RSS Feed
sierpnia 26

bez rewelacji (Wolna miłość III)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Najbliższe dni minęły bez rewelacji. Arbajt – lulu. Na kontakty towarzyskie nie starczało czasu.

- Nie wiem jak normalni ludzie mogą to wytrzymać – powiedział któregoś dnia Piotr waląc się bez ducha na tapczan.

- A co maja robić? – Jacek rozłożył ręce – czekać aż im manna spadnie z nieba?

- Ale to jest potworne, takie wstawanie. I stale to samo. Ja bym tego nie wytrzymał.

- Większość tak pracuje, przecież nie urwałeś się z choinki.

- Nie mogę tego pojąć – Piotr ukrył twarz w dłoniach – Przecież każdy ma jakieś marzenia, jakieś indywidualne plany, a potem to wszystko bierze w łeb. Zostaje tylko ten regularny zapieprz: rodzinka, dom, żonka, pracka, dziateczki, szefuńcio-idiotuńcio, telewizorek-potworek… Wymyśliłem kiedyś na to taki skrót: ITC (I Tak Ciągle)… Powiedz mi, jak oni mogą to wytrzymać?

- Nie wiem, nigdy nie próbowałem – Jacek odwrócił się na drugi bok i głośno ziewnął.

- …Często przyglądałem się wracającym z roboty ludziom.  Przypominają wypłowiałe szmaciane automaty. Pracowałem kiedyś z takimi na praktykach i czasem w tym wszystkim dziwiło mnie, że oni potrafią jeszcze zdobyć się  na jakieś ludzkie odruchy… Bo to ich całe życie jest przecież potwornie nieludzkie.

- Zacznij pisać wiersze – mruknął Jacek przez sen. Piotr tkwił w nieprzyjemnym półśnie. Ślizgał się po jakimś błocie, czy gównie; może to była zimowa ślizgawka, a on miał dopiero dziewięć lat i… chyba krew ciekła mu z nosa i zrobiło mu się potwornie zimno…

Obudził się z poczuciem bezsensu i obrzydzenia. W stołówce zjedli paskudne śniadanie. W taką cholerną niedzielę zupełnie odechciewa się żyć. Piotr pomyślał z ulgą o jakimś drzewku i gałęzi, która nie byłaby wcale sucha – to jest jednak luksus, że człowiek ma zawsze jakieś wyjście… I jeszcze ten kolejarz. Dobrze, że go nie zabiłem. Ale właściwie jakie to miałoby znaczenie? Osierociłby dwoje, może troje dzieci. Popłakaliby trochę  po nim… A jeśli to był alkoholik maltretujący rodzinę, co w przypadku konduktorów pewnie nierzadko się zdarza, to uwolniłbym ich od tego drania, a wdowa bez żalu poszłaby w kurs z jakimś innym konduktorem, albo kierowcą. Najlepiej będzie jak kupię mu kwiaty i zaniosę do szpitala z liścikiem: „Niedoszłemu truposzowi najczarniejsze wyrazy współczucia z powodu pójścia w kurs małżonki”. Albo do niej: „Z serdecznymi gratulacjami w powodu śmiertelnego zejścia kanalii, pani męża – niech żyje wolna miłość”… Zjawiła się Zdzisia.

- Dziwnie dziś wyglądasz – rozsiadła się na krześle, zapachniało od niej jakąś perfumą, którą Piotr bardzo lubił.

- Gdzie dryfujesz – burknął ni stąd ni zowąd patrząc gdzieś w bok.

- Słucham? – jej potężny biust falował, z trudem mieszcząc się pod bluzką. Biła stamtąd tak ogromna siła, że Piotr poczuł się maleńki, pokurczony, zawieszony rozpaczliwie na tym cycu jak na potężnym dzwonie.

- Gdy na ciebie patrzę, to zdaje mi się, że zaraz wybuchnę – powiedział bębniąc palcami po stole.

- Nie rób tego, zapaskudzisz obiekt.

- Obiekt?

Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.

- A z czym masz znów problem?

- Przyznam się bez bicia, że nie wiem. Coś mi się strasznie popieprzyło. Jakieś luzy pod czachą, za dużo tych martwych punktów.

- A znasz takiego, który wie?

- Są chyba tacy.

-  Nazwiska! – Zdzisia przekrzywiła głowę i poprawiła się na krześle.

- Chyba Pan Bóg i jego towarzycho.

- Nie bluźnij – spojrzała na niego poważnie.

- Jesteś dewotką?

- Nie należy nigdy kpić z rzeczy, których się nie rozumie.

- A ty uważasz, że On jest? – Piotr wpatrywał się tępo w jej okrągłości z trudem mieszczące się na krześle – Gdyby był, to powiedziałby nam co mamy tutaj robić.

Przyglądała mu się ze złośliwym uśmieszkiem.

- Ja też ci to mogę powiedzieć.

- Tak?

- Zerżnij jak najszybciej jakąś panienkę.

Przez twarz Piotra przebiegł skurcz jak od uderzenia batem. Już chciał coś powiedzieć, żeby jej poszło w pięty, ale zgryzł to w sobie.

- Może masz rację – wymamrotał wpatrując się z nienawiścią w te „jej”. Rozstali się z niewyraźnym „cześć”.

Co za cholerny dzień! Ze wszystkich dni tygodnia Piotr najbardziej lubił piątek, bo w taki piątkowy wieczór można było sobie powiedzieć – jutro będzie sobota, a po sobocie niedziela. Ale samej niedzieli wprost  nie cierpiał.  W niedzielę budził się zawsze z obrzydzeniem, ze świadomością nieuchronnego poniedziałku. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, a w niedzielę – strzelił sobie w łeb. To najpiękniejszy tekst świata – pomyślał z sadystycznym rozbawieniem. Mierziło go to niedzielne snucie się po ulicach i parkach „rekreujących się” rodzinek z rozszczebiotaną dziatwą. Chętnie by ich rozwalił jednym pociągnięciem cyngla, żeby nie musieli znowu zaczynać od początku tej rewii bredni i kłamstw, kiedy państwo małżonkowie z maniackim uporem udają wzajemną miłość, a dziateczki kochają starych za samochody i lalki. Właściwie w taką leniwą niedzielę można by

naprawdę w samym środku tego „relaksującego się” tłumu wykonać efektowne harakiri. Czerwona farba odstraszyłaby trochę, ale zbiegliby się po chwili i stłoczyli wokół, przepychając jeden przez drugiego, żeby zobaczyć osobiście tę kałużę i nieruchome białka wytrzeszczone do jakiegoś nieba. Potem mieliby co opowiadać przy śniadanku w pracy: szkoda go, taki młody i kanapki smakowałyby im bardziej. Ten przygasający obraz obcej śmierci u ulgą zagryzaliby szynką albo serkiem, przeświadczeni o swojej wieczności. Tu, w tym biurze, które szlag trafi z pewnością za kilka lat, bo te wszystkie sprawy i sprawki w tym kraju już prawe nie istnieją, ciągną się tylko jeszcze jak przysłowiowa krew z nosa. A ile w zwykłym człowieku może być zwykłej krwi?…

Piotr przechodząc przez Rynek usiadł pod Adasiem. Obok usadowiła się jakaś trzydziestoparoletnia „dama”, z kostką opartą o kolano kontemplowała Sukiennice. Wyglądała na niezłe walidło. Kręciła stópką to w jedną, to w drugą stronę, jakby przeciwstawiając jej walory zabytkom Krakowa, głaskała paluszkami łydkę, może nieco zbyt umięśnioną, obciągniętą białawą pończoszką, a w jej oczach pojawiały się i nikły leniwe iskierki, które Piotr znał dobrze  z podobnych sytuacji – sprężył klatę. Z kolan „damy” zsunęła się torebka, wyprzedził ją w błyskawicznym geście. Podziękowała z uśmieszkiem, od którego jak od wódy miłe ciepło rozeszło się po członkach.

- Przepraszam, że się spytam – usiadł swobodniej i spojrzał jej w oczy nie wstydząc się tego „wstydliwego” faktu, który wyraźnie napęczniał w nogawce – Pani chyba przejazdem?

- Wyglądam aż na taką prowincjuszkę? – spytała przekrzywiając główkę, zapatrzona we własna kostkę, jakby w niej mieścił się teraz cały sens jej „tutejszego” siedzenia.

- Patrzy pani na Sukiennice jak ktoś, kto ich od dawna nie oglądał.

- To prawda. Nie byłam tutaj od czasu studiów – powiedziała rozwlekłym głosem – Jak ten czas leci, aż wstyd się przyznać – odwróciła wzrok.

Z tego i innych paru drobiazgów można było wnosić, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę, ale Piotr czuł, że jest inaczej. Wezbrało w nim to, czego tak bardzo nie lubił i uwielbiał zarazem. To obezwładniające, które prowadzi nieuchronnie, ruch po ruchu, do tej eksplozji – oślepiającego wyzwolenia, którego tak się pragnie, za wszelką cenę, krzywdząc bezwzględnie bliźniego. Ale bliźni obok, w przeciwsłonecznych okularach, w makijażu usiłującym nieudolnie zatuszować zmarszczki, z dekoltem w sam raz okazującym możliwości serca, z nóżką na nóżce kiwającą się  tam i z powrotem -ten bliźni nie wyglądał na takiego, którego można by skrzywdzić. Był to raczej bliźni, którego należy rżnąć bez litości wsłuchując się w spazmatyczne szepty i zdławione piękne słówka, oplatające swoją pajęczą siecią. W takim bliźnim można się zatracić – z solą wezbraną w otwartych porach skóry i chlebem własnego ciała należy iść do takiego bliźniego z ręką zaciśniętą posłusznie na zamku błyskawicznym jak na szybkostrzelnym karabinie!

- Chętnie zostanę pani Cziczerone – powiedział uprzejmie Piotr opanowując z trudem narastające drżenie ud.

- Ależ, nie chciałabym zabierać panu czasu.

- Zrobię to z największa przyjemnością.

Ich spojrzenia spotkały się

- Zabiorę panią na wycieczkę statkiem, na Bielany… A potem pójdziemy się… pomodlić… do klasztoru.

Popatrzyła na niego nieco zdziwiona i kiedy wstał, ruszyła za nim jak cielę.

- Zaskoczył mnie pan ta propozycją, ale przyznam, że oryginalna.

- Dopiero postaram się panią zaskoczyć – powiedział Piotr muskając delikatnie palcami majtającą się obok  jego uda rączkę.

- Naprawdę?

Przebiegli ulicę umykając przed rozpędzonym samochodem, który przyhamował z piskiem. Ścisnął jej dłoń, odwzajemniła uścisk. Ciemnozielone sztruksowe spodnie ładnie opinały wypukłą pupę tej trzydziestoparoletniej kobietki; odchylił się w tył, żeby to lepiej zobaczyć – jej upudrowana twarz pociemniała. Rumieni się, zdzira – pomyślał Piotr z rozbawieniem.

- Ma pani piękne spodnie.

- Właściwie to mówmy sobie „per ty” – podała mu wilgotną, ciepłą rączkę – Angelika.

- Rzadkie imię.

- Jeszcze z nikim tak szybko nie przeszłam na „ty”, ale wzbudziłeś we mnie ogromne zaufanie.

Szli rzucając sobie od czasu do czasu takie badawcze, wpółuśmiechnięte spojrzenia. Gdy znaleźli się na przystani, Piotr ścisnął ją za ramię – pogroziła mu paluszkiem.

- Szkoda, że żyjemy w cywilizowanym świecie – przyciągnął ją do siebie.

- Tak? – udała, że nie wie o co chodzi wyswobadzając się delikatnie spod jego ramienia. Przez chyboczący trap wsiedli na biały stateczek i oparci o balustradę patrzyli w spienione wiry kłębiące się za burtą. Piotr objął ją łagodnie.

- Dziwna rzecz – powiedziała Angelika – jeszcze przed chwilą byliśmy sobie zupełnie obcy, a teraz jedziemy sobie statkiem.

- Całkiem dziwna – przycisnął ją biodrem do burty.

- Ale o tym klasztorze to na serio?

- O klasztorze? – zacisnął palce na jej piersi.

- Czy ty nie pozwalasz sobie za dużo? – przez jej oczy przebiegł niezidentyfikowany bliżej błysk, zupełne ufo.

- Jak na razie , to w ogóle sobie nie pozwalam – Piotr roześmiał się głośno.

Jakiś dzieciak wychylał się przez burtę rzucając kołującym mewom kawałki obwarzanka. Śmiał się i tupał nóżkami, kiedy ptaki, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi uderzały w wodę i białe okruszyny znikały w ich krzykliwych dziobach.

- Podobno nos świadczy o temperamencie – przerwał milczenie Piotr.

Angelika uśmiechnęła się niewyraźnie zapatrzona w otwierający się za statkiem spieniony wodny rów. Przepływali koło jakiejś baszty, pod którą całowała się młoda para. Takim to dobrze – powiedział przechodzący z synkiem za rączkę brodaty facet. Komu dobrze? – spytało dziecko. Młodzi spleceni ramionami znikli za zakolem rzeki. Już zaczynały się pola z nieodległą perspektywą wzgórz z górującym zamkiem na jednym z nich.

- Co to za zamek? – spytała jak  dziecko.

- Nie wiem.

- Nie jesteś z Krakowa?

- Tam jeszcze nie spałem.

Roześmiała się. Piotr lustrował teraz jej dekolt starając się „je” sobie wyobrazić.

- O czym myślisz? – Angelika koniuszkiem języczka zwilżyła dolną wargę i bawiła się włosami oplatając je wokół ucha.

- O Koperniku, zupełnie nie może mi wyjść w głowy.

- Tak? – jej oczy roziskrzyły się wesoło – Ale dlaczego o Koperniku?

- Kojarzy mi się z tobą.

- Ze mną?

- Tyle w tobie tych wspaniałych kulistości – Piotr głośno oblizał wargi – że chciałoby się zostać astronomem.

- To miłe, że uważasz mnie za gwiazdę – uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę jak niezdarny ptak z ciężkimi cyckami.

- Chciałabyś być facetem? – Piotr walnął jak łysy o beton.

- Facetem – w jej oczach pojawiły się nieprzyjemne błyski, ale zgasły natychmiast. Stado mew przeleciało z wrzaskiem, jakieś dziecko biegło wzdłuż brzegu machając rączkami – Piotr zajrzał jej w oczy, coś dziwnego zakłębiło się w nich, rozcapierzyło pazury.

- Nie musiałabyś wtedy wysiadywać pod Adasiem i udawać, że interesuje cię ta stara buda.

- Sukiennice są naprawdę piękne.

- Kontemplowałaś je przez godzinę, dopóki nie znalazł się pretekst.

- Pretekst?

- Dopóki dobroczynne duchy nie zrzuciły ci torebki.

W jej oczach pojawiło się coś tak drapieżnego, że nie zdziwiłby się wcale, gdyby wbiła mu pazury w pysk.

- O czym ty mówisz?!

- A co, może nie świerzbi cię pindulka? – Piotr cofnął się o pół kroku i jego wzrok skierował się „tam”, pomiędzy te ciemnozielone, ładnie opięte spodnie i wiercił bezlitośnie, aż odruchowo potarła kolanami.

- Ty chamie! – wydusiła przez zaciśnięte zęby.

- Jestem cham, ale nieźle… – Piotr przyciągnął ją gwałtownie.

W jej oczach rozszalały się takie błyskawice, aż przeszły go ciarki. Objął ją z całej siły.

- Puść, bo będzie skandal! – syknęła zdławionym głosem.

- Uwielbiam skandale.

- Proszę mnie natychmiast puścić! – szarpnęła się z bezsilnej wściekłości.

- O co chodzi? Dorzuciłem tylko kilka konkretów.

- Ty jesteś chyba chory.

- Oprócz czerwonki, tyfusu i kiły nic mi nie dolega.

- Ty jednak naprawdę jesteś chory – usiłowała wyswobodzić ramię, ale trzymał mocno. Statek zwolnił wyraźnie, rozległ się przeciągły gwizd.

- Za klasztorem jest taki mur – gaworzył Piotr pieszczotliwie – wezmę cię na wyłom skalny  i będę rżnął jak wściekły pies niedoparzoną sukę.

Szarpnęła się gwałtownie, że nie zdołał jej już przytrzymać.

- Wariat! – jej oczy pałały nienawiścią, a twarz zrobiła się pomarszczona i stara.

Oddaliła się szybko w stronę wyjścia uderzając kilkakrotnie biodrami o burtę, a te „jej” trzęsły się jak galareta. Piotr zszedł na brzeg.

Ja chyba naprawdę jestem wariat! – powiedział to tak głośno, że jakiś idący przed nim beczkowaty facior odwrócił się i zapytał chrapliwie.

- Mówiłeś coś?

- Co?

- Ktoś tu wariat? – zajechało wódą i jakimś przetrawionym ścierwem.

- Spłyń – wycedził Piotr wyjmując ręce z kieszeni. Beczkowaty prychnął, zacisnął pięści i… rwał się do przodu, na Piotra, poprzez grube łapy babska w pomarańczowej, kłującej oczy sukience. Wokół zgromadził się tłumek gapiów.

- Ty smrodzie! – faciorowi żyły nabrzmiały na byczym karku.

- Uspokójcie się tatulu, bo karczycho wam pęknie, albo dostaniecie przepukliny – powiedział Piotr z uprzejmym uśmiechem. Facet wyrwał się babie i z furią skoczył na Piotra, który zrobił sprytny unik i beczkowaty zarył w trawie, rozciągnięty jak żaba. Zjawiło się dwóch błękitnych z białymi pałami. Facecisko dysząc nienawiścią podnosił się właśnie.

- Ja cię załatwię ty, ty… – szamotał się nie mogąc znaleźć odpowiedniej obelgi. Gdy stojący z tyłu milicjant położył mu rękę na ramieniu, zrzucił ja gwałtownym szarpnięciem nie zwracając uwagi na rozpaczliwe znaki ropuchy w krzyczącej sukience. Wtedy pały siadły mu na grzbiecie, zawył tylko:

- Za co?!

- Za co ?! – sekundowała mu piskliwe jego tłusta podpora-maciora czepiając się rękawów milicjanta. Otrzepywał się jak od karalucha.

- O co poszło? – zapytał błękitny stojących w bezpiecznej odległości gapiów.

- Ten człowiek bez dania racji rzucił się na chłopaka – powiedział lekko drżącym głosem starszy pan w słomkowym kapeluszu.

- Pijany jak prosię – dorzuciła jakaś kobiecina. Była tak wzburzona, że omal nie wypadła jej sztuczna szczęka, przytrzymała ją grzbietem dłoni. Beczkowaty bełkotał coś do milicjanta kłaniając się gęsto.

Piotr oddalił się niepostrzeżenie – przyspieszył kroku, bo wydawało mu się, że jeden z błękitnych wzywał go skinieniem ręki, ale udał że tego nie widzi, bo był już dość daleko i niebawem cała ta ruchliwa, rozkrzyczana zgraja zniknęła za zakolem rzeki.

Maszerował a stronę miasta mocno stawiając stopy. Przepływający właśnie statek zabuczał przeciągle. Gdzie ja właściwie idę? – pomyślał nagle Piotr i serce skurczyło się w nim boleśnie. Miasto zbliżało się w bladej łunie zachodzącego słońca, która nadawała mu upiorny wygląd oddychającego jeszcze trupa, o czym świadczyć mogły bure  dymy snujące się wciąż nad pogorzeliskiem.

Piotr szedł tam jak ćma do ognia. Z zaciśniętymi pięściami, gotowy na wszystko.

Słońce zapadło się za miasto i bury kolor zachodniego nieba zaczął szarzeć. Zrazu pojedynczo, potem coraz gęściej tryskały z oddali światełka rozlewając się na powierzchni rzeki w migoczące cienie. Piotr wsłuchiwał się ponuro w swoje kroki, jakieś ciężkie metalowe drzwi otwierały się w nim z przeraźliwym zgrzytem – nagle zderzył się z kimś. Starszy facet z sięgającymi do ramion włosami odbił się od niego i omal nie upadł.

- Przepraszam – powiedział Piotr.

- Nic nie szkodzi – staruszek spojrzał na niego bez cienia pretensji.

- Nic się panu nie stało?

- A co mi się mogło stać? – spytał z uśmiechem i zrobił taki ruch, jakby chciał już odejść, ale stał ciągle w miejscu przesuwając wolniutko w palcach rondo szerokiego kapelusza.

- Nie boi się pan tak sam? Tu przecież pustkowie?

- Uważasz drogi przyjacielu, że ktoś mógłby zrobić mi coś złego? Z jakiego powodu?

- Choćby z powodu kapelusza. Wypiłoby się za niego kilka piw.

- Sądzisz, że człowieka można tak łatwo zabić?

- Jednym palcem.

- Może to i prawda – staruszek zamyślił się, jego pochylona twarz bielała w mroku – Ale właściwie kim jest człowiek? – spojrzał na Piotra przenikliwie.

- Kim jest człowiek? To chyba oczywiste. Każde dziecko wie. Jak można nie wiedzieć? – Piotr poczuł jakąś  dziwną tęsknotę i znajome zwierzę znów zatopiło mu w sercu pazury. Spojrzał w oczy starego człowieka – ta krótko ostrzyżona głowa i łagodnie uśmiechnięta twarz wydawała mu się   dziwnie bliska. A przed chwilą byłem pewien, że ma długie włosy – pomyślał wpatrując się  przez ciemność.

- Dziwny  z pana człowiek – powiedział nie mogąc oderwać od niego oczu. Gdyby istniał Bóg, wyglądałby chyba podobnie – przemknęło mu przez głowę.

- Człowieka nie można zabić ot tak, jednym palcem – mówił nieznajomy – ani jedną ręką, ani dwiema. Choćbyś do tych rąk włożył nóż, pistolet, armatę, nawet rakietowy pocisk, to nie jesteś w stanie zabić człowieka, nawet tego najsłabszego.

Piotr patrzył jak na wariata.

- Powiedziałeś, że człowieka można zabić – kontynuował starzec – ale odpowiedz wpierw na pytanie kim jest ten człowiek?… Pytaj: kto jestem „ja”, w dzień i w noc, a gdy w końcu odnajdziesz swoje prawdziwe „ja”, zrozumiesz, że jesteś nieśmiertelny…

Piotr odwrócił się na pięcie i ruszył z zaciśniętymi w kieszeniach pięściami. Po kilku krokach obejrzał się, ale staruch gdzieś się rozpłynął. Pedał jaki czy co?…

Od rzeki wiało smrodliwym chłodem. Przęsła zbliżającego się mostu kołysały się w powodzi maleńkich drgających światełek, które nikły za lada podmuchem. Piotr parsknął głośno śmiechem na wspomnienie tego starego idioty. Człowieka nie można zabić – śmiechu warte! Takiego starucha jak on mógłbym udusić w kilka sekund zetlałą pończochą… i ani by zipnął.

Miasto było tuż, tuż. Nad wodą spowitą poszarpanymi tu i ówdzie mgłami, pełną pełgających bladych ogni, niósł się warkot samochodów i natrętne tramwajowe dzwonki. Właściwie po co ja tam idę? Jak nie wsadzą mnie do więzienia, to skończę ten zasrany wieżowiec. I co? Uchleję się jak świnia, przerżnę kilka panienek, i co? Potem mogę wrócić jeszcze na studia, żeby udawać intelektualistę, kiedy najzwyklejszy robol zarobi dwa razy więcej…Piotr przypomniał sobie egzaminy, ten cały rwetes, gdy serce podchodzi do gardła, bo tak trudno przypomnieć sobie tych kilka bzdetów, kiedy poszedł król na wojnę i inne podobne dyrdymały, które trzymają się głowy przez kilka dni, a potem znikają bezpowrotnie… I ten ohydny bulgot dukania przypominający lejącą się w nieskończoność wodę w kiblu… I po co to wszystko?… Żeby potem za marny grosz udawać, że się pracuje? Kiedy niewykwalifikowany robociarz zarobi więcej niż prawnik czy inżynier, bo tutaj ceni się ślepą siłę mięśni, a nie mózg, jakby ta cała „cywilizacja” była wynikiem ewolucji bicepsów?… Więc co? Zostać bezwzględnym cwaniakiem i odlać się na wszystko?… Robić gdzie się da pieniąchy, zaliczać panienki, łykać na granicy dolary , wysiadywać je potem w sraczu i… modlić się do świętej kwoki znoszącej na Zachodzie złote jaja?!… Takie jest przecież życie w tym kraju. Nie ma na to rady, trzeba w to brnąć. I deptać wszystko i wszystkich, a wieczorem po pracowitym dniu powiedzieć zamiast modlitwy: Wy wszyscy, którzy łączycie się ze mną w codziennym udawaniu, w imię szczytnych ideałów naszej przyszłości – mam was wszystkich w dupie!… „ Bo co to jest przyszłość? – Piotr patrzył w zamglone szarobure niebo, które sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miało runąć.   Przyszłość to dziura. To gówniana dziura, która już nawet nie śmierdzi. Gdyby istniał Bóg, to rozpieprzyłby ten cały śmietnik jednym zdecydowanym gestem. Tych wszystkich pedałów, alfonsów, złodziei, bandziorów i innych polityków; zepchnąłby do tej dziury w imię nowej przyszłości, której by i tak nie było…

Ale właściwie kim ja jestem?… Przystanął… Jego odbicie chybotało w połyskującej, ciemnobrunatnej wodzie, pojawiało się i nikło. Stał tak i patrzył nie mogąc oderwać oczu od tej zjawy, która kołysała się na falach. Wyciągnął przed siebie palec i przyglądał mu się długo… Co się ze mną dzieje?!… Zacisnął pięści, żeby nie krzyknąć, bo „to” z tępymi pazurami znów złapało go za serce, aż przykucnął i walnął pięściami w trawę. Pazury wycofały się w popłochu i serce pracowało normalniej…

Ogarnęło go przenikliwe zimno, przyspieszył kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w akademiku. Nagle usłyszał zduszony krzyk dochodzący gdzieś spod wałów i wyraźne odgłosy szamotaniny. Pobiegł w stronę wysokiej kępy krzaków rysujących się w ciemności. Skradał się cicho dotykając twarzą wilgotnych gałęzi… W trupim świetle odległych świateł zobaczył wpółrozebraną dziewczynę wyrywającą się z łap trzech klęczących nad nią facetów.

- Adam, co chcecie ze mną zrobić? – pytała zdławionym głosem.

- Zobaczysz – odpowiedział jej ten Adam. Potem usłyszał Piotr głęboki, bolesny jęk i kilka plaśnięć, jakby uderzeń otwartą ręka w twarz.

- Adam!

- Rozbieraj się ty prostytutko!

- Adam, ja tylko z tobą!

- Dzisiaj będziesz ze wszystkimi. Żyjemy przecież w socjaliźmie.

Zarechotali.

- Ty bydlaku! -krzyknęła z niespodziewaną siłą, Piotr wyjrzał ostrożnie. Jeden z nich pochylony, usiłował ją rozebrać, dwaj pozostali trzymali miotająca się za ręce.

- Uspokój się, ty zdziro! – warknął Adam i uderzył ją grzbietem dłoni w twarz. Zdarli z niej sukienkę, błysnęły kule piersi. Jeden z nich gwałtownym szarpnięciem zerwał jej majtki i odrzucił daleko w trawę. Wstrząsana konwulsyjnym łkaniem próbowała się jeszcze bronić,  ale ten Adam poprawił jej z piąchy  w twarz – znieruchomiała.

- Zagramy w marynarza – wyciągnął zapałki – Piotr w potężnym schwycił go od tyłu za włosy i nim tamci zdążyli się połapać walnął głową o kolano, odskoczyła jak piłka;  grzmotnął tego z lewej łokciem w nochal i poprawił z kopa w brzuch -klient zwalił się bezwładnie. Trzeci usiłował zaatakować Piotra z tyłu, ale gdy ten się odwrócił, wycofał się w pół kroku i dał dyla nie zwracając uwagi na leżących kumpli. Adam próbował się podnieść, ale Piotr poprawił mu jeszcze z góry butem w szczenę – tamten padł…

Dziewczyna siedziała na ziemi z szeroko otwartymi oczami i pociągała głośno nosem. Odszukał w trawie jej majtki i sukienkę – podał odwracając głowę. Już ubrana przyglądała mu się niepewnie.

- Dziękuję – wyszeptała trzęsącymi się wargami. Wiedziony jakimś nagłym impulsem chciał pogłaskać ja po twarzy – cofnęła się jak spłoszone zwierzątko.

- Nie bój się – nie zrobię ci nic złego – powiedział najłagodniej jak potrafił. Jeden z leżących poruszył się, uspokoił go kopniakiem.

- Zostaw, bo ich pozabijasz – jej głos brzmiał już prawie normalnie, choć ciągle nie mogła jeszcze opanować drżenia ust, albo było jej po prostu zimno. Piotr otulił ją marynarką.

- Chodź, odprowadzę cię do domu.

Szli długo w milczeniu. Miasto zbliżało się z tym swoim chorobliwym światłem i drażniącymi dzwonkami tramwajów. Piotr przykucnął nad brzegiem i umył ręce w Wiśle.  Spojrzał na dziewczynę pytająco.

- To był mój chłopak – powiedziała kamiennym, załamującym się głosem.

- Ten Adam?

Wspinali się po stromych schodkach na rozświetloną gorączkowo, ruchliwą jeszcze ulicę. Piotr przyjrzał jej się dokładniej: była szczupłą blondynką o nieco zadartym nosku i bardzo zgrabnych długich nogach. Mogła mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Skręcili w Batorego.

- To ja już sobie pójdę – próbowała się uśmiechnąć.

- Odprowadzę cię do samego domu – powiedział kategorycznie.

Szli obok siebie bez słowa, aż zatrzymała się przed dużą, oświetloną bramą.

- Małgośka. Gdzie ty się włóczysz, cholero jedna?! – rozległ się gdzieś z góry głos starej kobiety.

- Już idę, babciu! – odkrzyknęła podając Piotrowi marynarkę. Zarzucił ją na ramiona, mrugnął do niej na pożegnanie w stylu: „głowa do góry” i już miał odejść, ale skinęła na niego palcem. Ruszył za nią w ciemność przesyconą zaduchem stęchlizny i moczu. Zobaczył ją naprzeciw siebie, gdy zbliżała się niespodziewanie i…  pocałowała go w usta.

- Dziękuję za wszystko – odwróciła się i zniknęła w ciemności, stukotały jej buciki po kamiennych schodkach.

Piotr wlókł się niemiłosiernie. Na przystanku jakiś pijak tłumaczył podstarzałej dziwce poklepując ją po zadku. Śmiała się chrapliwie, serdecznie, aż złapał ja dławiący kaszel.

- Chyba płuca se wypluję – powiedziała spoglądając kokieteryjnie na Piotra – może walniemy laseczkę? – uśmiechnęła się słodziutko kołysząc bioderkami, cuchnęło od niej wińskiem.

- Przykro mi, nie mam szmalu – Piotr wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupawo.

- Dal studenciorów robię czasem gratys – łasiła się jak kotka, z wyraźnym trudem utrzymując się na nogach.

- Dziękuję, jestem impotentem – powiedział smętnie Piotr i ruszył dalej. Dopadł go jej chrapliwy śmiech. Długo jeszcze rzęził w ciemności, jakieś strzępy słów odbijające się od kamiennych ścian. Zadudnił tramwaj. Gdzieś, bardzo daleko skowyczała syrena karetki pogotowia. Z sąsiedniej ulicy wytoczył się jakiś facet z opuchniętą nieludzko mordą, łypnął na Piotra przekrwionymi ślepiami i przeszedł na drugą stronę. Gdzieś lała się z charkotem woda…

Piotr schował głowę pod poduszkę. Może walniemy laseczkę? – jej osadzone głęboko w zniszczonej, upudrowanej masce jarzyły się gorączkowo. Ola śmiała się chrapliwie zupełnie obcym głosem. Zapragnął ją pocałować. Zbliżył się poddając nagłej fali ogarniającego go ciepła i… ogromny pająk usiadł jej na ustach… Próbował zedrzeć go ręką…

Dziewczyna oddalała się w mrok.

Piotr miał już dość tej zbożowej kawy. Stary chleb ze skwaśniałym serem i odrobiną masła rósł mu obrzydliwie w ustach.

- Dzisiaj chyba skończymy – powiedział Jacek, który przebrnął właśnie z trudem przez kolejny kęs. Piotr odsunął talerzyk z niedogryzioną kanapką.

- Jak tylko zaliczymy szmal, zapraszam cię do „Cracovii” – mrugnął do Jacka. Jakaś wysoka dziewczyna z niemożliwie długimi piórami uśmiechnęła się w przelocie,  jasne puszyste włosy płynęły za nią jak welon rozsiewając zapach jakiegoś nieziemsko zagranicznego szamponu.

- Kto to? – spytał Piotr.

- Taka jedna – Jacek pokiwał głową uśmiechając się tajemniczo.

W pokoju przebrali się pośpiesznie. Piotr zerknął do lustra na brodę, pogładził ją z zadowoleniem.

- Zaczynasz już wyglądać na faceta z brodą – potwierdził Jacek.

Pogoda była dzisiaj niezła. Słońce przypiekało. Piotra ogarnęło czyste lenistwo. Jak pająk skrzyżowany z leniwcem kołysał się na linie, patrzył z góry na pełznących przechodniów i samochody przypominające kolorowe, nakręcane zabawki – huśtał się w podmuchach wiatru z obwisłymi bezwolnie rękami. To fajne uczucie, gdy wszystko gdzieś się rozpływa, niknie, a człowiek kładzie na to „wszystko” przysłowiową lagę. Laska blues, srał to pies – to mógłby być leitmotive rockowej piosenki:

Kiedy rzuci cię dziewczyna, to nie szukaj jej|
Laska blues
Kiedy ukradną ci pieniądze, nie denerwuj się
Laska blues
Dopadnij tego faceta i idźcie razem na wódkę
Laska blues
I powiedz mu jak przepijecie brudzia
Srał to pies, stary
Srał to pies
Laska blues…

Be the first to comment.

Leave a Reply