Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


08.09.04

     Jest sierpień, zbliża się wieczór. Nie pamiętam, który to rok - może ten, co dopiero będzie. Za domem mieści się mój raj, który stworzyła dla mnie Basieńka. Dla mnie i dla siebie. Jeszcze dla ptaków, co przylatują do pomalowanej na brązowo beczki z zielonymi obręczami, podarowanej nam przez poetę, Adasia Ochwanowskiego i piją wodę - słyszę ich milknący śpiew. Jest coraz ciszej, niespodziewanie pojawia się majestatyczne granie świerszczy. Tej wieczornej ciszy nie kaleczy nawet odległy warkot samochodów. A raj jest maleńki: 4 x 10 m. Od południa ściana naszego domu chroniąca w lecie przed nadmiarem słońca i różnorodne krzewy, których nazw, z wyjątkiem kilkumetrowej tui, nie potrafię wymienić. Od zachodu sosenki przywiezione z Marzysza, pomiędzy nimi kosodrzewina, jałowiec - zasłaniają siatkę, za którą króluje pies sąsiadów. Wśród nich kwiaty różowe, żółte, białe. W rogu w niszy z zielonych gałęzi kamień przywieziony przeze mnie z Żywca, pod którym spoczywa nasza suka Pusia. Teraz odnoszę wrażenie, że wypoczęła już i spaceruje po trawniku, wokół kwadratowego paleniska z kamieni. Od północy kamienne otoczaki z mojej Soły wytyczają szczególny pas kwiatów i wysokopiennej, otulającej płot jeżyny. W prawym rogu, pod biało-zielonolistnym drzewkiem kiwi biała huśtawka z żółto-granatowymi poduszkami.

     Teraz leżę sobie na niej i huśtam się lekko. Od wschodu, ponad głową słyszę oddech psa sąsiadów, drapie pazurami o siatkę, żebym go pogłaskał. Wstaję i z przyjemnością głaszczę jego kosmaty łeb wystający ponad siatkę, potem przechodzę przez furtkę do bardziej użytkowej części naszego raju, gdzie na obrzeżach, licząc do zachodu, rośnie jabłoń, dwie śliwy, jeszcze jedna jabłoń, brzoskwinia i morelka. Kto nie zjadł pod wieczór ciepłego jeszcze owocu prosto z drzewa, ten nie zna smaku raju - nasycam się brzoskwinią, morelami i cudowna słodycz rozlewa się we mnie.

     Kładę się znowu na huśtawce, niebo staje się przezroczyste, po chwili gaśnie. Słyszę zbliżający się szelest, ktoś delikatnie całuje mnie w usta. W rozpościerającej się we mnie aksamitnej ciemności pali się błogie światełko. Jest mi tak lekko, jakbym za chwilę miał unieść się z moją Basieńką za rękę i poszybować do mrugających przyjaźnie gwiazd.