Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)
04.09.04
Przecież... chciałem coś
powiedzieć, jednak jak nożem uciął, nic mi się ni nasuwa. Nieprawda -
coś gdera we mnie - żadnej wypowiedzi nie zaczyna się od "przecież",
to stosuje się, ty językowy abnegacie, raczej koło środka, zgoła pod koniec...
- Zamknij się - odpowiadam, choć nie wiem
komu i to się zamyka a ja mówię - Przecież we mnie nieustannie płyną myśli,
które nie mają początku ani końca, nieprzerwanie toczy się jakiś dialog.
Pisanie wstępu to dobre dla hipokrytów, którzy z buzią w ciup udają, że
coś dopiero się zaczęło i zachowują się tak jak panienka cichodajka, która
usiłuje naciągnąć mini spódniczkę na kolana a ta szmatka ledwo przykrywa
stringi.
A To znowu we mnie - Nie rżnij Hamleta,
bo wiesz o co ci chodzi.
Rzeczywiście. Ciekawe czy komentując duchowe
wydarzenia nie spełniłoby się słówko "duchowiście", ale to na
potem. Teraz rzeczywiście przypomniało mi się o czym chciałem pisać, kiedy
obudziłem się rano i z poczuciem bezradności chciałem się czegoś złapać.
Otóż miałem wczoraj spotkanie z dwiema kobietkami, które połączyły się,
zawodowo, w agencję "DeBe", pomyliłem się i napisałem "BeDe",
ale komputer skorygował automatycznie na "będę". Na marginesie
naszej rozmowy opowiedziałem o moim debiucie teatralnym w "Antygonie
w Nowym Jorku" w reżyserii Tomka Piaseckiego. Ubawiło je, gdy nadmieniłem,
że zagrałem główną rolę, to znaczy nieboszczyka Johna, innymi słowy trupa,
co otworzyło mi drogę do mojej aktorskiej, żywej już kariery. Potem był
"Józef K." w reżyserii Marka Kality, gdzie partnerował mi Edek
Żentara i sam reżyser w roli tytułowej. Potem, przy wsparciu duchowym
kolegów, sam obsadziłem się w "Dżumie" w roli ojca Paneloux,
też w dobrym towarzystwie, Tomka Piaseckiego, Bogusia Słomińskiego "Słomy"
i Edka Żentary. Warto wspomnieć, że moim "dublerem" był sam
Marek Kalita, który ze względy na nawał pracy w Teatrze Rozmaitości i
w filmie, zagrał tylko dwa spektakle a ja wywindowany tym "zastępstwem"
osiągnąłem takie wyżyny pychy, że napisałem w końcu, po dwudziestu kilku
latach zmagań, sztukę teatralną o mickiewiczowskim Konradzie żyjącym i
buntującym się dzisiaj. Przedtem wyreżyserowałem jeszcze "Lekcję"
Ionesco dzięki kredytowi zaufania, jakim obdarzył mnie, amatora, Edward
Żentara (Profesor) i Jagoda Pietruszkówna (Uczennica). Powracając do sztuki,
tak wyszło mi w pisaniu, że Konrad nie jest już młody, co pozwoliło mi
wskoczyć na głęboką wodę i obsadzić się w tytułowej roli, w jednym szeregu
z Trelą, na pierwszym planie... Coś nawet podszepnęło mi, żeby mu zaproponować
taki zakamuflowany dubel, bo gdyby się nawet zgodził, nie miałby czasu
na grę i samo przez się by tak wyszło - skoro z Kalitą się udało?... Przecież
dzięki takim fuksom robi się kariery
A co na to trup? Przyznam, że go polubiłem.
Nie, nie jestem nekrofilem, jedynie w moim doświadczeniu scenicznym nabrałem
przekonania, że nic tak nie inspiruje jak bezwład. On - Nikt ze swoją
bez-władnością i bez-radnością sprawia, że przestaję pozować, bo w tym
przypadku trzeba po prostu grać prawdziwie.
Aktorzy tak wiele tracą, gdy odmawiają drugoplanowych
ról. Oni chcieliby gadać, gadać i gadać. Ale zagrać Romea i Julię na katafalku,
nie ma komu - do tak trudnych zadań zatrudnia się statystów. A mój John
to kawał roli. Jestem na scenie przez kilkanaście minut, siedzę na ławce,
wokół miota się Pchełka, Sasza, przychodzi Anita i mówi o mnie z miłością;
siada blisko, gładzi mnie po twarzy, wkłada do ręki świecę, która ktoś
później zapala. Potem ja niby się zapalam od tej świecy i gaszą mnie,
ktoś mnie potrąca, osuwam się, ktoś mnie podnosi... I nie jestem w stanie
nawet drgnąć, powiedzieć słówko do Anity a tak bardzo chciałbym. Moje
bezwładne ciało porusza się mechanicznie, gdy ktoś siada na ławkę; czasem
gwałtowny ruch powietrza powoduje lekkie drgnienie. Tak wiele chciałbym
powiedzieć i to narasta we mnie, ale nie mogę, bo jestem trupem. A moja
dusza wyrywa się gdzieś; ręka, centymetr po centymetrze osuwa się po udzie
i opada na ławkę. Anita podnosi mi ją, kładzie na kolanach a ja nie jestem
w stanie jej podziękować i tylko cisza rośnie we mnie, dawny ból gdzieś
znika i chciałbym tak trwać, bo jest mi dobrze. Dzięki śmierci życie staje
się potęgą...
Czuję, że czas kończyć, bo właśnie pojawiła
mi się złota myśl. Czy nie wydaje wam się, że te wszystkie "złote
myśli", które wpisały się "złotymi zgłoskami" na "karty
światowej literatury", to grabarze tajemnicy? Być może tajemny ogień
stanowi poważne zagrożenie, dlatego bezpieczniej jest od czasu do czasu
przysypywać go złotymi myślami? Czy ostatnie moje zdanie przeciw złotym
myślom, nie jest równie złotą myślą? Następnego już nie napiszę, bo ono
wygląda mi na kolejną złotą myśl. Ale w chwilę po nim zrodziło mi się
inne zdanie i tak bardzo domagało się zapisania, że prawie już chciałem
to zrobić, ale na szczęście przestraszyło się czegoś i uciekło...
O, znowu ustawiają się następne, wywieszam
tabliczkę: PRZERWA...
I mogę powrócić do marzeń. Do moich aktorskich
marzeń. Tak, chciałbym jeszcze zagrać, po tym Konradzie oczywiście, człowieka
z halabardą. Po prostu stać przez dwie godziny na scenie i nie robić nic,
obrzucany mimochodem pogardliwymi spojrzeniami partnerów scenicznych i
publiczności. I pozwolić by moje ciało grało całą bezradność statystowania.
A może zdarzyłoby się, że ktoś po spektaklu przyniósłby mi kwiaty? Czy
zatrząsłby się cały teatr od oklasków jakich jeszcze nigdy nie było?