, jakby jej nie
było i śpiewa swoją pieśń buntu i troski o zwykłego, poniewieranego przez
ludzi i los człowieka. Rozpościera ponure pejzaże, z których sączy się
jednak światełko. Buduje opętańcze rytmy a ileż w nich tęsknoty za harmonią
i zwykłym wypełnionym miłością życiem:
Rodzimy się wraz ze śmiercią
która tkwi w nas jak gałąź
Napiętnowani niewiadomą
walczymy całe życie z ostrzem
Czyha ona na nas
W chwili słabości
skazani na ciało
tak kwitnące i kruche.
Co roku, gdy drzewa
wzbierają sokami
odradzamy się na nowo
Jak przytłumione snem zioła
Słońce zmywa sen i niewolę.
Pragniemy miłości i zapomnienia
Zbratania z naturą
Gorzko pachnie ciało
ma smak migdałów
i zapach pieczonego chleba
Słońce złoci i wygładza
Fale grają symfonię Mahlera
Zagłuszają skowyt pragnienia
Morze oddycha przypływem fal
Pragniemy ulecieć w tęczę
Wysoko ponad szczytami
Bo cała reszta
Jest spadaniem