RSS Feed
sierpnia 26

HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE (Wolna miłość II)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE

Te niezrozumiałe słowa sprawiły, że poczuł się lepiej, gdzieś przepadły wszystkie ciemne myśli. Zza klombu wyłoniła się kolorowa, roztańczona grupa. Śpiewali i podskakiwali rytmicznie, z rękami uniesionymi wysoko nad głową. Pośrodku pląsał wysoki, nieludzko zarośnięty chłopak, z czarną rozwiewającą się brodą. To on trzymał w palcach maleńkie złote talerzyki i uderzając o nie wydawał dźwięk podobny do dzwonka, ale brzmiący bardziej ostro. On też śpiewał solo fragment piosenki, a reszta powtarzała chórem i tak w koło Macieju – zmieniał się tylko czasem rytm i wszyscy bawili się świetnie. Piotr podrygiwał mimowolnie usiłując naśladować ich ruchy. Wśród tańczących dostrzegł Marę i zaczął się do niej przybliżać, unosił się na palcach, ni stąd ni zowąd zrodziło się w nim pragnienie, żeby oderwać się i pofrunąć. Nigdy wcześniej nie zaznał takiego uczucia, chyba w snach… Nagle umilkł dźwięk dzwoneczka, Piotr podskoczył jeszcze kilka razy z rozpędu i stanął bezradnie z obwisłymi rękami, co wywołało głośne śmiechy i oklaski.

- Widzę, że spodobał ci się nasz taniec? – zagadnął ten z brodą. W jego oczach tlił się łagodny, ciepły blask.

- Jest w tym coś bardzo fajnego… sam nie wiem co… bo na oko to wydaje się bez sensu – dysząc ciężko rzucił znaczące spojrzenie w stronę kołyszącej się z przymkniętymi oczami Mary.

- My się chyba skądś znamy? – spytała oblizując koniuszkiem języka spierzchnięte wargi.

- Jesteś przecież koronnym świadkiem w napadzie stulecia.

- O tak! – wykrzyknęła rozbawiona – niezłe to było. Opowiadałam ludziom i bardzo im się spodobało.

- To pan Zbój? – spytał z uśmiechem Brodacz, skinęła potakująco.

- To był naprawdę świetny, antymieszczański happening – kontynuował przeczesując palcami zwichrzoną od podskoków brodę.

Piotr wpatrywał się w Marę nie zwracając na niego uwagi. Jak na zamówienie zza chmur błysnęło słońce podświetlając jej kształty. Piotr patrzył na jej wysmukłe nogi i brzuch z wyraźnie rysującym się ciemnym zagłębieniem pępka. Piersi falowały jej jeszcze niespokojnie, ciemne czubki sutek dotykały raz po raz lekkiego materiału, jakby chciały wydostać się do słońca.

- Jak cię spotykam, to zawsze pokazuje się słońce – powiedział z  uśmiechem.

- Bo ja sama jestem słońcem – zakręciła się wokół, sukienka zafurkotała, unoszące się kosmyki włosów siadały na szyi Piotra łaskocząc przyjemnie. Wdychał zachłannie zapach jej ciała nasycony wiatrem i jakby kadzidłem.

- Może byśmy się gdzieś spotkali…

Hipisi otoczyli ich półkolem i przyglądali się w milczeniu. Ten chudy jak tyka Brodacz tkwił pośrodku, uśmiechał się dobrotliwie krzywiąc nienaturalnie usta. Mara też się uśmiechała przygryzając wargi jak jakimś dziwnym trafem wyrzucona na ulicę, obrażona madonna. Piotr chciał coś do niej powiedzieć, ale potknął się o kwietnik i omal nie przewrócił – spojrzał na nich wściekle i odszedł szybkim krokiem.

Gdy znalazł się na ulicy, dopadł go ich dziki śmiech połączony z klaskaniem w ręce i idiotycznym pohukiwaniem. Dobrze, że to się tak skończyło, bo kto wie, co się kryje pod tym „kadzidełkiem”, jeszcze mogłaby mnie zarazić jakąś francą – myślał zaciskając zęby. Przypomniały mu się różne opowieści o hipisach, że to w skrócie mówiąc zboczeńcy, narkomani i syfilitycy. Poczuł nagle głód, wsunął rękę do kieszeni – szlag by trafił, nie mam nawet na bułkę, musiało mi wypaść przy tym idiotycznym skakaniu… Ruszył w stronę akademika z eksplodującą pod czaszką ideą – przecież można bez problemu zjeść zupę w stołówce, a na drugie poprosić o ziemniaki z dodatkami.

Jak wielki odkrywca siedział teraz za stołem i żarł gęsty dymiący kapuśniak. Cycata kucharka uśmiechając się tak jakoś „wstydliwie” wydała mu bez bloczka makaron z cukrem i białym serem, polany masełkiem. Posilony, z wypiętym bandziochem, puścił do niej oko i wytoczył się do zalanej słonecznym światłem studni, pomiędzy tłum głodomorów i sytych zmierzających w przeciwnych kierunkach.

- Piotr! – gdzieś z tego tłumu dobiegł go znajomy głos i dostrzegł machającego spod portierni Jacka.

- I co? – spytał Piotr, kiedy w końcu dopchał się do niego.

- W porządelu. Arbeit macht frei.

- Ku chwale ojczyzny – zameldował Piotr czując, że ogromny kamień spadł mu właśnie z serca.

Lśniąca winda poniosła ich z zawrotną prędkością na czternaste piętro, skąd wydostali się na dach wieżowca. Pod nimi szumiało miasto, jak zmętniałe morze z kolorowymi rybkami samochodów i rozbieganym ludzkim rojowiskiem. Piotr podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Jakiś nieprzyjemny skurcz złapał go za gardło. Ten sam, który dobrze znał, który czuł zawsze wtedy, gdy nie miał pojęcia, co ze sobą począć. Patrzył w tę otwierającą się pod stopami przestrzeń, dotykała go jak oddech potwora, który zbliża się nieuchronnie…

- Piotr! – Jacek kiwał na niego z przeciwległego krańca dachu – nie podchodź tak blisko – Jacek już był przy nim – Przestrzeń jest zdradliwa, kiedy nie ma się obycia.

- Wspinałem się trochę – burknął Piotr.

- Człowiek tęskni za lotem.

- Mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

- A co chciałbyś załatwić?

- Chciałbym się dowiedzieć po co żyję – powiedział Piotr.

- Tylko tyle?

- Czasem, gdy sobie pomyślę, że życie sprowadza się najczęściej do kopulacji, jedzenia i robienia jakiejś tam kariery, to ileż tak można? Rok, dwa, pięć… dziesięć… I co potem?…

- Ale jest jeszcze jakaś twórczość – Jacek obwiązywał się liną -prawdziwa twórczość, jeśli ma się tego świadomość, to nigdy się nie znudzi.

- Jesteś pisarzem, ale powiedz, ilu jest takich jak ty?

- Jaki tam ze mnie pisarz –Jacek skrzywił się wpinając karabinek  -tych parę opublikowanych opowiadań.

- Ale masz w tym jakiś wyższy cel.

- Spróbuj też coś sobie znaleźć.

- Próbuję – powiedział bez przekonania Piotr i wpiął się do karabinka.

- Zjeżdżałeś kiedy?

- Trochę.

Kolebali się na linach jak niezdarne pająki.

Robota była cholernie żmudna, ale sam fakt, że dziesiątki ludzi obserwowało ich

w tej chwili działał dopingująco. Chyba każdy facet pragnie być niezwykłym, być po prostu kimś… Ale kim?… Teraz Piotr był człowiekiem czyszczącym ścianę wieżowca, za rok będzie może znów studentem, potem skończy studia i pójdzie do jakiejś roboty, ochajtnie się z brunetką czy blondynką, spłodzi potomka… Co za cholerny wiatr! i… łoskot osypujących się kamieni – gdzie jesteś Jurek?! – słońce świeci, tak przeraźliwie ostro, oświetlając chropowaty Filar Leporowskiego.

- To był artysta – mówi Jurek – ty wiesz, że on wchodził tu „na żywca”, „na żywcika”!? – jego piskliwy nieco głos jest pełen podniecenia.

Piotr patrzy w ścianę. Wydaje mu się, że nie robił nigdy trudniejszej drogi. Skalne poszarpane bloki pobłyskują w promieniach słońca. Jak to możliwe, żeby tam wejść? – myśli ze strachem, ale coś go tam pcha, ponad tę granicę, gdzie słońce chowa się za załomem skalnym pozostawiając po sobie jedynie chłód i ciemność.

- Leporowski zrobił to sam, wiele razy – słyszy matowy głos Jurka majstrującego wciąż przy sprzęcie, jego palce wykonują automatyczne ruchy, te dziesiątki drobnych zabiegów wokół lin i karabinków – Przeszedł tę drogę w niecałe dwie godziny i powiedział o tym ludziom w schronisku, ale nikt mu nie uwierzył, wtedy założył się i na oczach wszystkich przeszedł jeszcze raz.

- Nie do wiary – Piotr patrzy z szacunkiem na pionową ścianę.

- Potem chodził tędy wiele razy, dla rozgrzewki. Aż kiedyś przyszedł z panienką, pogoda była piękna, ona opalała się na piargu… Usłyszała tylko jego krzyk i… spadł jej do stóp – Jurek zaśmiał się nieprzyjemnym wisielczym chichotem.

Szli wolno, pierwszy Jurek. Z początku Piotrowi potwornie pociły się ręce, ale potem widział już przed sobą tylko skałę i wydzierał jej w skupieniu każdy centymetr wsłuchując się w pokrzykiwania Jurka.

- Gotowe!

- Gotowe!

- Lina luz!

Piął się coraz wyżej. Gdzieś z głuchym łoskotem posypały się kamienie – chłód przemknął mu po grzbiecie. Wysoko, ciemny szczyt rysował się w powodzi słonecznego, tryskającego zza cielska góry światła. Dostać się tam, za tę ciemnobrunatną granicę – to jedyne pragnienie rozsadzało go i cała jego istota skupiła się w tej chwili na koniuszkach palców. Zaciskał je w szczelinach i załomach skalnych ciągnąc za sobą kadłub zakończony plecakiem, z zadziwiającą lekkością i precyzją. Jeszcze tylko kilka chwytów, do skalnej pułki, już obmacywał lewą ręką pewne zagłębienie i przesuwał nogę…

- Piotr! – ostry głos Jacka wyrwał go z tamtych wspomnień i tamten odległy krzyk zapadł się i znikł.

Obiad zjedli w stołówce.

- Masz jakieś plany na wieczór? – spytał Jacek.

- Tak – wypalił Piotr, chociaż z nikim się nie umówił.

- Szkoda, bo szykuje się imprezka. Myślałem, że ze mną pójdziesz.

- Na chwilę mogę wpaść, jak będzie w porządku, to zostanę – Piotr pożałował swoich słów i poczuł gwałtowną ochotę załapania się na coś takiego.

Wieczorkiem zastukali do pokoiku na piątym piętrze, skąd dochodziła muzyka i ożywione damsko-męskie głosy. Mała czarna ze skrzącymi, rozbieganymi oczkami uchyliła drzwi i wpuściła ich do środka – usiedli w kącie na kanapie. W pokoju były jeszcze dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Jedna wysoka, bardzo szczupła siedziała niedbale na łóżku, tak że widać jej było czerwone majtki, które muskał wskazującym, niby to przez nieuwagę, znacznie starszy od niej, łysawy facet. Oboje wyglądali na nieco zawianych. Panienka  uśmiechając się głupkowato, grzbietem dłoni odtrącała jego rękę, która po chwili „czajenia” wciskała się znów w pobliże tego miejsca i nieruchomiała oczekując na odpowiedni moment, naprzeciw tego czerwieniejącego w półmroku zagłębienia.

- Pan docent pokazuje Kaśce drogę do zaliczenia – powiedział z chichotem gruby świński blondyn, którego Piotr znał chyba z widzenia.

- Ale wam się pieprzy – wybełkotała Kaśka zakładając z rozmachem nogę na nogę, tak że wskazujący docenta trafił teraz na brzuch, gdzieś blisko pępka. Docent spojrzał na palec z niesmakiem, jakby to był jakiś obcy facet, przyjrzał mu się ze wszystkich stron, roześmiał się i machnął ręką.

- Zostało ci już tylko tyle – Kaśka  roześmiała się szyderczo.

- Nie bój żaby – docent poklepał ją po udzie i skrzywił usta, co prawdopodobnie mogło znaczyć, że próbuje się uśmiechnąć, albo zbiera mu się na pawia.

- Tylko nie rzygnij mi na łono – Kaśka odsunęła się na bezpieczną odległość.

- Widzisz, Władziu, jak mnie się tu obraża – wydukał docent w stronę świńskiego blondyna usiłując bez powodzenia podnieść się na łokciu.

- Niech pan się nie przejmuje, panie docencie, uchlała się małpa. Może po kielichu?

- Chorego się pytają – docent zaśmiał się krótko, zakaszlał.

- A pan docent nie jest chory? – spytała bełkotliwie ta trzecia, z falującymi włosami, siedząca w kącie obok adapteru.

Zaśpiewał Presley: „Love me tender”. Kogoś przypominała Piotrowi ta dziewucha, szczególnie ta ledwo dostrzegalna blizna koło ust – przeleciał w pamięci wszystkie ostatnie imprezy, aż spocił się z wysiłku… Ale to żadna z nich, a taka podobna…  Pomęczył się jeszcze trochę i dał spokój. Docent zatrzepotał rękami i jęknął boleśnie.

- Jestem zdrów jak ryba.

Parsknęli śmiechem. Docent usiłował coś powiedzieć, ale już płynął w powietrzu kieliszek, który przejął skwapliwie i skrzącą się w świetle zawartość wlał do szeroko rozdziawionej, szczerbatej gęby – otrzepał się z miłym obrzydzeniem. Kielich płynął teraz w stronę Piotra i znajomy płomień rozszedł się po kościach. Wypili jeszcze po kilka i wesołe płomyczki buzowały pod czaszką, wszystko zrobiło się takie fajne, w dupeczkę, jebaniutkie.

- Na pierwszą, drugą, trzecią nóżkę -piszczała rozbawiona Kaśka klaszcząc w ręce.

Wódeczka krążyła ponad głowami, ale Piotrowi nagle odechciało się pić. Podniósł się z kanapy.

- No to bawcie się dobrze.

- Uciekasz już? – spytała siedząca obok adapteru, chyba Jola, przypomniało mu się teraz, że poznał ją kiedyś, na pewno, ale gdzie?

- Źle ci u nas? – mała czarna groziła paluszkiem usadowiona z błogim uśmieszkiem na kolanach Jacka.

- Niestety, nie ma tu dla mnie szpary.

Patrzyła nie rozumiejąc. Piotr nachylił jej się do ucha.

- Brakuje tutaj jeszcze dwóch szpar, biorąc pod uwagę, że pan docent ma dwa wskazujące.

Pan docent drzemał jak niemowlę oparty o ramię Kaśki, która mamrocząc cos do siebie manipulowała mu koło rozporka.

- Zobaczymy czy pan docent ma ptaszka – szczebiotała.

- Jesteś impertynent, inaczej mówiąc, cham – mała czarna rzuciła mu pogardliwe spojrzenie. Wyszedł trzaskając drzwiami.

- Odbiło ci czy co? – Jacek dopadł go na schodach.

- Przepraszam cię, ale to towarzycho mnie dobiło. Sama wazelina, rzygać się chce.

- Mają z nim syfiasty egzamin – perswadował Jacek

-  To niech mu ciągną druta, ale beze mnie.

W pokoju długo nie odzywali się do siebie.

- Taka była chętna – Jacek otrząsnął się z odrętwienia i pokiwał z żalem głową.

- Nic straconego.

- Po takiej aferze?

- Jej potrzebny jest ogon.

- Przecież nie można traktować wszystkich dziewcząt tak po prostu jak traktuje się zwykłe kurwy.

- A można je tak po prostu grzmocić?

- Grzmocić można – Jacek roześmiał się i westchnął ciężko.

- Przeszło ci?

- Zawsze jak mam jakąś ewidentna okazję i nie skorzystam, to żal mi tego potwornie, jakby zmarnował kawałek życia – Jacek rozścielił pościel na tapczanie – Śpisz ze mną, czy na materacu?

- Wolę na materacu, mógłbyś mnie jeszcze, z braku laku…. – Piotr roześmiał się i spoważniał w jednej chwili – Wiesz, czasem wydaje mi się, że my jesteśmy strasznie biedni.

- Biedni? Bo co?

- Przywiązujemy wagę do takich bzdetów. Jakieś tam okazjonalne walenie, ciuchy.

Jacek nie odpowiedział. Rzucił ubranie na krzesło i wsunął się pod kołdrę. Leżeli nieruchomo przykryci po uszy kocami. Jacek chyba zasnął. Piotr wsłuchiwał się w jego równy głęboki oddech przerywany od czasu do czasu westchnieniami i stęknięciami. Może robił teraz jakiś cholerny trawers, albo liczył ile gotówki spłynie mu do kieszeni. A może było to coś zupełnie innego, czego Piotr nie byłby w stanie sobie wyobrazić…

Powoli zapadał się w sen. Wokół poniewierały się jakieś rupiecie, mnóstwo rupieci. Niektóre przypominały szczątki ludzkiego ciała. Piotr podszedł do najbliżej leżącego, maleńkiego przedmiotu i stwierdził ze zdumieniem, że jest to ludzki palec. Nie było w tym niczego dziwnego, w końcu na placach miast znajdujemy czasem ludzkie palce, gdyby nie fakt, że palec ten był ciepły. Piotr trzymał go w rękach i przyglądał mu się z zażenowaniem. Palec był prawie cały, brakowało mu jedynie odrobiny puczki i kawałka nadłamanego paznokcia. Wyglądał raczej na palec kobiety, świadczył o tym jego rozmiar i delikatna skórka. Piotrowi przyszło na myśl, że skoro znalazł palec, to i cała reszta może być gdzieś obok. Ogarnęło go dziwne podniecenie, bo uświadomił sobie nagle, że od dobrych kilku tygodni nie miał przecież dziewczyny. Rzucił się więc skwapliwie na poszukiwanie i przekonał się rychło, znajdując kawałek po kawałku, że jego intuicja okazała się trafna. Szczególnie z wielkim wzruszeniem składał te mięciutkie fragmenciki i zanim skończył, przyszła mu ochota natychmiast z nich skorzystać, tym bardziej, że paluszki składanej harcowały mu już sprawnie wzdłuż kręgosłupa. Postanowił jednak twardo, chociaż kilkakrotnie siłą woli powstrzymywał się od rozpięcia spodni, że nie zacznie bez głowy, ale nie mógł jej nigdzie znaleźć. Miotał się gorączkowo, o mało szlag go nie trafił, gdy domniemana głowa, którą widział wyraźnie pod  murem, jak przewracała ciekawskimi białkami, rozsypała się przy dotknięciu w kupkę zeschłych liści i jakieś tlące się jeszcze próchno. A był już przekonany, że to głowa Oli!… Boże! Cała reszta leży poskładana i do użytku… Ola! – krzyknął – Nie wygłupiaj się, Ola!

- Uspokój się, wariacie! – usłyszał gdzieś nad sobą znajomy głos. Otworzył z ulgą oczy. Jacek siedział skulony na łóżku i patrzył w niego jak w telewizor.

- Przepraszam, że cię obudziłem, ale darłeś się jak świr.

- Co za koszmar – Piotr dotknął ręką lodowatego czoła -Nic nie pamiętam.

- Spróbuj zasnąć.

Piotr wsunął głowę pod koc. Miał wciąż wrażenie, że jest sam, na jakimś pustym placu. Z przerażeniem dotykał swoich lodowatych rąk i nie mógł zrozumieć, co się tutaj stało. Chciał gdzieś uciekać, ale koc ciążył na nim jak betonowa płyta. Sam już nie wiedział czy to sen, w którym on ciągle jeszcze jest… Albo nie ma go już nigdzie?… Tylko ten koc i… jakieś lodowate, szukające się nawzajem ręce.

Be the first to comment.

Leave a Reply