RSS Feed
sierpnia 26
35

Wolna miłość

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Z CIEMNOŚCI

Drzewa pachniały bardzo intensywnie. Piotr lubił ten zapach igliwia i butwiejących liści – grzybowy zapach, który kojarzył mu się zawsze z dzieciństwem. Słońce prześwitywało przez gałęzie, świetliste smugi siadały na twarzy jak ogromne muchy, od których nie zdążyłbyś się opędzić; stopy zapadały się w miękkim  mchu i zdawało się, że nie będzie końca tych mrocznych drzew, gdy nagle ściana lasu urwała się i Piotr stanął na zalanej słonecznym światłem polanie. Zobaczył tam kogoś opartego o pień ogromnego dębu, z odwróconą nienaturalnie głową; była to chyba kobieta, jeśli sądzić z delikatnego zarysu nagich pleców i długich włosów kłębiących się na tle pomarszczonej kory. Piotrowi wydało się przez chwilę, że ją chyba zna, że to ktoś bliski. Zapragnął do niej podejść, ale kolana odmówiły mu posłuszeństwa, jak to się czasem zdarza w snach, gdy dostrzegł, że jest przywiązana do drzewa grubym sznurem, a jej brzuch, ogromny bęben pulsuje gorączkowo, jakby za chwilę miał rozerwać się na strzępy. Jakiś ptak wrzasnął nad uchem, Piotr zamachał rękami, zdążył jeszcze musnąć końcami palców wilgotnego puchu i ptak z przeraźliwym łoskotem skrzydeł wbił się w zieloną gęstwinę…

To była Ola! Piotr coś krzyknął, poderwał się z miejsca, ale nie mógł zrobić kroku, kolana zesztywniały mu zupełnie, rzucił się więc na trawę i pełzł dalej, jakaś niewidzialna siła szeptała mu do ucha – musisz tam iść, jesteś tam potrzebny – przedzierał się z rozpaczą do tego ogromniejącego brzucha obserwując kącikami ruchliwych oczu lufy karabinów, które wyłoniły się zza ściany lasu. Udawał, że ich nie dostrzega, z uporem czołgał się poprzez te kłujące trawy myśląc tylko o jednym – zdążyć na czas, osłonić ją przed tym jazgotem, przyjąć na własne ciało te rozwścieczone, ołowiane bąki, które czaiły się już tam, w ciemności…

Już dotykał prawie jej pachnących leśnymi ziołami stóp, gdy oślepił go nagły błysk i potworny huk przygwoździł do ziemi. Zobaczył jeszcze nad sobą ten rozdzierający się na strzępy bęben i coś, co mogło przypominać szczątki człowieczka, rozsypało się i znikło zdmuchnięte jakimś szalonym wiatrem, który wybuchł znienacka i zamarł. Piotr słyszał wyraźnie trzask otwieranego kubła. Skąd tutaj ten cholerny kubeł? – pomyślał zdziwiony, ktoś szarpał go za ramię, jakaś ciemna umundurowana postać nie dawała mu spokoju.

- Wysiadać! – szare oczy patrzyły z niesmakiem, za oknem w ostrych światłach trzepotały cienie, ich matowe głosy pojawiały się i nikły.

- Gdzie ja jestem ? – spytał przeczesując palcami włosy.

- Tam gdzie masz pan być, w Krakowie.

- W Krakowie? Przecież ja nie kupowałem żadnego biletu do Krakowa.

- Bilet proszę! – warknął konduktor i jego szare oczy stały się napastliwe i bezwzględne.

Piotr przeszukiwał kieszenie.

- Nie mam – bezradnie rozłożył ręce. Konduktor z kąśliwym uśmiechem zabrał się do wypisywania kwitu.

-  To co, płacimy do rączki ? -tokował triumfująco.

Piotr znowu włożył rękę do kieszeni i wyjął bilet.

- To ten ? – zapytał rozleniwionym głosem.

Konduktor rozkraczył się jak wiejska baba.

- Strugacie ze mnie wariata ?

- Nie ma co strugać.

- Co?

- Mówię, że wygląda pan bardzo inteligentnie.

- Nie wiedzieliście, że macie bilet? – tamten przyglądał mu się badawczo.

- Chyba nie.

- To skąd on się tam wziął?

- Chyba mi ktoś podstępnie włożył do kieszeni, co za świństwo! -Piotr wyrzucił jednym tchem. Tamtego ścięło.

-  Ty!… – wybuchnął nagle dotykając wyciągniętym palcem piersi Piotra, ale nie dokończył – leżącemu na ścianie Piotr przygrzmocił jeszcze z obu piąch i wyskoczył na peron.

Jesienny chłód ocucił go natychmiast, strach dodał mu sił, pędził więc w stronę przystanku roztrącając ludzi – wskoczył w biegu do odjeżdżającej właśnie siedemnastki. Zamigotały w nim jakieś strzępy wczorajszej imprezy z Grubą, jej wilgotny brzuch i sflaczałe cycki, potem jakieś wrzaski, chyba starzy Jurka – próbował zrekonstruować wydarzenia ostatnich godzin – lepkie ślady tego koszmarnego snu dusiły go jak nieustępliwa zmora, zrobiło mu się niedobrze na wspomnienie wódy z wanilią, jak automat wysiadł z tramwaju i ruszył w stronę akademika. Na widok saturatora z bulgoczącą wodą sodową wygrzebał z kieszeni jakieś drobiazgi i wychylił z rozkoszą szklankę, aż piekąca piana pociekła mu po brodzie – wyciągnął rękę po następną. Kobiecina o rozbieganych oczkach pokiwała ze zrozumieniem głową.

- Suszy?

-  Suszy – otarł usta rękawem i odstawił szklankę.

Szedł wolno w stronę akademika zastanawiając się co robić. Za nic nie chciało

mu się wracać do miasteczka. Tkwić w tym obrzydliwym, wzajemnym zakiszaniu. Dość już miał tych „imprez”, porozumiewawczych spojrzeń: kto, gdzie, kiedy, kogo…  Tych półsłówek, półuśmieszków… A jak przypomniał sobie Grubą, robiło mu się mdło, z nienawiścią myślał o pani Wódzie, która wpuściła go w takie maliny, nie pierwszy zresztą raz. Pewnie już pół miasteczka śmieje się z jego nowego podboju – splunął z obrzydzeniem.

Po wodzie sodowej zakręciło mu się nieprzyjemnie w głowie. Drażnili go ludzie zanurzeni w świetle jarzeniówek, a szczególnie ten grubas chwiejący się pod rozświetloną knajpą, który gestykulował pokracznie, tłumacząc coś jakiejś szczerbatej lafiryndzie. Bardzo często powtarzał: „kura twa”, co prawdopodobnie było skrótem sławnego w narodzie wyrażenia kończącego się na „mać”; a robił to w tym swoim sepetlawym żargonie tak mistrzowsko, że wyraźnie słyszało się „mać”, coć go nie było. Piotr zacisnął zęby i kiedy się z nim zrównał, warknął.

- Stul pysk, gnoju! – zajrzał w te rozślimaczone ślepia delektując się ich osłupieniem.

Po chwili za jego plecami rozległ się piskliwy jazgot – „kura twa” szybowało w powietrzu jak zranione ptaszydło; jazgot wzmógł na sile wzmocniony o nowe głosy. Piotr obejrzał się przez ramię – kilku miotających się facecików krzyczało coś i wygrażało w jego stronę. Pokotłowali się jeszcze trochę i znikli wszyscy w jasnej czeluści knajpy. Piotr z przymkniętymi oczami wlókł się dalej, zobaczył Olę jak szła Starowiślną, nie mógł uchwycić jej spojrzenia, daremnie zaciskał powieki, ale widział tylko jej pochyloną sylwetkę i…

- Cześć, Piotr – Jacek wyłonił się jak z innego snu i swoim zwyczajem poklepywał go po ramieniu, z ciekawością zaglądając w oczy – co u ciebie?

- Parszywie.

- Wracasz na studia?

- Wsiadłem po pijaku w pociąg…

- Jak nie masz innych planów, to zapraszam na herbatkę.

Po chwili znaleźli się w pokoiku na czwartym piętrze.

- Masz widzę jedynkę – Piotr z wyraźnym sentymentem rozglądał się po starych śmieciach.

- Ano mam – Jacek przygryzł wargi uśmiechając się niemrawo – Jestem teraz działaczem – powiedział przesadnie rozwlekając słowa – jak towarzysz Konrad Wallenrod.

- Nie miałem przyjemności – Piotr rozwalił się na łóżku. Jacek zachichotał.

- Mam dobre warunki do pracy – wymownie pogładził tapczan.

Milczeli przez chwilę.

- I co tam w trawie piszczy? – spytał Piotr

- Może i coś tam piszczy, ale przestało mnie to już interesować.

- Co? Wybili ci to z głowy?

- Może i nie to. Tych kilka pał i raptem dwa krótkie aresztowania… Niektórzy pół życia spędzają w więzieniach, poniewierają się bez pracy odsyłani wszędzie z wilczym kwitkiem, gdy walczą o coś konkretnego… Ja uważam, że pisarz powinien to robić na papierze.

-  Tak jak Gombrowicz?

Jacek w milczeniu kiwał głową.

-  Uważasz, że możemy z tego jakoś wyjść?

- Nie wiem. Jedni twierdzą, że nie, inni nie wiedzą tak samo jak ja. Jedno jest pewne. W tym systemie nie ma odpowiedzialnych, wszystko rozpływa się w powodzi frazeologii i szumnych zamierzeń, z których nic nie wynika… W naszych czasach uczciwy człowiek może być jedynie Wallenrodem, albo Rejtanem. Ale Rejtanów znajduje się czasem w jakiejś bramie nad ranem, a potem… czeski film, jak ze Staszkiem…

- Byłem kiedyś na praktyce w sądzie – Piotr podjął wątek – taka głupia sprawa, synalek pani prokurator i pana mecenasa ukradł mikrofony z klubu, zwyczajnie zwinął je swoim kumplom, prawie że w ich obecności na jakiejś wewnętrznej imprezce. To był przecież majątek i człowiek, który za nie odpowiadał, nie wypłaciłby się do końca życia za te osiem sztuk, ale na szczęście tamten palant oddał je wszystkie do komisu niedaleko Krakowa i sprawa się wydała… Potem przyszło pismo, że udowodnili mu że był w pomieszczeniu w dniu kradzieży i że oddał je do komisu, ale to nie wystarcza…

Jacek roześmiał się głośno.

-  Tak samo jest w drugą stronę, na przykład w sprawkach politycznych. Jak nie ma dowodów, zawsze znajdzie się jakaś ciemna brama, w której może wydarzyć się nieszczęśliwy wypadek.

- Ale tak jest przecież na całym świecie, gdy chodzi o władzę, o koryto.

- Jednak u nas celem tej walki jest już chyba tylko koryto, bo programu jak nie było tak nie ma, zwietrzał, wyparował, gra w klipy z Trzecim Światem – Jacek machał rękami jak niezdarny ptak usiłujący wzbić się do lotu, wargi mu obwisły i wywalił jęzor śmiejąc się nienaturalnie jak debil. Wydobywał z siebie jakieś bełkotliwe słowa i zapluwał się ze śmiechu. Piotr przyglądał mu się zdumiony.

- Wyglądasz jak nowy pomnik wodza rewolucji.

- Trafnie to ująłeś – Jacek wstał ocierając usta i… podniósł gwałtownie rękę. Zaśmiali się oboje. Potem długo siedzieli naprzeciw siebie bez słowa.

- Co masz zamiar robić? – Jacek przerwał ciszę.

- Nic.

- Coś przecież trzeba robić – Jacek przymrużył oczy i skierował światło lampki w stronę ściany – masz chłopie do wyboru: studia albo arbajt.

- Mogę jeszcze zająć się rozbojem – powiedział Piotr głosem jakim obwieszcza się ważne życiowe decyzje.

Parsknęli śmiechem.

- Ja wcale nie żartuję. Już nawet zacząłem, na razie bezinteresownie…

Jacek aż się popłakał.

- Wypiłbyś może kielicha, bo widzę, żeś deko zmarnowany

- Czemu nie? – Piotr  westchnął ciężko, powracający smak wanilii wypełnił go odrazą. Jacek sięgnął za siebie do szafki i wyjął półlitrówkę, na dnie której chlupotało może z półtorej setuchny. Położył na stole chleb, masło, pomidory i sól w ubitej z jednej strony solniczce.

- Klasa pomidorki, z działki staruszków.

Piotr tłumiąc nudności zjadł na siłę kromkę z masłem, zagryzł pomidorem posypanym obficie solą. Jacek rozlał wódkę do szklanek.

- No to lu – miłe ciepło rozeszło się po kościach.

- Nienawidzę tej hary – Piotr otrzepał się z obrzydzeniem.

- Chcesz się u mnie przekimać?

Skinął w milczeniu głową. Jacek wyjął z szafy materac i rzucił na podłogę.

- A tak naprawdę, to co masz zamiar robić? – zapytał, gdy leżeli już pod kocami i ogniki papierosów tliły się w ciemności.

- Nie spotkałeś Oli?

- …W zeszłym tygodniu. Zaprosiła mnie do siebie, pogadaliśmy trochę.

- Było coś? – Piotr zgasił papierosa o podłogę i pstryknął do kąta.

- Ona, stary, wciąż jest twoja…

Piotr zasnął nagle, jakby mu ktoś żyły podciął. Nie śnił mu się pachnący las, ani zielona polana z dębem.

W tym śnie nie było nic.

Niebo jak okiem sięgnąć zasnuły sine chmury, dął przenikliwy wiatr i to chorobliwe siąpienie, od którego odechciewa się żyć, wisiało w powietrzu. Piotr zdążył już zapomnieć o lichym śniadaniu, które zjadł rano w barze i żołądek zaczął kurczyć się i boleć. A tu jak na złość z uchylonego na parterze okna doszedł go zapach smażonego mięsa, najprawdopodobniej kotletów, aż pociemniało mu w oczach. Może faktycznie zajmę się rozbojem? – roześmiał się wyobrażając sobie jak brzytwą terroryzuje jakiegoś staruszka i zabiera mu połowę renty. Zobaczył skuloną ze strachu ofiarę, której odlicza połowę zagrabionych pieniędzy  i oświadcza tonem łaskawcy, że to na czynsz, a to na żarcie – a część przez niego zarekwirowana przeznaczona zostanie na głodujące dzieci w Afryce, o czym jaśnie pan staruszek będzie mógł przeczytać w jutrzejszej prasie. Głód to jednak ohyda – myślał Piotr idąc przez planty – z głodu można naprawdę kogoś zamordować – spojrzał na siedzącego na ławce jegomościa w okularkach, który zażerał bułę z jakimś niezłym ścierwem, aż trzęsły się różowe płaty i nikły w jego ruchliwej mordzie. Obok na ławce leżała druga kanapeczka zawinięta starannie w biały śniadaniowy papier. Piotr dostrzegł przy przeciwległej ławce chłopczyka, który bawił się ogromnym plastikowym pistoletem pod okiem nieźle wyglądającej, pulchniutkiej mamuśki. Podszedł do nich z uśmieszkiem.

- Czy mógłbym pożyczyć od państwa pistoletu?

- Pistoletu? – spytała mamuśka.

- Chciałbym sterroryzować tego pana z naprzeciwka i zabrać mu bułkę z szynką.

Nie czekając na odpowiedź wyjął broń z rąk oszołomionego dziecka i ruszył w kierunku ofiary.

- Kanapka albo życie!  -zażądał mierząc prosto w pierś i nie spuszczając oczu z klienta, który przypominał teraz nadepniętą znienacka żabę, zgarnął bułkę. Oczy facecika zaokrągliły się przeraźliwie, jakby obraz, który przed nim tak nagle się zjawił przerastał go swoim ogromem i wprost nie mógł się w nich pomieścić. Mełł jeszcze w pysku ostatni kęs, krzywił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale Piotr był już przy chłopcu i salutując oddawał pistolet. Mamuśka przyglądała mu się na pół ze strachem, na pół z rozbawieniem.

- Kiedyś przyjdę tak po pani cnotę – powiedział lustrując jej kształty.

Ślina wyciekła mu na usta, zanim zdążył odwinąć papier. Jegomość z ławki wykonał jakiś dziwaczny gest, ale usiadł przygwożdżony gniotąc nerwowo w palcach bibułkę ze zjedzonej kanapki. Piotr zagłębił z rozkoszą zęby w soczystym mięsie. Była to szynkowa mięciutka jak marzenie, lecz wkrótce zostały po niej wspomnienia. Oblizywał się długo, omiatał językiem dziąsła w nadziei znalezienia tam jeszcze odrobiny, a jeżeli udało mu się coś jeszcze wyssać, rozgniatał jak opłatek o podniebienie i łykał wolno. Jak spod ziemi wyrosło przed nim dwoje barwnie ubranych ludzi. On z sięgającymi do ramion włosami i nie strzyżoną od dawna brodą, ubrany w czerwone wąskie spodnie i niebieską koszulę – ona w kwiecistej, bardzo szerokiej sukience w podmuchach wiatru nadymającej się jak balon.

- Gratuluję wspaniałej akcji – powiedział z podziwem chłopak – bawiliśmy się wspaniale.

- Jakiej akcji?

- No, tej z bułką i pistoletem – dziewczyna roześmiała się z aprobatą ukazując równiutkie, chyba trochę zbyt krótkie zęby.

Tryskające poprzez chmury słońce prześwietliło jej sukienkę. Była całkiem niezła, nie za szczupła, o kształtnych piersiach, wokół których chciałoby się pomanipulować. Spojrzeli sobie prosto w oczy. Nie przestawała się uśmiechać, chyba dobrze wiedziała już „po co nosi”.

- Jesteście hipisami? – zagadnął Piotr z nutą szyderstwa w głosie.

- Jesteśmy wolnymi ludźmi – odpowiedziała dobitnie.

- Ja też jestem wolnym człowiekiem – Piotr przyglądał im się z lekceważeniem. Dziewczyna wspięła się na czubki palców strzepując coś z włosów kolegi. To coś okazało się listkiem, który opadał wirując. Piotr podniósł delikatnie z asfaltu maleńkie zgniecione serduszko.

- Zachowam na pamiątkę – uśmiechnął się do dziewczyny i schował pieczołowicie listek do portfela, między dokumenty.

- Jakbyś był kiedyś głodny, to przyjdź do nas pod bunkier – dotknęła jego ramienia.

- Nie jesteś zazdrosny? – spytał zaczepnie brodacza.

- My nie uznajemy zazdrości – wyręczyła kolegę dziewczyna – żaden człowiek nie jest własnością drugiego. Zazdrość jest przejawem egoizmu i nie ma nic wspólnego z miłością.

- Jak ktoś chce z kimś być – włączył się chłopak – nie należy mu w tym przeszkadzać. My po prostu wyznajemy zasadę wolnej miłości.

- Jak masz na imię? – Piotr zwrócił się do dziewczyny – Ja jestem Piotr.

- A ja Mara – uśmiechnęła się tajemniczo i  była w tym jakaś cholerna słodycz madonny z obrazka. Przyglądał jej się z zachwytem.

- Jest taka piękna, że aż nierealna, skąd ja to znam? – długowłosy patrzył na Piotra przygryzając brodę – A ja nazywam się Nikt.

- Nick jak Nicky Lauda?

- Nikt jak Odyseusz pod grotą Polifema.

Przyglądali się sobie w milczeniu.

- A ty nazywaj się Zbój – strzeliła znienacka do Piotra.

- Zbój? – Piotr roześmiał się głośno, machnął im na pożegnanie ręką i ruszył przed siebie.

Może by tak poszukać Oli? – zatrzymał się przy kiosku, żeby kupić gazetę, choć od pewnego czasu te szmaty czytał bardzo rzadko, chyba pod presja Oli, która uporczywie tłukła mu do głowy, ze w tych szmatławcach niczego prawdziwego nie piszą oprócz kilku faktów, które i tak są bez znaczenia, jeśli idzie o „prawdziwe życie duchowe”. Drażniły go te nadmuchane określenia, ta „wolna miłość”, czy coś w tym stylu, ale prawdę mówiąc oprócz tematów o dziwkach, alkoholu i ciuchach niczego nie wyniósł ze swojego środowiska, gdzie książka, z wyjątkiem kryminałów i sensacji, traktowana była jako zło konieczne.

-Proszę „Echo” – powiedział do szarej kioskarki w irytująco zielonej sukience, która nie patrząc zupełnie na niego przyjęła monetę i jak automat wyrzuciła gazetę na ladę. Piotr idąc czytał na pierwszej stronie o sukcesach przemysłu maszynowego, o jakimś sławnym wirtuozie, który miał wystąpić jutro w filharmonii, o obco brzmiącym, trudnym do odczytania nazwisku. Porzucił wiec ten szyfr, zajrzał do środka i…

Bestialskie pobicie konduktora

Wczoraj w godzinach wieczornych, w pociągu relacji Żywiec – Kraków nieznany osobnik pobił dotkliwie konduktora, który usiłował wysadzić go na stacji docelowej. Poszkodowany przebywa obecnie w szpitalu i jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Milicja wszczęła energiczne poszukiwania w celu ujęcia zbiegłego chuligana. Ktokolwiek wie…

Poniżej znajdował się rysopis ze zdjęciem pamięciowym oraz krótki artykuł o szerzącym się chuligaństwie, któremu: „Należy się przeciwstawić z żelazną konsekwencją”. Piotr wyrzucił gazetę do kosza i przyspieszył kroku. Ogarnęła go panika. Chętnie skryłby się teraz w przysłowiową mysią dziurę. Wydawało mu się, że wszyscy patrzą na niego i za chwilę ktoś, może jakiś młody facet albo kuśtykająca staruszka wytknie go po prostu palcem. Gdy zobaczył zbliżających się dwóch milicjantów, musiał wziąć się solidnie w karby, żeby nie uciekać. Spokojnie, Piotrusiu – starał się sam siebie uspokoić – z wyjątkiem faceta, który kuruje się teraz w szpitalu, nikt ciebie przecież nie widział – spojrzał odważnie w oczy lustrującej go władzy.

Byle tylko nie dostać cykora, albo nie wmieszać się znowu w jakąś aferę. Przestanę się golić i zapuszczę pióra, albo zniknę gdzieś, ale gdzie? Bez forsy? Do miasteczka nie chciał wracać, wolał już więzienie. Jeszcze wczoraj wpadł na pomysł, żeby zrzucić jakiś wagon, co pozwoliłoby mu chwilowo wyjść z tego kryzysu. Ale w obecnej sytuacji?… Chyba jedynym rozwiązaniem będzie, przynajmniej na razie, skorzystać z Jacka, może wkręci go do jakiejś roboty w „Żaczku”, ma przecież układy, jeszcze jak teraz „działa”. Przechodząc koło płotu z wystającymi zardzewiałymi gwoźdźmi, zahaczył nogawką i rozglądając się czy nikt nie widzi rozdarł w kilku miejscach spodnie i bluzę. Ciemna pręga szybko wypełniła się krwią, materiał przylgnął do uda. Kiedy wbijał gwóźdź w ramię i krew pociekła drobnymi kropelkami, odetchnął z ulgą i po chwili szybkiego marszu, prawie biegu w narastającej ciemności, wpadł w bramę akademika, która wydawała mu się teraz ostatnią deską ratunku.

sierpnia 26
48

Dziewczyna (Wolna miłość I)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Przemknął przez portiernię i wbiegł na drugie piętro. Jacka nie było. Daremnie szarpał za klamkę. Z bezsilności usiadł pod drzwiami, ale podniósł się natychmiast, gdy kilku przechodzących studentów spojrzało nań podejrzliwie. Co ja teraz zrobię – pomyślał z rozpaczą.  Jak pokażę się w takim stanie na ulicy, zwiną mnie natychmiast. Przeklinał w duchu własną głupotę i ten garowniczy pomysł z gwoździem. Wyobraził sobie milicjanta jak zbliża się do niego salutując i z zimnym uśmieszkiem prosi o dokumenty… I później ten cichy brzęk kajdanków…

Zbiegł w dół na dziedziniec między akademikami, który ze względu na lejowaty kształt nazywali „studnią”. Usiadł na ławce w tej studni, obok przemykały cienie spieszące do znajdującej się w podziemiu stołówki, inne wynurzały się stamtąd przepychając się do schodów i do wyjścia. Najprzeróżniejsze głosy, szelesty, śmiechy, stukoty płynące nieprzerwanie tworzyły tę specyficzną atmosferę akademika, która zawsze kojarzyła się Piotrowi z ulem. Siedział teraz jak na korcie odwracając głowę to w jedną, to w drugą stronę w nadziei rychłego zobaczenia Jacka. Naprzeciw gruchała jakaś parka – szczelnie objęci całowali się nie zwracając na nikogo uwagi. Jej bielejące w mroku stopy lekko szurały o ziemię, kolana rozchylały się…

Jakaś idąca w stronę stołówki dziewczyna wydała mu się znajoma, poprzez gęstniejący mrok wpatrywał się w jej bujne, kołyszące się w rytm kroków kształty. Była do niej podobna, tylko znacznie chudsza, a może to jednak ona?… Zdzicha?! – krzyknął z radością, gdy zatrzymała się na wprost ławki mierzą go badawczo.

- Piotr?! – uśmiechnęła się szeroko tym swoim chochlikowatym uśmieszkiem – zupełnie nie mogłam cię poznać.

- Znaliśmy się dosyć krótko – Piotr wstał.

Zdzicha spoważniała.

- Idziesz na kolację? – spytał.

Skinęła potakująco.

- Zaczekam tu na ciebie.

- Okej – zniknęła na schodzących w dół po schodkach, oświetlona anemicznym światłem zapalających się coraz częściej okien.

Faktycznie,  schudła. Piotr przymknął oczy przypominając sobie jak za studenckich czasów lubił przesiadywać tu wieczorami i patrzeć na wyłaniające się z mroku dziewczyny. Wszystkie wydawały się takie smukłe i giętkie, jakby utkane z gorącej mgły. Czasem można było skorzystać, zanurzyć się na chwilę w tej ciepłej wacie, ale zwykle potem zaczynały się dąsy i awanturki. Zazdrosne spojrzenia na dyskotece, w kinie. gdy tuż obok pojawiła się jakaś inna specjalistka od tej waty na patyku. Dlatego Piotr nigdy nie ciągnął takich „mglistych” znajomości. Jestem człowiekiem wolnym – mawiał patrząc z niesmakiem, a może z odrobiną litości na te krokodyle łzy i rozpacz w oczach – nie byłabyś ze mną szczęśliwa. Potem obejmował ją całując „ostatni raz” i  szeptał do ucha – Zachowajmy to jako najpiękniejsze wspomnienie, do którego zawsze będziemy mogli wrócić. Zwykle towarzyszył temu szloch, który koić musiał w ramionach, ale zdarzyło się też, że dostał w pysk od Grażyny z chemii, co tak napaliła się na niego, że jej ojciec, podkrakowski badylarz  obiecał mu po ślubie „Fiata”. „Jak mogłam się tak przed tobą upokorzyć, ty skurwysynu!” – cisnęła mu przez zęby, gdy stał naprzeciw niej skulony jak kundel z piekącym śladem na policzku bąkając jakieś tam „przepraszam”. Później to miał nawet do siebie żal, że się z nią nie ożenił. Była całkiem niezła, w łóżku też, a i samochód nie do pogardzenia – można by poszpanować i „przewieźć” niejedną.

Niekiedy ta cała zabawa w „poważne sytuacje” nabierała smaku i mogła wystarczyć za cały sens, byle dalej, do przodu – byle lała się wóda – one były wszystkie z początku takie wyniosłe, tajemnicze, a potem stawały się milutkie, gdy w łóżku ta cała tajemnica wychodziła na jaw i którejś udało się dochrapać pierwszego orgazmu, w spoconej z wysiłku pościeli…

- Jestem – słowa Zdzisi wyrwały go z tych wspomnień – Gdzie cię poniosło na tak długo? – siadła obok na ławce przyglądając mu się z zainteresowaniem.

- Rzuciłem studia.

- Wariat – skrzywiła się z dezaprobatą.

- Dlaczego zaraz „wariat”?

- Rzucać studia pod koniec trzeciego roku to czyste wariactwo. Tym bardziej, że jak mówił mi Jacek, wszystko miałeś zaliczone.

- Brakowało mi ruskiego.

- Nie rozśmieszaj mnie.

Piotr roześmiał się głośno i beztrosko, aż sam się sobie zdziwił.

-  Tu się nie ma z czego śmiać. Trzeba uruchomić jakieś znajomości, może uda się coś jeszcze odkręcić.

- Kij im w nery – powiedział Piotr z obrzydzeniem na wspomnienie tej trupiarni, Collegium Novum.

- Tu nie chodzi o nich, a o to co ty będziesz chłopie robił w życiu.

- Nie wiem, co będę robił w życiu, ale jak pomyślę o perspektywach, to chce mi się rzygać. Powiedz jak można być prawnikiem w kraju, w którym panuje bezprawie? – Piotr spojrzał zaczepnie.

- Jak długo będziesz jeszcze słuchał pieprzenia tych niedowarzonych dysydentów?! Spójrz na Jacka, tego hipokrytę – zbliżyła się do niego, aż poczuł na szyi jej ciepły oddech.

- Dlaczego mi to mówisz?

- Lubię cię, ty draniu – w jej spojrzeniu dostrzegł coś bardzo dziwnego. Jakąś tęsknotę, albo głęboki smutek pod mgiełką tej studenckiej pewności siebie.

- Jak mnie lubisz, to mi się oddaj – wypowiedział to cicho, z żartobliwym rozleniwionym akcentem, przyciągając ją do siebie. Gwałtownie uwolniła się od niego. Był w tym jakiś skurcz, jakby te słowa ukłuły ją boleśnie, ale być może to tylko przypadkowe napięcie mięsni.

- A co? Wszystkie panienki pozamykały ostatnio swoje kramiki? – spytała tym swoim chochlikowatym tonem, który w tej chwili wydał mu się zupełnie nieprawdziwy.

- Myślałem tylko o tobie – powiedział dotykając końcami palców jej splecionych na kolanach dłoni, wsunął palec w tę rozszerzającą się między nimi ciepłą szparkę.

- Ty jednak jesteś artysta – odtrąciła jego palec jak uprzykrzoną muchę – pójdę, bo zaczyna się już robić zimno.

Piotr nie ruszał się z miejsca. Spojrzała na niego przygryzając wargi.

- Jak chcesz, to zaproszę cię na herbatkę, ale tylko na herbatkę… tamta Zdzicha należy już do prehistorii.

- Możesz mi pożyczyć kurtki? – poprosił Piotr.

- Kurtki? – podała nie czekając na wyjaśnienie.

- Zagadam portiera, a ty pędź na górę, pokój 504 – rzuciła przez ramię.

Po chwili siedzieli obok siebie w pokoiku ze ścianami wyłożonymi matami, z przyszpilonymi do nich barwnymi wycinkami z pism przedstawiającymi „Sceny z Życia Stopy Życiowej na Zgniłym Zachodzie”. Przyćmione światło i herbata, do której Zdzisia dolała czegoś mocniejszego sprawiły, że poczuł się od razu lepiej, swojsko. Sięgnął po leżącą na stoliku kanapkę z serem, Zdzisia z przewieszonym przez ramię ręcznikiem wyszła z pokoju.

Półleżąc na tapczanie drzemał błogo, w tym półśnie czuł ją ciepłą, gdzieś blisko. Dlaczego by nie – mamrotał do siebie, ale gdy za moment budził się z tego słodko drażniącego letargu, nie wiedział już o co chodzi i znów zapadał w półsen i było mu jak trzeba. Czasem miał dziwne wrażenie, że nie bardzo już wie po której jest teraz stronie, ale co  znaczy to „teraz”, gdzie znajduje się to prawdziwe „ja”, czy „tam” czy „tu” -nie potrafił już tak na prawdę  rozróżnić -to dziwne uczucie znikało natychmiast, gdy tylko otwierał oczy i patrzył na skąpany w różowym świetle pokój, tapczan przykryty długim miękkim kocem i kolorowe sukienki na wieszakach wyłaniające się z uchylonej szafy. Nagle to wszystko stawało się „tu”, a cała tamta pytanina wydawała się śmieszna i niedorzeczna… Ale wystarczyło tylko przymknąć oczy…

Weszła Zdzisia, jakby z tego snu, z którego snu? Tam czy tu? – we wzorzystym szlafroku, z ręcznikiem okręconym wokół głowy. Piotr przeciągnął się i przełknął ślinę.

- Byłeś ostatnio w ZOO? – spytała z odrobiną złośliwości układając w szafie ubranie – Przepraszam cię, musiałam się wykąpać, cały dzień poza domem.

- Co ci strzeliło z tym ZOO?

- Wyglądasz jakbyś pieścił się z niedźwiedziem.

Usiadła blisko, jak pachnący mydłem obłok. Ale to nie była już ta Zdzicha, Zdzicha-Kombajn jak ja nazywali. Siedziała teraz obok niego jakaś dziwna nieznajoma  spowita wzorzystym szlafrokiem, który go trochę drażnił, a może – ranił?…Sięgnął po kanapkę. Patrzyła na niego bez słowa.

- Miałem trochę kłopotów – bąknął między jednym kęsem a drugim – Przy okazji straciłem ciuchy i nawet nie mam w co się ubrać.

Obejrzała rozdarte spodnie i bluzę.

- Od biedy można by zacerować.

Pochyliła się w stronę stojącej pod oknem w kącie drewnianej skrzyneczki, jej kształty wypełniły się w tym ruchu, napięły – przyciągnął ja gwałtownie, usiłowała się bronić, ale po chwili falowali coraz intensywniej, ręka Piotra przedzierała się do tamtego miejsca, coraz bliżej, kiedy nagle Zdzicha odepchnęła go z ogromną siłą i usiadła na skraju tapczanu pozostawiając go półleżącego na tym kudłatym miękkim kocu, z ruchliwymi jeszcze paluchami gniotącymi materiał. Spojrzał na nią zdumiony i spytał tłumiąc wściekłość.

- Coś nie tak?

Odwróciła głowę do ściany. Trwało to dosyć długo. Siedzieli tak nic nie mówiąc na dwóch przeciwległych krańcach kanapy. Jednak była to zupełnie obca dziewczyna, z którą znalazł się tutaj zupełnie przypadkowo.

- Przepraszam – usprawiedliwiła się cicho nie patrząc na niego. W jej głosie wyczuł jakiś dziwny żal, który zgasił jego wściekłość. Zaczęła mówić cicho, jej szept narastał.

- …Przychodzili tutaj, żeby mnie rżnąć. Czasem, jak wiesz, robiłam to z kilkoma na raz. Wydawało mi się, że to takie nowoczesne, grupen seks, wolność… Lubiłam to robić, dlaczego więc się ograniczać, oni też… no i fajnie… wszystko było takie… proste… Aż kiedyś po takiej nocy, którą spędziłam ze znanym sportowcem, a to był stary erotoman, lowelas, zupełnie przy nim wysiadłam, powiedział, to co, naoliwimy wazelinką, żebyś mi się nie zatarła i lecimy… i wykręciliśmy jeszcze numer, aż pościel była mokra… Długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Przecież w końcu – mówiłam tak sama do siebie – można by to skutecznie robić z małpą, z psem, albo z jakimś czujnie zaprogramowanym automatem… Gdy spotkałam go po paru tygodniach, szedł z jakąś wyondulowaną, odpieprzoną dziwą, spojrzał na mnie takim niewidzącym spojrzeniem i odwrócił głowę pokazując jej coś na wystawie. Pamiętam, że stałam tam wtedy długo jak wbita w ziemię i pytałam siebie głośno jak katarynka, aż obejrzał się jakiś facet – po co to wszystko? Po co to wszystko? -spojrzała na Piotra, oczy miała suche, choć był przekonany, że płakała.

- Jesteś pierwszym, któremu o tym mówię.

Piotr dotknął jej chłodnej ręki i popatrzył na nią, jakby dopiero dzisiaj zobaczył ją po raz pierwszy.

Dochodziła dziesiąta. Na stole znalazł kartkę. Nie chciała go budzić, a rano ma zajęcia i… żeby zostawił klucz na portierni. Piotr sięgnął po ubranie leżące na krześle i z miłym zaskoczeniem stwierdził, że dziury są zacerowane. Ubrał się błyskawicznie,  zbiegł na dół i natknął się na Jacka wracającego właśnie ze stołówki.

- Dlaczego nie przyszedłeś? – spytał Jacek, gdy siedzieli już w pokoju.

- Miałem trochę kłopotów – Piotr odchylił bluzę.

- Co się stało? – Jacek przyglądał się z ożywieniem ciemnosinej prędze na ramieniu.

- Zagadałem do takiej jednej i wystartowało do mnie dwóch. Jednemu poleciały ząbki.

- Niespokojny z ciebie duch – Jacek pokręcił głową.

- W sumie skończyłoby się jeszcze gorzej, bo z bramy wyskoczyło jeszcze kilku żuli, ale dałem dyla. Gonili mnie wałami nad Wisłą, potem uliczkami. W międzyczasie przejeżdżały spokojnie dwie suki, ale tamci panowie myśleli sobie pewnie, że to wyścig pokoju.

-  Oni rzadko wtrącają się do bandziorów, mają poważniejsze zajęcia – Jacek uśmiechnął się ironicznie.

- …Zgubiłem ich na dworcu wskakując do jakiegoś pociągu i rano wróciłem autostopem.

-  To napędzili ci niezłego boja?

- Ten, któremu poleciały ząbki, to  mówią na niego… Alef…

- Słyszałem coś, to wyjątkowo bezwzględny łotr, musisz cholernie uważać.

- Przycupnę gdzieś przez pewien czas, może zapuszczę brodę. Przydałoby się też zmienić łachy –Piotr spojrzał na sfatygowany rękaw i nogawkę – Wiesz, spotkałem dzisiaj Zdzichę i połatała mi to jakoś… Zmieniła się ostatnio, zupełnie nie ta sama.

- Raczej tak – Jacek wyjął z szafy dwa suche obwarzanki i położył je na stole.

Żuli w milczeniu.

- I co zamierzasz? – spytał Piotr parząc sobie usta przyniesioną przez Jacka herbatą, odstawił szklankę z sykiem.

- Ja?!

-  Ty! – Piotr przesadnym gestem wskazał na niego palcem i zrobił „tatatata”, z karabinu maszynowego, Jacek przyglądał mu się niewyraźnie.

- Mam dzisiaj wykłady – cedził wolno.

- Nie pytam o teraz, tylko w ogóle.

- O co ci chodzi?

- No, skończysz to zasrane prawo  i co potem?

- Sam jeszcze nie wiem. Pójdę do jakiejś roboty, albo wyjadę za granicę.

- To warto było studiować?

- Myślę, że tak. Poszumiało się trochę, poznało się fajnych ludzi, a i do łba też coś tam weszło.

- A ja rzuciłem to wszystko w diabły i nie żałuję.

- Twój biznes.

- Nie wiem czy takie studiowanie ma sens – mówił dalej Piotr gryząc z impetem resztę obwarzanka.

- Co ty tak o tym „sensie”, z samego rańca – Jacek roześmiał się z politowaniem – przecież żadne studia nie stanowią o sensie życia.

- A co?

- To do czego człowiek na prawdę dąży.

- A ty? – drążył Piotr.

- Chcę zostać pisarzem. Napisać trochę prawdy.

- Przecież sam kiedyś mówiłeś, ze głową muru nie przebije.

- Muru nie ma co przebijać, bo mur był, jest i pozostanie murem. Chodzi raczej o to, żeby się choć trochę zmienić i zobaczyć ten mur… inaczej… może wtedy przestanie być murem, albo okaże się, że go w ogóle nie ma i… nigdy nie było.

- Może masz rację – Piotr zamyślił się – chyba już pójdę – oparł na stole ręce.

- Gdzie chcesz pójść?

- Jeszcze nie wiem.

- Jak nie wiesz, to posiedź jeszcze. Ale jak miałbym ci już coś życzliwie radzić, to w twojej sytuacji byłoby najkorzystniej, gdybyś wrócił jednak do domu.

- Ani mi się śni.

- Chcesz wpaść w łapy Alefa? -Jacek wyjął z kieszeni spodni zgniecioną paczkę papierosów i formując ją w palcach wyciągnął w stronę Piotra.

- Dziękuję, nie palę.

- Od kiedy?

- Właściwie to nigdy nie paliłem, czasem przy wódce, albo dla fantazji.

- Szczęśliwiec.

- Każdy może zafundować sobie takie szczęście – Piotr wydął wargi.

Siedzieli w milczeniu. Jacek długo kończył papierosa przekładając go z ręki do ręki, zamyślony nad czymś głęboko. Zakiepował, gdy maleńki ogarek już parzył go w palce i usta.

- Nie pal nigdy do końca, dostaniesz raka wargi – wtrącił z kpiną Piotr.

Jacek machnął ręką rozpędzając wokół siebie smrodliwe kłęby dymu. Zakaszlał sucho zakrywając usta ręką.

- Właściwie to mógłbym ci pomóc, przynajmniej na początku.

Piotr spojrzał pytająco.

- Przydałoby ci się trochę szmalu, co?

- Nie da się ukryć.

- Nie myślałeś o jakiejś dorywczej robocie?

- Myślałem o wagonach na dworcu, ale po tym… – Piotr ugryzł się w język, jednak Jacek zajęty własnymi myślami nie zwrócił na to uwagi.

- Wspinałeś się kiedy w górach, albo w jakich skałkach?

- Zdarzyło się parę razy, ale co to ma do rzeczy?

- Kilka dni temu dostałem propozycję z jednej firmy, załatwił mi to taki jeden „działacz” – Jacek zawiesił głos -Ściana biurowca… Co ty na to? – spojrzał triumfująco.

- I… mógłbyś mnie tam wziąć?

- Myślałem z początku o takim moim kumplu, Jurku, ale w tej sytuacji…

- To od kiedy moglibyśmy zacząć?

- Nawet od jutra.

- Jesteś geniuszem! – Piotr aż podskoczył na krześle uderzając dłońmi w uda.

- Pieniądz wcale przyzwoity – podjudzał Jacek.

Piotr promieniał. Chłodna ściana wieżowca, którą zobaczył wyraźnie przed sobą , mogła przynieść ocalenie. Zrodziło się w nim dziwne przeświadczenie, nie wiedział skąd mogło się wziąć i o ile coś powstać może z niczego, to tak właśnie powstało, z tego miejsca, skąd wszystko przychodzi, wszystkie niespodziewane myśli i uczucia…

Jacek wyjął z szafy prawie nowy dżinsowy garnitur i położył przed Piotrem na łóżku.

- Pożyczasz? – Piotrowi błysnęły oczy.

- Sprzedaję. Za pół ceny. Jakoś mi nie leży.

- Ale ja…

- Przecież wiem. Zapłacisz po robocie.

Piotr zrzucił z ulgą stare, mocno już nadwyrężone łachy. Ubrał się i przejrzał z satysfakcją w lustrze. Przesunął dłonią po zaroście, który coraz szczelniej przykrywał mu twarz czyniąc ją coraz mniej podobną do tamtego „chuligana” z gazety. Jeszcze kilka dni i będzie git – z przekonaniem, że od dziś wszystko zmieni się na lepsze klepnął Jacka w ramię i wyfrunął z akademika.

W tym nowym ubranku czuł się jak nowonarodzony. Podejrzliwe spojrzenia władzy nie dotyczyły go zupełnie. Bo czegóż by oni mogli chcieć od takiego niewinnego noworodka, który nie zdążył jeszcze pobrudzić sobie rąk.

Dzień nie był słoneczny, ale też nie zanosiło się na deszcz. Piotr drgnął, bo przy końcu alejki zobaczył kogoś podobnego do Alefa, który w towarzystwie jakichś dwóch żuli zniknął za krzewami akacji. Paranoja, siłą powstrzymywał się żeby nie wybuchnąć śmiechem – sam uwierzyłem w to com nałgał Jackowi – kopnął z rozpędu jakąś gałązkę i zakręcił się w kółko, aż siedzące na ławce panienki z książkami na kolanach zachichotały i zamilkły zgaszone jego niezbyt przyjemnym spojrzeniem. Z głębi parku doszły do niego słowa jakiejś znanej piosenki, chyba Beatlesów. Machinalnie je powtarzał poruszając bezgłośnie ustami. Zbliżał się delikatny dźwięk dzwoneczków, rytm klaszczących rąk i tupot. Była w tym jakaś dziwna radość i beztroska:

sierpnia 26
45

HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE (Wolna miłość II)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE

Te niezrozumiałe słowa sprawiły, że poczuł się lepiej, gdzieś przepadły wszystkie ciemne myśli. Zza klombu wyłoniła się kolorowa, roztańczona grupa. Śpiewali i podskakiwali rytmicznie, z rękami uniesionymi wysoko nad głową. Pośrodku pląsał wysoki, nieludzko zarośnięty chłopak, z czarną rozwiewającą się brodą. To on trzymał w palcach maleńkie złote talerzyki i uderzając o nie wydawał dźwięk podobny do dzwonka, ale brzmiący bardziej ostro. On też śpiewał solo fragment piosenki, a reszta powtarzała chórem i tak w koło Macieju – zmieniał się tylko czasem rytm i wszyscy bawili się świetnie. Piotr podrygiwał mimowolnie usiłując naśladować ich ruchy. Wśród tańczących dostrzegł Marę i zaczął się do niej przybliżać, unosił się na palcach, ni stąd ni zowąd zrodziło się w nim pragnienie, żeby oderwać się i pofrunąć. Nigdy wcześniej nie zaznał takiego uczucia, chyba w snach… Nagle umilkł dźwięk dzwoneczka, Piotr podskoczył jeszcze kilka razy z rozpędu i stanął bezradnie z obwisłymi rękami, co wywołało głośne śmiechy i oklaski.

- Widzę, że spodobał ci się nasz taniec? – zagadnął ten z brodą. W jego oczach tlił się łagodny, ciepły blask.

- Jest w tym coś bardzo fajnego… sam nie wiem co… bo na oko to wydaje się bez sensu – dysząc ciężko rzucił znaczące spojrzenie w stronę kołyszącej się z przymkniętymi oczami Mary.

- My się chyba skądś znamy? – spytała oblizując koniuszkiem języka spierzchnięte wargi.

- Jesteś przecież koronnym świadkiem w napadzie stulecia.

- O tak! – wykrzyknęła rozbawiona – niezłe to było. Opowiadałam ludziom i bardzo im się spodobało.

- To pan Zbój? – spytał z uśmiechem Brodacz, skinęła potakująco.

- To był naprawdę świetny, antymieszczański happening – kontynuował przeczesując palcami zwichrzoną od podskoków brodę.

Piotr wpatrywał się w Marę nie zwracając na niego uwagi. Jak na zamówienie zza chmur błysnęło słońce podświetlając jej kształty. Piotr patrzył na jej wysmukłe nogi i brzuch z wyraźnie rysującym się ciemnym zagłębieniem pępka. Piersi falowały jej jeszcze niespokojnie, ciemne czubki sutek dotykały raz po raz lekkiego materiału, jakby chciały wydostać się do słońca.

- Jak cię spotykam, to zawsze pokazuje się słońce – powiedział z  uśmiechem.

- Bo ja sama jestem słońcem – zakręciła się wokół, sukienka zafurkotała, unoszące się kosmyki włosów siadały na szyi Piotra łaskocząc przyjemnie. Wdychał zachłannie zapach jej ciała nasycony wiatrem i jakby kadzidłem.

- Może byśmy się gdzieś spotkali…

Hipisi otoczyli ich półkolem i przyglądali się w milczeniu. Ten chudy jak tyka Brodacz tkwił pośrodku, uśmiechał się dobrotliwie krzywiąc nienaturalnie usta. Mara też się uśmiechała przygryzając wargi jak jakimś dziwnym trafem wyrzucona na ulicę, obrażona madonna. Piotr chciał coś do niej powiedzieć, ale potknął się o kwietnik i omal nie przewrócił – spojrzał na nich wściekle i odszedł szybkim krokiem.

Gdy znalazł się na ulicy, dopadł go ich dziki śmiech połączony z klaskaniem w ręce i idiotycznym pohukiwaniem. Dobrze, że to się tak skończyło, bo kto wie, co się kryje pod tym „kadzidełkiem”, jeszcze mogłaby mnie zarazić jakąś francą – myślał zaciskając zęby. Przypomniały mu się różne opowieści o hipisach, że to w skrócie mówiąc zboczeńcy, narkomani i syfilitycy. Poczuł nagle głód, wsunął rękę do kieszeni – szlag by trafił, nie mam nawet na bułkę, musiało mi wypaść przy tym idiotycznym skakaniu… Ruszył w stronę akademika z eksplodującą pod czaszką ideą – przecież można bez problemu zjeść zupę w stołówce, a na drugie poprosić o ziemniaki z dodatkami.

Jak wielki odkrywca siedział teraz za stołem i żarł gęsty dymiący kapuśniak. Cycata kucharka uśmiechając się tak jakoś „wstydliwie” wydała mu bez bloczka makaron z cukrem i białym serem, polany masełkiem. Posilony, z wypiętym bandziochem, puścił do niej oko i wytoczył się do zalanej słonecznym światłem studni, pomiędzy tłum głodomorów i sytych zmierzających w przeciwnych kierunkach.

- Piotr! – gdzieś z tego tłumu dobiegł go znajomy głos i dostrzegł machającego spod portierni Jacka.

- I co? – spytał Piotr, kiedy w końcu dopchał się do niego.

- W porządelu. Arbeit macht frei.

- Ku chwale ojczyzny – zameldował Piotr czując, że ogromny kamień spadł mu właśnie z serca.

Lśniąca winda poniosła ich z zawrotną prędkością na czternaste piętro, skąd wydostali się na dach wieżowca. Pod nimi szumiało miasto, jak zmętniałe morze z kolorowymi rybkami samochodów i rozbieganym ludzkim rojowiskiem. Piotr podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Jakiś nieprzyjemny skurcz złapał go za gardło. Ten sam, który dobrze znał, który czuł zawsze wtedy, gdy nie miał pojęcia, co ze sobą począć. Patrzył w tę otwierającą się pod stopami przestrzeń, dotykała go jak oddech potwora, który zbliża się nieuchronnie…

- Piotr! – Jacek kiwał na niego z przeciwległego krańca dachu – nie podchodź tak blisko – Jacek już był przy nim – Przestrzeń jest zdradliwa, kiedy nie ma się obycia.

- Wspinałem się trochę – burknął Piotr.

- Człowiek tęskni za lotem.

- Mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

- A co chciałbyś załatwić?

- Chciałbym się dowiedzieć po co żyję – powiedział Piotr.

- Tylko tyle?

- Czasem, gdy sobie pomyślę, że życie sprowadza się najczęściej do kopulacji, jedzenia i robienia jakiejś tam kariery, to ileż tak można? Rok, dwa, pięć… dziesięć… I co potem?…

- Ale jest jeszcze jakaś twórczość – Jacek obwiązywał się liną -prawdziwa twórczość, jeśli ma się tego świadomość, to nigdy się nie znudzi.

- Jesteś pisarzem, ale powiedz, ilu jest takich jak ty?

- Jaki tam ze mnie pisarz –Jacek skrzywił się wpinając karabinek  -tych parę opublikowanych opowiadań.

- Ale masz w tym jakiś wyższy cel.

- Spróbuj też coś sobie znaleźć.

- Próbuję – powiedział bez przekonania Piotr i wpiął się do karabinka.

- Zjeżdżałeś kiedy?

- Trochę.

Kolebali się na linach jak niezdarne pająki.

Robota była cholernie żmudna, ale sam fakt, że dziesiątki ludzi obserwowało ich

w tej chwili działał dopingująco. Chyba każdy facet pragnie być niezwykłym, być po prostu kimś… Ale kim?… Teraz Piotr był człowiekiem czyszczącym ścianę wieżowca, za rok będzie może znów studentem, potem skończy studia i pójdzie do jakiejś roboty, ochajtnie się z brunetką czy blondynką, spłodzi potomka… Co za cholerny wiatr! i… łoskot osypujących się kamieni – gdzie jesteś Jurek?! – słońce świeci, tak przeraźliwie ostro, oświetlając chropowaty Filar Leporowskiego.

- To był artysta – mówi Jurek – ty wiesz, że on wchodził tu „na żywca”, „na żywcika”!? – jego piskliwy nieco głos jest pełen podniecenia.

Piotr patrzy w ścianę. Wydaje mu się, że nie robił nigdy trudniejszej drogi. Skalne poszarpane bloki pobłyskują w promieniach słońca. Jak to możliwe, żeby tam wejść? – myśli ze strachem, ale coś go tam pcha, ponad tę granicę, gdzie słońce chowa się za załomem skalnym pozostawiając po sobie jedynie chłód i ciemność.

- Leporowski zrobił to sam, wiele razy – słyszy matowy głos Jurka majstrującego wciąż przy sprzęcie, jego palce wykonują automatyczne ruchy, te dziesiątki drobnych zabiegów wokół lin i karabinków – Przeszedł tę drogę w niecałe dwie godziny i powiedział o tym ludziom w schronisku, ale nikt mu nie uwierzył, wtedy założył się i na oczach wszystkich przeszedł jeszcze raz.

- Nie do wiary – Piotr patrzy z szacunkiem na pionową ścianę.

- Potem chodził tędy wiele razy, dla rozgrzewki. Aż kiedyś przyszedł z panienką, pogoda była piękna, ona opalała się na piargu… Usłyszała tylko jego krzyk i… spadł jej do stóp – Jurek zaśmiał się nieprzyjemnym wisielczym chichotem.

Szli wolno, pierwszy Jurek. Z początku Piotrowi potwornie pociły się ręce, ale potem widział już przed sobą tylko skałę i wydzierał jej w skupieniu każdy centymetr wsłuchując się w pokrzykiwania Jurka.

- Gotowe!

- Gotowe!

- Lina luz!

Piął się coraz wyżej. Gdzieś z głuchym łoskotem posypały się kamienie – chłód przemknął mu po grzbiecie. Wysoko, ciemny szczyt rysował się w powodzi słonecznego, tryskającego zza cielska góry światła. Dostać się tam, za tę ciemnobrunatną granicę – to jedyne pragnienie rozsadzało go i cała jego istota skupiła się w tej chwili na koniuszkach palców. Zaciskał je w szczelinach i załomach skalnych ciągnąc za sobą kadłub zakończony plecakiem, z zadziwiającą lekkością i precyzją. Jeszcze tylko kilka chwytów, do skalnej pułki, już obmacywał lewą ręką pewne zagłębienie i przesuwał nogę…

- Piotr! – ostry głos Jacka wyrwał go z tamtych wspomnień i tamten odległy krzyk zapadł się i znikł.

Obiad zjedli w stołówce.

- Masz jakieś plany na wieczór? – spytał Jacek.

- Tak – wypalił Piotr, chociaż z nikim się nie umówił.

- Szkoda, bo szykuje się imprezka. Myślałem, że ze mną pójdziesz.

- Na chwilę mogę wpaść, jak będzie w porządku, to zostanę – Piotr pożałował swoich słów i poczuł gwałtowną ochotę załapania się na coś takiego.

Wieczorkiem zastukali do pokoiku na piątym piętrze, skąd dochodziła muzyka i ożywione damsko-męskie głosy. Mała czarna ze skrzącymi, rozbieganymi oczkami uchyliła drzwi i wpuściła ich do środka – usiedli w kącie na kanapie. W pokoju były jeszcze dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Jedna wysoka, bardzo szczupła siedziała niedbale na łóżku, tak że widać jej było czerwone majtki, które muskał wskazującym, niby to przez nieuwagę, znacznie starszy od niej, łysawy facet. Oboje wyglądali na nieco zawianych. Panienka  uśmiechając się głupkowato, grzbietem dłoni odtrącała jego rękę, która po chwili „czajenia” wciskała się znów w pobliże tego miejsca i nieruchomiała oczekując na odpowiedni moment, naprzeciw tego czerwieniejącego w półmroku zagłębienia.

- Pan docent pokazuje Kaśce drogę do zaliczenia – powiedział z chichotem gruby świński blondyn, którego Piotr znał chyba z widzenia.

- Ale wam się pieprzy – wybełkotała Kaśka zakładając z rozmachem nogę na nogę, tak że wskazujący docenta trafił teraz na brzuch, gdzieś blisko pępka. Docent spojrzał na palec z niesmakiem, jakby to był jakiś obcy facet, przyjrzał mu się ze wszystkich stron, roześmiał się i machnął ręką.

- Zostało ci już tylko tyle – Kaśka  roześmiała się szyderczo.

- Nie bój żaby – docent poklepał ją po udzie i skrzywił usta, co prawdopodobnie mogło znaczyć, że próbuje się uśmiechnąć, albo zbiera mu się na pawia.

- Tylko nie rzygnij mi na łono – Kaśka odsunęła się na bezpieczną odległość.

- Widzisz, Władziu, jak mnie się tu obraża – wydukał docent w stronę świńskiego blondyna usiłując bez powodzenia podnieść się na łokciu.

- Niech pan się nie przejmuje, panie docencie, uchlała się małpa. Może po kielichu?

- Chorego się pytają – docent zaśmiał się krótko, zakaszlał.

- A pan docent nie jest chory? – spytała bełkotliwie ta trzecia, z falującymi włosami, siedząca w kącie obok adapteru.

Zaśpiewał Presley: „Love me tender”. Kogoś przypominała Piotrowi ta dziewucha, szczególnie ta ledwo dostrzegalna blizna koło ust – przeleciał w pamięci wszystkie ostatnie imprezy, aż spocił się z wysiłku… Ale to żadna z nich, a taka podobna…  Pomęczył się jeszcze trochę i dał spokój. Docent zatrzepotał rękami i jęknął boleśnie.

- Jestem zdrów jak ryba.

Parsknęli śmiechem. Docent usiłował coś powiedzieć, ale już płynął w powietrzu kieliszek, który przejął skwapliwie i skrzącą się w świetle zawartość wlał do szeroko rozdziawionej, szczerbatej gęby – otrzepał się z miłym obrzydzeniem. Kielich płynął teraz w stronę Piotra i znajomy płomień rozszedł się po kościach. Wypili jeszcze po kilka i wesołe płomyczki buzowały pod czaszką, wszystko zrobiło się takie fajne, w dupeczkę, jebaniutkie.

- Na pierwszą, drugą, trzecią nóżkę -piszczała rozbawiona Kaśka klaszcząc w ręce.

Wódeczka krążyła ponad głowami, ale Piotrowi nagle odechciało się pić. Podniósł się z kanapy.

- No to bawcie się dobrze.

- Uciekasz już? – spytała siedząca obok adapteru, chyba Jola, przypomniało mu się teraz, że poznał ją kiedyś, na pewno, ale gdzie?

- Źle ci u nas? – mała czarna groziła paluszkiem usadowiona z błogim uśmieszkiem na kolanach Jacka.

- Niestety, nie ma tu dla mnie szpary.

Patrzyła nie rozumiejąc. Piotr nachylił jej się do ucha.

- Brakuje tutaj jeszcze dwóch szpar, biorąc pod uwagę, że pan docent ma dwa wskazujące.

Pan docent drzemał jak niemowlę oparty o ramię Kaśki, która mamrocząc cos do siebie manipulowała mu koło rozporka.

- Zobaczymy czy pan docent ma ptaszka – szczebiotała.

- Jesteś impertynent, inaczej mówiąc, cham – mała czarna rzuciła mu pogardliwe spojrzenie. Wyszedł trzaskając drzwiami.

- Odbiło ci czy co? – Jacek dopadł go na schodach.

- Przepraszam cię, ale to towarzycho mnie dobiło. Sama wazelina, rzygać się chce.

- Mają z nim syfiasty egzamin – perswadował Jacek

-  To niech mu ciągną druta, ale beze mnie.

W pokoju długo nie odzywali się do siebie.

- Taka była chętna – Jacek otrząsnął się z odrętwienia i pokiwał z żalem głową.

- Nic straconego.

- Po takiej aferze?

- Jej potrzebny jest ogon.

- Przecież nie można traktować wszystkich dziewcząt tak po prostu jak traktuje się zwykłe kurwy.

- A można je tak po prostu grzmocić?

- Grzmocić można – Jacek roześmiał się i westchnął ciężko.

- Przeszło ci?

- Zawsze jak mam jakąś ewidentna okazję i nie skorzystam, to żal mi tego potwornie, jakby zmarnował kawałek życia – Jacek rozścielił pościel na tapczanie – Śpisz ze mną, czy na materacu?

- Wolę na materacu, mógłbyś mnie jeszcze, z braku laku…. – Piotr roześmiał się i spoważniał w jednej chwili – Wiesz, czasem wydaje mi się, że my jesteśmy strasznie biedni.

- Biedni? Bo co?

- Przywiązujemy wagę do takich bzdetów. Jakieś tam okazjonalne walenie, ciuchy.

Jacek nie odpowiedział. Rzucił ubranie na krzesło i wsunął się pod kołdrę. Leżeli nieruchomo przykryci po uszy kocami. Jacek chyba zasnął. Piotr wsłuchiwał się w jego równy głęboki oddech przerywany od czasu do czasu westchnieniami i stęknięciami. Może robił teraz jakiś cholerny trawers, albo liczył ile gotówki spłynie mu do kieszeni. A może było to coś zupełnie innego, czego Piotr nie byłby w stanie sobie wyobrazić…

Powoli zapadał się w sen. Wokół poniewierały się jakieś rupiecie, mnóstwo rupieci. Niektóre przypominały szczątki ludzkiego ciała. Piotr podszedł do najbliżej leżącego, maleńkiego przedmiotu i stwierdził ze zdumieniem, że jest to ludzki palec. Nie było w tym niczego dziwnego, w końcu na placach miast znajdujemy czasem ludzkie palce, gdyby nie fakt, że palec ten był ciepły. Piotr trzymał go w rękach i przyglądał mu się z zażenowaniem. Palec był prawie cały, brakowało mu jedynie odrobiny puczki i kawałka nadłamanego paznokcia. Wyglądał raczej na palec kobiety, świadczył o tym jego rozmiar i delikatna skórka. Piotrowi przyszło na myśl, że skoro znalazł palec, to i cała reszta może być gdzieś obok. Ogarnęło go dziwne podniecenie, bo uświadomił sobie nagle, że od dobrych kilku tygodni nie miał przecież dziewczyny. Rzucił się więc skwapliwie na poszukiwanie i przekonał się rychło, znajdując kawałek po kawałku, że jego intuicja okazała się trafna. Szczególnie z wielkim wzruszeniem składał te mięciutkie fragmenciki i zanim skończył, przyszła mu ochota natychmiast z nich skorzystać, tym bardziej, że paluszki składanej harcowały mu już sprawnie wzdłuż kręgosłupa. Postanowił jednak twardo, chociaż kilkakrotnie siłą woli powstrzymywał się od rozpięcia spodni, że nie zacznie bez głowy, ale nie mógł jej nigdzie znaleźć. Miotał się gorączkowo, o mało szlag go nie trafił, gdy domniemana głowa, którą widział wyraźnie pod  murem, jak przewracała ciekawskimi białkami, rozsypała się przy dotknięciu w kupkę zeschłych liści i jakieś tlące się jeszcze próchno. A był już przekonany, że to głowa Oli!… Boże! Cała reszta leży poskładana i do użytku… Ola! – krzyknął – Nie wygłupiaj się, Ola!

- Uspokój się, wariacie! – usłyszał gdzieś nad sobą znajomy głos. Otworzył z ulgą oczy. Jacek siedział skulony na łóżku i patrzył w niego jak w telewizor.

- Przepraszam, że cię obudziłem, ale darłeś się jak świr.

- Co za koszmar – Piotr dotknął ręką lodowatego czoła -Nic nie pamiętam.

- Spróbuj zasnąć.

Piotr wsunął głowę pod koc. Miał wciąż wrażenie, że jest sam, na jakimś pustym placu. Z przerażeniem dotykał swoich lodowatych rąk i nie mógł zrozumieć, co się tutaj stało. Chciał gdzieś uciekać, ale koc ciążył na nim jak betonowa płyta. Sam już nie wiedział czy to sen, w którym on ciągle jeszcze jest… Albo nie ma go już nigdzie?… Tylko ten koc i… jakieś lodowate, szukające się nawzajem ręce.

sierpnia 26
38

bez rewelacji (Wolna miłość III)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Najbliższe dni minęły bez rewelacji. Arbajt – lulu. Na kontakty towarzyskie nie starczało czasu.

- Nie wiem jak normalni ludzie mogą to wytrzymać – powiedział któregoś dnia Piotr waląc się bez ducha na tapczan.

- A co maja robić? – Jacek rozłożył ręce – czekać aż im manna spadnie z nieba?

- Ale to jest potworne, takie wstawanie. I stale to samo. Ja bym tego nie wytrzymał.

- Większość tak pracuje, przecież nie urwałeś się z choinki.

- Nie mogę tego pojąć – Piotr ukrył twarz w dłoniach – Przecież każdy ma jakieś marzenia, jakieś indywidualne plany, a potem to wszystko bierze w łeb. Zostaje tylko ten regularny zapieprz: rodzinka, dom, żonka, pracka, dziateczki, szefuńcio-idiotuńcio, telewizorek-potworek… Wymyśliłem kiedyś na to taki skrót: ITC (I Tak Ciągle)… Powiedz mi, jak oni mogą to wytrzymać?

- Nie wiem, nigdy nie próbowałem – Jacek odwrócił się na drugi bok i głośno ziewnął.

- …Często przyglądałem się wracającym z roboty ludziom.  Przypominają wypłowiałe szmaciane automaty. Pracowałem kiedyś z takimi na praktykach i czasem w tym wszystkim dziwiło mnie, że oni potrafią jeszcze zdobyć się  na jakieś ludzkie odruchy… Bo to ich całe życie jest przecież potwornie nieludzkie.

- Zacznij pisać wiersze – mruknął Jacek przez sen. Piotr tkwił w nieprzyjemnym półśnie. Ślizgał się po jakimś błocie, czy gównie; może to była zimowa ślizgawka, a on miał dopiero dziewięć lat i… chyba krew ciekła mu z nosa i zrobiło mu się potwornie zimno…

Obudził się z poczuciem bezsensu i obrzydzenia. W stołówce zjedli paskudne śniadanie. W taką cholerną niedzielę zupełnie odechciewa się żyć. Piotr pomyślał z ulgą o jakimś drzewku i gałęzi, która nie byłaby wcale sucha – to jest jednak luksus, że człowiek ma zawsze jakieś wyjście… I jeszcze ten kolejarz. Dobrze, że go nie zabiłem. Ale właściwie jakie to miałoby znaczenie? Osierociłby dwoje, może troje dzieci. Popłakaliby trochę  po nim… A jeśli to był alkoholik maltretujący rodzinę, co w przypadku konduktorów pewnie nierzadko się zdarza, to uwolniłbym ich od tego drania, a wdowa bez żalu poszłaby w kurs z jakimś innym konduktorem, albo kierowcą. Najlepiej będzie jak kupię mu kwiaty i zaniosę do szpitala z liścikiem: „Niedoszłemu truposzowi najczarniejsze wyrazy współczucia z powodu pójścia w kurs małżonki”. Albo do niej: „Z serdecznymi gratulacjami w powodu śmiertelnego zejścia kanalii, pani męża – niech żyje wolna miłość”… Zjawiła się Zdzisia.

- Dziwnie dziś wyglądasz – rozsiadła się na krześle, zapachniało od niej jakąś perfumą, którą Piotr bardzo lubił.

- Gdzie dryfujesz – burknął ni stąd ni zowąd patrząc gdzieś w bok.

- Słucham? – jej potężny biust falował, z trudem mieszcząc się pod bluzką. Biła stamtąd tak ogromna siła, że Piotr poczuł się maleńki, pokurczony, zawieszony rozpaczliwie na tym cycu jak na potężnym dzwonie.

- Gdy na ciebie patrzę, to zdaje mi się, że zaraz wybuchnę – powiedział bębniąc palcami po stole.

- Nie rób tego, zapaskudzisz obiekt.

- Obiekt?

Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.

- A z czym masz znów problem?

- Przyznam się bez bicia, że nie wiem. Coś mi się strasznie popieprzyło. Jakieś luzy pod czachą, za dużo tych martwych punktów.

- A znasz takiego, który wie?

- Są chyba tacy.

-  Nazwiska! – Zdzisia przekrzywiła głowę i poprawiła się na krześle.

- Chyba Pan Bóg i jego towarzycho.

- Nie bluźnij – spojrzała na niego poważnie.

- Jesteś dewotką?

- Nie należy nigdy kpić z rzeczy, których się nie rozumie.

- A ty uważasz, że On jest? – Piotr wpatrywał się tępo w jej okrągłości z trudem mieszczące się na krześle – Gdyby był, to powiedziałby nam co mamy tutaj robić.

Przyglądała mu się ze złośliwym uśmieszkiem.

- Ja też ci to mogę powiedzieć.

- Tak?

- Zerżnij jak najszybciej jakąś panienkę.

Przez twarz Piotra przebiegł skurcz jak od uderzenia batem. Już chciał coś powiedzieć, żeby jej poszło w pięty, ale zgryzł to w sobie.

- Może masz rację – wymamrotał wpatrując się z nienawiścią w te „jej”. Rozstali się z niewyraźnym „cześć”.

Co za cholerny dzień! Ze wszystkich dni tygodnia Piotr najbardziej lubił piątek, bo w taki piątkowy wieczór można było sobie powiedzieć – jutro będzie sobota, a po sobocie niedziela. Ale samej niedzieli wprost  nie cierpiał.  W niedzielę budził się zawsze z obrzydzeniem, ze świadomością nieuchronnego poniedziałku. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, a w niedzielę – strzelił sobie w łeb. To najpiękniejszy tekst świata – pomyślał z sadystycznym rozbawieniem. Mierziło go to niedzielne snucie się po ulicach i parkach „rekreujących się” rodzinek z rozszczebiotaną dziatwą. Chętnie by ich rozwalił jednym pociągnięciem cyngla, żeby nie musieli znowu zaczynać od początku tej rewii bredni i kłamstw, kiedy państwo małżonkowie z maniackim uporem udają wzajemną miłość, a dziateczki kochają starych za samochody i lalki. Właściwie w taką leniwą niedzielę można by

naprawdę w samym środku tego „relaksującego się” tłumu wykonać efektowne harakiri. Czerwona farba odstraszyłaby trochę, ale zbiegliby się po chwili i stłoczyli wokół, przepychając jeden przez drugiego, żeby zobaczyć osobiście tę kałużę i nieruchome białka wytrzeszczone do jakiegoś nieba. Potem mieliby co opowiadać przy śniadanku w pracy: szkoda go, taki młody i kanapki smakowałyby im bardziej. Ten przygasający obraz obcej śmierci u ulgą zagryzaliby szynką albo serkiem, przeświadczeni o swojej wieczności. Tu, w tym biurze, które szlag trafi z pewnością za kilka lat, bo te wszystkie sprawy i sprawki w tym kraju już prawe nie istnieją, ciągną się tylko jeszcze jak przysłowiowa krew z nosa. A ile w zwykłym człowieku może być zwykłej krwi?…

Piotr przechodząc przez Rynek usiadł pod Adasiem. Obok usadowiła się jakaś trzydziestoparoletnia „dama”, z kostką opartą o kolano kontemplowała Sukiennice. Wyglądała na niezłe walidło. Kręciła stópką to w jedną, to w drugą stronę, jakby przeciwstawiając jej walory zabytkom Krakowa, głaskała paluszkami łydkę, może nieco zbyt umięśnioną, obciągniętą białawą pończoszką, a w jej oczach pojawiały się i nikły leniwe iskierki, które Piotr znał dobrze  z podobnych sytuacji – sprężył klatę. Z kolan „damy” zsunęła się torebka, wyprzedził ją w błyskawicznym geście. Podziękowała z uśmieszkiem, od którego jak od wódy miłe ciepło rozeszło się po członkach.

- Przepraszam, że się spytam – usiadł swobodniej i spojrzał jej w oczy nie wstydząc się tego „wstydliwego” faktu, który wyraźnie napęczniał w nogawce – Pani chyba przejazdem?

- Wyglądam aż na taką prowincjuszkę? – spytała przekrzywiając główkę, zapatrzona we własna kostkę, jakby w niej mieścił się teraz cały sens jej „tutejszego” siedzenia.

- Patrzy pani na Sukiennice jak ktoś, kto ich od dawna nie oglądał.

- To prawda. Nie byłam tutaj od czasu studiów – powiedziała rozwlekłym głosem – Jak ten czas leci, aż wstyd się przyznać – odwróciła wzrok.

Z tego i innych paru drobiazgów można było wnosić, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę, ale Piotr czuł, że jest inaczej. Wezbrało w nim to, czego tak bardzo nie lubił i uwielbiał zarazem. To obezwładniające, które prowadzi nieuchronnie, ruch po ruchu, do tej eksplozji – oślepiającego wyzwolenia, którego tak się pragnie, za wszelką cenę, krzywdząc bezwzględnie bliźniego. Ale bliźni obok, w przeciwsłonecznych okularach, w makijażu usiłującym nieudolnie zatuszować zmarszczki, z dekoltem w sam raz okazującym możliwości serca, z nóżką na nóżce kiwającą się  tam i z powrotem -ten bliźni nie wyglądał na takiego, którego można by skrzywdzić. Był to raczej bliźni, którego należy rżnąć bez litości wsłuchując się w spazmatyczne szepty i zdławione piękne słówka, oplatające swoją pajęczą siecią. W takim bliźnim można się zatracić – z solą wezbraną w otwartych porach skóry i chlebem własnego ciała należy iść do takiego bliźniego z ręką zaciśniętą posłusznie na zamku błyskawicznym jak na szybkostrzelnym karabinie!

- Chętnie zostanę pani Cziczerone – powiedział uprzejmie Piotr opanowując z trudem narastające drżenie ud.

- Ależ, nie chciałabym zabierać panu czasu.

- Zrobię to z największa przyjemnością.

Ich spojrzenia spotkały się

- Zabiorę panią na wycieczkę statkiem, na Bielany… A potem pójdziemy się… pomodlić… do klasztoru.

Popatrzyła na niego nieco zdziwiona i kiedy wstał, ruszyła za nim jak cielę.

- Zaskoczył mnie pan ta propozycją, ale przyznam, że oryginalna.

- Dopiero postaram się panią zaskoczyć – powiedział Piotr muskając delikatnie palcami majtającą się obok  jego uda rączkę.

- Naprawdę?

Przebiegli ulicę umykając przed rozpędzonym samochodem, który przyhamował z piskiem. Ścisnął jej dłoń, odwzajemniła uścisk. Ciemnozielone sztruksowe spodnie ładnie opinały wypukłą pupę tej trzydziestoparoletniej kobietki; odchylił się w tył, żeby to lepiej zobaczyć – jej upudrowana twarz pociemniała. Rumieni się, zdzira – pomyślał Piotr z rozbawieniem.

- Ma pani piękne spodnie.

- Właściwie to mówmy sobie „per ty” – podała mu wilgotną, ciepłą rączkę – Angelika.

- Rzadkie imię.

- Jeszcze z nikim tak szybko nie przeszłam na „ty”, ale wzbudziłeś we mnie ogromne zaufanie.

Szli rzucając sobie od czasu do czasu takie badawcze, wpółuśmiechnięte spojrzenia. Gdy znaleźli się na przystani, Piotr ścisnął ją za ramię – pogroziła mu paluszkiem.

- Szkoda, że żyjemy w cywilizowanym świecie – przyciągnął ją do siebie.

- Tak? – udała, że nie wie o co chodzi wyswobadzając się delikatnie spod jego ramienia. Przez chyboczący trap wsiedli na biały stateczek i oparci o balustradę patrzyli w spienione wiry kłębiące się za burtą. Piotr objął ją łagodnie.

- Dziwna rzecz – powiedziała Angelika – jeszcze przed chwilą byliśmy sobie zupełnie obcy, a teraz jedziemy sobie statkiem.

- Całkiem dziwna – przycisnął ją biodrem do burty.

- Ale o tym klasztorze to na serio?

- O klasztorze? – zacisnął palce na jej piersi.

- Czy ty nie pozwalasz sobie za dużo? – przez jej oczy przebiegł niezidentyfikowany bliżej błysk, zupełne ufo.

- Jak na razie , to w ogóle sobie nie pozwalam – Piotr roześmiał się głośno.

Jakiś dzieciak wychylał się przez burtę rzucając kołującym mewom kawałki obwarzanka. Śmiał się i tupał nóżkami, kiedy ptaki, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi uderzały w wodę i białe okruszyny znikały w ich krzykliwych dziobach.

- Podobno nos świadczy o temperamencie – przerwał milczenie Piotr.

Angelika uśmiechnęła się niewyraźnie zapatrzona w otwierający się za statkiem spieniony wodny rów. Przepływali koło jakiejś baszty, pod którą całowała się młoda para. Takim to dobrze – powiedział przechodzący z synkiem za rączkę brodaty facet. Komu dobrze? – spytało dziecko. Młodzi spleceni ramionami znikli za zakolem rzeki. Już zaczynały się pola z nieodległą perspektywą wzgórz z górującym zamkiem na jednym z nich.

- Co to za zamek? – spytała jak  dziecko.

- Nie wiem.

- Nie jesteś z Krakowa?

- Tam jeszcze nie spałem.

Roześmiała się. Piotr lustrował teraz jej dekolt starając się „je” sobie wyobrazić.

- O czym myślisz? – Angelika koniuszkiem języczka zwilżyła dolną wargę i bawiła się włosami oplatając je wokół ucha.

- O Koperniku, zupełnie nie może mi wyjść w głowy.

- Tak? – jej oczy roziskrzyły się wesoło – Ale dlaczego o Koperniku?

- Kojarzy mi się z tobą.

- Ze mną?

- Tyle w tobie tych wspaniałych kulistości – Piotr głośno oblizał wargi – że chciałoby się zostać astronomem.

- To miłe, że uważasz mnie za gwiazdę – uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę jak niezdarny ptak z ciężkimi cyckami.

- Chciałabyś być facetem? – Piotr walnął jak łysy o beton.

- Facetem – w jej oczach pojawiły się nieprzyjemne błyski, ale zgasły natychmiast. Stado mew przeleciało z wrzaskiem, jakieś dziecko biegło wzdłuż brzegu machając rączkami – Piotr zajrzał jej w oczy, coś dziwnego zakłębiło się w nich, rozcapierzyło pazury.

- Nie musiałabyś wtedy wysiadywać pod Adasiem i udawać, że interesuje cię ta stara buda.

- Sukiennice są naprawdę piękne.

- Kontemplowałaś je przez godzinę, dopóki nie znalazł się pretekst.

- Pretekst?

- Dopóki dobroczynne duchy nie zrzuciły ci torebki.

W jej oczach pojawiło się coś tak drapieżnego, że nie zdziwiłby się wcale, gdyby wbiła mu pazury w pysk.

- O czym ty mówisz?!

- A co, może nie świerzbi cię pindulka? – Piotr cofnął się o pół kroku i jego wzrok skierował się „tam”, pomiędzy te ciemnozielone, ładnie opięte spodnie i wiercił bezlitośnie, aż odruchowo potarła kolanami.

- Ty chamie! – wydusiła przez zaciśnięte zęby.

- Jestem cham, ale nieźle… – Piotr przyciągnął ją gwałtownie.

W jej oczach rozszalały się takie błyskawice, aż przeszły go ciarki. Objął ją z całej siły.

- Puść, bo będzie skandal! – syknęła zdławionym głosem.

- Uwielbiam skandale.

- Proszę mnie natychmiast puścić! – szarpnęła się z bezsilnej wściekłości.

- O co chodzi? Dorzuciłem tylko kilka konkretów.

- Ty jesteś chyba chory.

- Oprócz czerwonki, tyfusu i kiły nic mi nie dolega.

- Ty jednak naprawdę jesteś chory – usiłowała wyswobodzić ramię, ale trzymał mocno. Statek zwolnił wyraźnie, rozległ się przeciągły gwizd.

- Za klasztorem jest taki mur – gaworzył Piotr pieszczotliwie – wezmę cię na wyłom skalny  i będę rżnął jak wściekły pies niedoparzoną sukę.

Szarpnęła się gwałtownie, że nie zdołał jej już przytrzymać.

- Wariat! – jej oczy pałały nienawiścią, a twarz zrobiła się pomarszczona i stara.

Oddaliła się szybko w stronę wyjścia uderzając kilkakrotnie biodrami o burtę, a te „jej” trzęsły się jak galareta. Piotr zszedł na brzeg.

Ja chyba naprawdę jestem wariat! – powiedział to tak głośno, że jakiś idący przed nim beczkowaty facior odwrócił się i zapytał chrapliwie.

- Mówiłeś coś?

- Co?

- Ktoś tu wariat? – zajechało wódą i jakimś przetrawionym ścierwem.

- Spłyń – wycedził Piotr wyjmując ręce z kieszeni. Beczkowaty prychnął, zacisnął pięści i… rwał się do przodu, na Piotra, poprzez grube łapy babska w pomarańczowej, kłującej oczy sukience. Wokół zgromadził się tłumek gapiów.

- Ty smrodzie! – faciorowi żyły nabrzmiały na byczym karku.

- Uspokójcie się tatulu, bo karczycho wam pęknie, albo dostaniecie przepukliny – powiedział Piotr z uprzejmym uśmiechem. Facet wyrwał się babie i z furią skoczył na Piotra, który zrobił sprytny unik i beczkowaty zarył w trawie, rozciągnięty jak żaba. Zjawiło się dwóch błękitnych z białymi pałami. Facecisko dysząc nienawiścią podnosił się właśnie.

- Ja cię załatwię ty, ty… – szamotał się nie mogąc znaleźć odpowiedniej obelgi. Gdy stojący z tyłu milicjant położył mu rękę na ramieniu, zrzucił ja gwałtownym szarpnięciem nie zwracając uwagi na rozpaczliwe znaki ropuchy w krzyczącej sukience. Wtedy pały siadły mu na grzbiecie, zawył tylko:

- Za co?!

- Za co ?! – sekundowała mu piskliwe jego tłusta podpora-maciora czepiając się rękawów milicjanta. Otrzepywał się jak od karalucha.

- O co poszło? – zapytał błękitny stojących w bezpiecznej odległości gapiów.

- Ten człowiek bez dania racji rzucił się na chłopaka – powiedział lekko drżącym głosem starszy pan w słomkowym kapeluszu.

- Pijany jak prosię – dorzuciła jakaś kobiecina. Była tak wzburzona, że omal nie wypadła jej sztuczna szczęka, przytrzymała ją grzbietem dłoni. Beczkowaty bełkotał coś do milicjanta kłaniając się gęsto.

Piotr oddalił się niepostrzeżenie – przyspieszył kroku, bo wydawało mu się, że jeden z błękitnych wzywał go skinieniem ręki, ale udał że tego nie widzi, bo był już dość daleko i niebawem cała ta ruchliwa, rozkrzyczana zgraja zniknęła za zakolem rzeki.

Maszerował a stronę miasta mocno stawiając stopy. Przepływający właśnie statek zabuczał przeciągle. Gdzie ja właściwie idę? – pomyślał nagle Piotr i serce skurczyło się w nim boleśnie. Miasto zbliżało się w bladej łunie zachodzącego słońca, która nadawała mu upiorny wygląd oddychającego jeszcze trupa, o czym świadczyć mogły bure  dymy snujące się wciąż nad pogorzeliskiem.

Piotr szedł tam jak ćma do ognia. Z zaciśniętymi pięściami, gotowy na wszystko.

Słońce zapadło się za miasto i bury kolor zachodniego nieba zaczął szarzeć. Zrazu pojedynczo, potem coraz gęściej tryskały z oddali światełka rozlewając się na powierzchni rzeki w migoczące cienie. Piotr wsłuchiwał się ponuro w swoje kroki, jakieś ciężkie metalowe drzwi otwierały się w nim z przeraźliwym zgrzytem – nagle zderzył się z kimś. Starszy facet z sięgającymi do ramion włosami odbił się od niego i omal nie upadł.

- Przepraszam – powiedział Piotr.

- Nic nie szkodzi – staruszek spojrzał na niego bez cienia pretensji.

- Nic się panu nie stało?

- A co mi się mogło stać? – spytał z uśmiechem i zrobił taki ruch, jakby chciał już odejść, ale stał ciągle w miejscu przesuwając wolniutko w palcach rondo szerokiego kapelusza.

- Nie boi się pan tak sam? Tu przecież pustkowie?

- Uważasz drogi przyjacielu, że ktoś mógłby zrobić mi coś złego? Z jakiego powodu?

- Choćby z powodu kapelusza. Wypiłoby się za niego kilka piw.

- Sądzisz, że człowieka można tak łatwo zabić?

- Jednym palcem.

- Może to i prawda – staruszek zamyślił się, jego pochylona twarz bielała w mroku – Ale właściwie kim jest człowiek? – spojrzał na Piotra przenikliwie.

- Kim jest człowiek? To chyba oczywiste. Każde dziecko wie. Jak można nie wiedzieć? – Piotr poczuł jakąś  dziwną tęsknotę i znajome zwierzę znów zatopiło mu w sercu pazury. Spojrzał w oczy starego człowieka – ta krótko ostrzyżona głowa i łagodnie uśmiechnięta twarz wydawała mu się   dziwnie bliska. A przed chwilą byłem pewien, że ma długie włosy – pomyślał wpatrując się  przez ciemność.

- Dziwny  z pana człowiek – powiedział nie mogąc oderwać od niego oczu. Gdyby istniał Bóg, wyglądałby chyba podobnie – przemknęło mu przez głowę.

- Człowieka nie można zabić ot tak, jednym palcem – mówił nieznajomy – ani jedną ręką, ani dwiema. Choćbyś do tych rąk włożył nóż, pistolet, armatę, nawet rakietowy pocisk, to nie jesteś w stanie zabić człowieka, nawet tego najsłabszego.

Piotr patrzył jak na wariata.

- Powiedziałeś, że człowieka można zabić – kontynuował starzec – ale odpowiedz wpierw na pytanie kim jest ten człowiek?… Pytaj: kto jestem „ja”, w dzień i w noc, a gdy w końcu odnajdziesz swoje prawdziwe „ja”, zrozumiesz, że jesteś nieśmiertelny…

Piotr odwrócił się na pięcie i ruszył z zaciśniętymi w kieszeniach pięściami. Po kilku krokach obejrzał się, ale staruch gdzieś się rozpłynął. Pedał jaki czy co?…

Od rzeki wiało smrodliwym chłodem. Przęsła zbliżającego się mostu kołysały się w powodzi maleńkich drgających światełek, które nikły za lada podmuchem. Piotr parsknął głośno śmiechem na wspomnienie tego starego idioty. Człowieka nie można zabić – śmiechu warte! Takiego starucha jak on mógłbym udusić w kilka sekund zetlałą pończochą… i ani by zipnął.

Miasto było tuż, tuż. Nad wodą spowitą poszarpanymi tu i ówdzie mgłami, pełną pełgających bladych ogni, niósł się warkot samochodów i natrętne tramwajowe dzwonki. Właściwie po co ja tam idę? Jak nie wsadzą mnie do więzienia, to skończę ten zasrany wieżowiec. I co? Uchleję się jak świnia, przerżnę kilka panienek, i co? Potem mogę wrócić jeszcze na studia, żeby udawać intelektualistę, kiedy najzwyklejszy robol zarobi dwa razy więcej…Piotr przypomniał sobie egzaminy, ten cały rwetes, gdy serce podchodzi do gardła, bo tak trudno przypomnieć sobie tych kilka bzdetów, kiedy poszedł król na wojnę i inne podobne dyrdymały, które trzymają się głowy przez kilka dni, a potem znikają bezpowrotnie… I ten ohydny bulgot dukania przypominający lejącą się w nieskończoność wodę w kiblu… I po co to wszystko?… Żeby potem za marny grosz udawać, że się pracuje? Kiedy niewykwalifikowany robociarz zarobi więcej niż prawnik czy inżynier, bo tutaj ceni się ślepą siłę mięśni, a nie mózg, jakby ta cała „cywilizacja” była wynikiem ewolucji bicepsów?… Więc co? Zostać bezwzględnym cwaniakiem i odlać się na wszystko?… Robić gdzie się da pieniąchy, zaliczać panienki, łykać na granicy dolary , wysiadywać je potem w sraczu i… modlić się do świętej kwoki znoszącej na Zachodzie złote jaja?!… Takie jest przecież życie w tym kraju. Nie ma na to rady, trzeba w to brnąć. I deptać wszystko i wszystkich, a wieczorem po pracowitym dniu powiedzieć zamiast modlitwy: Wy wszyscy, którzy łączycie się ze mną w codziennym udawaniu, w imię szczytnych ideałów naszej przyszłości – mam was wszystkich w dupie!… „ Bo co to jest przyszłość? – Piotr patrzył w zamglone szarobure niebo, które sprawiało wrażenie, jakby za chwilę miało runąć.   Przyszłość to dziura. To gówniana dziura, która już nawet nie śmierdzi. Gdyby istniał Bóg, to rozpieprzyłby ten cały śmietnik jednym zdecydowanym gestem. Tych wszystkich pedałów, alfonsów, złodziei, bandziorów i innych polityków; zepchnąłby do tej dziury w imię nowej przyszłości, której by i tak nie było…

Ale właściwie kim ja jestem?… Przystanął… Jego odbicie chybotało w połyskującej, ciemnobrunatnej wodzie, pojawiało się i nikło. Stał tak i patrzył nie mogąc oderwać oczu od tej zjawy, która kołysała się na falach. Wyciągnął przed siebie palec i przyglądał mu się długo… Co się ze mną dzieje?!… Zacisnął pięści, żeby nie krzyknąć, bo „to” z tępymi pazurami znów złapało go za serce, aż przykucnął i walnął pięściami w trawę. Pazury wycofały się w popłochu i serce pracowało normalniej…

Ogarnęło go przenikliwe zimno, przyspieszył kroku, żeby jak najprędzej znaleźć się w akademiku. Nagle usłyszał zduszony krzyk dochodzący gdzieś spod wałów i wyraźne odgłosy szamotaniny. Pobiegł w stronę wysokiej kępy krzaków rysujących się w ciemności. Skradał się cicho dotykając twarzą wilgotnych gałęzi… W trupim świetle odległych świateł zobaczył wpółrozebraną dziewczynę wyrywającą się z łap trzech klęczących nad nią facetów.

- Adam, co chcecie ze mną zrobić? – pytała zdławionym głosem.

- Zobaczysz – odpowiedział jej ten Adam. Potem usłyszał Piotr głęboki, bolesny jęk i kilka plaśnięć, jakby uderzeń otwartą ręka w twarz.

- Adam!

- Rozbieraj się ty prostytutko!

- Adam, ja tylko z tobą!

- Dzisiaj będziesz ze wszystkimi. Żyjemy przecież w socjaliźmie.

Zarechotali.

- Ty bydlaku! -krzyknęła z niespodziewaną siłą, Piotr wyjrzał ostrożnie. Jeden z nich pochylony, usiłował ją rozebrać, dwaj pozostali trzymali miotająca się za ręce.

- Uspokój się, ty zdziro! – warknął Adam i uderzył ją grzbietem dłoni w twarz. Zdarli z niej sukienkę, błysnęły kule piersi. Jeden z nich gwałtownym szarpnięciem zerwał jej majtki i odrzucił daleko w trawę. Wstrząsana konwulsyjnym łkaniem próbowała się jeszcze bronić,  ale ten Adam poprawił jej z piąchy  w twarz – znieruchomiała.

- Zagramy w marynarza – wyciągnął zapałki – Piotr w potężnym schwycił go od tyłu za włosy i nim tamci zdążyli się połapać walnął głową o kolano, odskoczyła jak piłka;  grzmotnął tego z lewej łokciem w nochal i poprawił z kopa w brzuch -klient zwalił się bezwładnie. Trzeci usiłował zaatakować Piotra z tyłu, ale gdy ten się odwrócił, wycofał się w pół kroku i dał dyla nie zwracając uwagi na leżących kumpli. Adam próbował się podnieść, ale Piotr poprawił mu jeszcze z góry butem w szczenę – tamten padł…

Dziewczyna siedziała na ziemi z szeroko otwartymi oczami i pociągała głośno nosem. Odszukał w trawie jej majtki i sukienkę – podał odwracając głowę. Już ubrana przyglądała mu się niepewnie.

- Dziękuję – wyszeptała trzęsącymi się wargami. Wiedziony jakimś nagłym impulsem chciał pogłaskać ja po twarzy – cofnęła się jak spłoszone zwierzątko.

- Nie bój się – nie zrobię ci nic złego – powiedział najłagodniej jak potrafił. Jeden z leżących poruszył się, uspokoił go kopniakiem.

- Zostaw, bo ich pozabijasz – jej głos brzmiał już prawie normalnie, choć ciągle nie mogła jeszcze opanować drżenia ust, albo było jej po prostu zimno. Piotr otulił ją marynarką.

- Chodź, odprowadzę cię do domu.

Szli długo w milczeniu. Miasto zbliżało się z tym swoim chorobliwym światłem i drażniącymi dzwonkami tramwajów. Piotr przykucnął nad brzegiem i umył ręce w Wiśle.  Spojrzał na dziewczynę pytająco.

- To był mój chłopak – powiedziała kamiennym, załamującym się głosem.

- Ten Adam?

Wspinali się po stromych schodkach na rozświetloną gorączkowo, ruchliwą jeszcze ulicę. Piotr przyjrzał jej się dokładniej: była szczupłą blondynką o nieco zadartym nosku i bardzo zgrabnych długich nogach. Mogła mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Skręcili w Batorego.

- To ja już sobie pójdę – próbowała się uśmiechnąć.

- Odprowadzę cię do samego domu – powiedział kategorycznie.

Szli obok siebie bez słowa, aż zatrzymała się przed dużą, oświetloną bramą.

- Małgośka. Gdzie ty się włóczysz, cholero jedna?! – rozległ się gdzieś z góry głos starej kobiety.

- Już idę, babciu! – odkrzyknęła podając Piotrowi marynarkę. Zarzucił ją na ramiona, mrugnął do niej na pożegnanie w stylu: „głowa do góry” i już miał odejść, ale skinęła na niego palcem. Ruszył za nią w ciemność przesyconą zaduchem stęchlizny i moczu. Zobaczył ją naprzeciw siebie, gdy zbliżała się niespodziewanie i…  pocałowała go w usta.

- Dziękuję za wszystko – odwróciła się i zniknęła w ciemności, stukotały jej buciki po kamiennych schodkach.

Piotr wlókł się niemiłosiernie. Na przystanku jakiś pijak tłumaczył podstarzałej dziwce poklepując ją po zadku. Śmiała się chrapliwie, serdecznie, aż złapał ja dławiący kaszel.

- Chyba płuca se wypluję – powiedziała spoglądając kokieteryjnie na Piotra – może walniemy laseczkę? – uśmiechnęła się słodziutko kołysząc bioderkami, cuchnęło od niej wińskiem.

- Przykro mi, nie mam szmalu – Piotr wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupawo.

- Dal studenciorów robię czasem gratys – łasiła się jak kotka, z wyraźnym trudem utrzymując się na nogach.

- Dziękuję, jestem impotentem – powiedział smętnie Piotr i ruszył dalej. Dopadł go jej chrapliwy śmiech. Długo jeszcze rzęził w ciemności, jakieś strzępy słów odbijające się od kamiennych ścian. Zadudnił tramwaj. Gdzieś, bardzo daleko skowyczała syrena karetki pogotowia. Z sąsiedniej ulicy wytoczył się jakiś facet z opuchniętą nieludzko mordą, łypnął na Piotra przekrwionymi ślepiami i przeszedł na drugą stronę. Gdzieś lała się z charkotem woda…

Piotr schował głowę pod poduszkę. Może walniemy laseczkę? – jej osadzone głęboko w zniszczonej, upudrowanej masce jarzyły się gorączkowo. Ola śmiała się chrapliwie zupełnie obcym głosem. Zapragnął ją pocałować. Zbliżył się poddając nagłej fali ogarniającego go ciepła i… ogromny pająk usiadł jej na ustach… Próbował zedrzeć go ręką…

Dziewczyna oddalała się w mrok.

Piotr miał już dość tej zbożowej kawy. Stary chleb ze skwaśniałym serem i odrobiną masła rósł mu obrzydliwie w ustach.

- Dzisiaj chyba skończymy – powiedział Jacek, który przebrnął właśnie z trudem przez kolejny kęs. Piotr odsunął talerzyk z niedogryzioną kanapką.

- Jak tylko zaliczymy szmal, zapraszam cię do „Cracovii” – mrugnął do Jacka. Jakaś wysoka dziewczyna z niemożliwie długimi piórami uśmiechnęła się w przelocie,  jasne puszyste włosy płynęły za nią jak welon rozsiewając zapach jakiegoś nieziemsko zagranicznego szamponu.

- Kto to? – spytał Piotr.

- Taka jedna – Jacek pokiwał głową uśmiechając się tajemniczo.

W pokoju przebrali się pośpiesznie. Piotr zerknął do lustra na brodę, pogładził ją z zadowoleniem.

- Zaczynasz już wyglądać na faceta z brodą – potwierdził Jacek.

Pogoda była dzisiaj niezła. Słońce przypiekało. Piotra ogarnęło czyste lenistwo. Jak pająk skrzyżowany z leniwcem kołysał się na linie, patrzył z góry na pełznących przechodniów i samochody przypominające kolorowe, nakręcane zabawki – huśtał się w podmuchach wiatru z obwisłymi bezwolnie rękami. To fajne uczucie, gdy wszystko gdzieś się rozpływa, niknie, a człowiek kładzie na to „wszystko” przysłowiową lagę. Laska blues, srał to pies – to mógłby być leitmotive rockowej piosenki:

Kiedy rzuci cię dziewczyna, to nie szukaj jej|
Laska blues
Kiedy ukradną ci pieniądze, nie denerwuj się
Laska blues
Dopadnij tego faceta i idźcie razem na wódkę
Laska blues
I powiedz mu jak przepijecie brudzia
Srał to pies, stary
Srał to pies
Laska blues…

sierpnia 26
42

do Krakowa (Wolna miłość IV)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Przypomniała  mu się Ola, po raz pierwszy od wielu dni – siedziała z nóżką na nóżce w przedziale pociągu wiozącego ich do Krakowa. I to miękkie kolebanie w rytmie stukoczących kół, rozchylające się kolana.

- A co stało się powodem tego „twojego” pójścia na prawo? – pyta uśmiechając się złośliwie.

Ładnie jej, kiedy atakuje, zaostrzają jej się rysy, piersi falują  mocniej. Szybciej, szybciej, cholera, kocham cię, ktoś dyszy, ktoś się śmieje, „ja nic nie słyszę”, jakiś gruby głos powtarza: „cholera, ja nic nie słyszę”, ten dzwonek dzwoni i dzwoni, zaciął się czy co? Na ostatnim piętrze staje w oknie dziewczyna. Ciemne rozwiewające się włosy okalają jej twarz. Piotr patrzy na jej długie nogi, sięgają samego nieba i… kolorowe majtki prześwietlone słońcem.

- Niezła sztuka! – krzyczy Piotr do Jacka i macha do niej ręką.

Dziewczyna odwraca głowę. Odwróciła głowę. Patrzy teraz w przeciwległy kraniec miasta, jej postać odchyla się w tamtą stronę, z wyciągniętymi rękami czepiającymi się czegoś niewidzialnego…

Leci. Zsuwa się po szarej ścianie, coraz szybciej,  w dół. Piotr objął Olę i patrzą. Ostre słońce chowa się za krawędziami skał. Ogarnia ich dziwny chłód, oczy Oli robią się bardziej okrągłe, zaczyna się trząść, boże, jak ona się trzęsie. Postać w czerwonym skafandrze zsuwa się, leci uderzając o skały raz głową, raz nogami – rośnie w oczach czerwony wirujący tłumok, jeszcze ostatnie odbicie i… na śnieżnym jęzorze czerwieni się smuga – tłumok zatrzepotał jeszcze rękami … Nieruchomieje… Słychać osypujące się kamienie, ktoś krzyczy z góry: Jarek! Gdzie jesteś?! Jarek?! Ola chce coś powiedzieć, po twarzy ciekną jej ogromne łzy, Piotr ociera je grzbietem dłoni, tuli dygoczącą, tamten na skałach leży nieforemny, a z góry ten narastający, rozdzierajacy krzyk: Jarek! Jaaarek!… Gdzie jesteś?!

Dziewczyna myje okno, niebezpiecznie wychylona nuci coś pod nosem, uśmiecha się do Piotra, jej kolorowe majtki sprawiają wrażenie kwiatów wyłaniających się z ciemności, które tak chciałoby się zerwać.

- Uważaj, bo spadniesz! – krzyczy Piotr. Dziewczyna kończy właśnie ostatnią szybę, macha do niego jasną szmatą i znika po tamtej stronie.

Zjeżdżają na linie w dół i… do kasy. Przepisowo tłusta kasjerka wylicza pieniądze. Razem siedemdziesiąt – aż siedemdziesiąt nowiutkich tysiączków! W windzie Jacek odlicza trzydzieści pięć i podaje Piotrowi.

- Nie masz pojęcia, co to dla mnie znaczy – mówi Piotr chowając walutę do kieszeni marynarki, nieco zdziwiony, że Jacek podzielił się z nim fifti-fifti, a mógł przecież wziąć sobie pięć kafli ekstra jak nic, bo przecież to jego fucha i on zrobił więcej.

Przekąsili co nieco w barze, a w akademiku – prysznic i wyrko. Piotr leżał rozparty z rękami pod głową, zadowolony z siebie. Jacek czytał. Ktoś zastukał do pokoju i weszła korpulentna blond – jej ruchy i głos pełne były ekscytacji i nienaturalnego pośpiechu.

- Przyjdź dziś na oblewanie pracy… wpadnijcie z kolegą – dorzuciła patrząc z wyraźnym zainteresowaniem na Piotra.

- Strasznie jesteśmy zrypani – Jacek westchnął.

- Przyjdź, odprężysz się trochę… i ty też – uśmiechnęła się i w policzkach zrobiły jej się sympatyczne dołeczki…

*   *   *

W przyćmionym świetle Piotr nie mógł nikogo rozpoznać. Korpulentna posadziła ich na wersalce. Przy stole siedziała jakaś inna blond z falującymi włosami i niesamowitym biustem. Z zaciekawieniem przyglądał się jej twarzy i tej bliźnie koło ust. Tak, ona była też na tej ostatniej imprezie.

- My się chyba znamy? – zagadnął.

Jacek siedzący w kącie podniósł właśnie kieliszek.

- Toast za drogie magistrantki!

Wypili.

- To było na pierwszą nogę – Jacek rozlał na „kolejne członki”.

Wypili z oporami, blondyna otrzepała się ze wstrętem.

- Ohydna hara – powiedział Piotr przyduszonym głosem, wyraźnie mu nie weszło. Blondyna przyglądała mu się z uśmieszkiem robiąc taki charakterystyczny, pijacki ryjek. To była ona. Chyba tak. Zakołysała się na krześle.

-  Ty jesteś Marika?

- A ty Piotr?

Roześmiali się oboje. Przepłynęło jeszcze kilka kolejek i atmosferka robiła się coraz bardziej swojska. Nachyliła się do ucha Piotra, tak że te „jej” oparły mu się na ramieniu.

- Było nam wtedy dobrze, co? – wyszeptała.

Ścisnął ją za ramię i zajrzał w oczy. Tańczyły w nich takie same poskręcane fallusiki jak wtedy, zapamiętał to dobrze.

Połknęli już po dobrej ćwiartce, nie licząc tego, co tamci wypili wcześniej. Języki się rozwiązały i pracowały swobodnie, najswobodniej. Te przeciągłe akcenty i oczy w słup – wybuchy śmiechu i chichoty. Piotr patrzył na nią, a raczej na te „jej”.

Przyszli jacyś ludzie i usiedli na podłodze. Korpulentna częstowała kanapkami i wódzią. Ci nowi pili ze szklanek, bo zabrakło kieliszków. Piotr nalewał sobie raz po raz podsycając te dobrze znajome diabły z miękkimi ogonkami, które omiatały mu krocze. Marika pochyliła się nad stołem podparta łokciami.. Jej ogromne sutki odznaczały się wyraźnie poprzez materiał sukienki. Jakiś facet gładził ją po plecach. Piotr zauważył go dopiero teraz, bo siedział w kacie za szafą. Facet objął Marikę i przyglądał mu się wyzywająco.

- Nie bój się stary, nie ukradnę ci narzeczonej – powiedział do niego Piotr przeciągając słowo „narzeczonej” – Trochę sobie tylko z nią pogadam – mrugnął do Mariki, która w odpowiedzi zrobiła ten swój ryjek.

Jacek poklepywał po tyłku korpulentną, ci na podłodze śmiali się z czegoś. Korpulentna miała na imię Jola – zarzuciła Jackowi ręce na szyję, przyciągnął ją do siebie i… tango milonga: miętolili się, kołysali, Jola buczała przy tym grubo, zupełnie bez sensu. Piotr przyglądał się w tym ruchom w górę i w dół, coraz szybszym. Tamci na podłodze też zaczęli się obłapiać. Absztyfikant cycatej, z maślanymi zamazującymi się oczkami, usiłował wepchnąć jej rękę między uda, biła go po łapach prychając jak kotka. Ten facet miał maleńką bródkę, jak prawdziwy wódz.

- Ki diabeł? – ktoś się zaśmiał.

- Nie pij tyle – te „jej” opierały się miękko na jego ramieniu, wyłaziły mu na brodę.

- Masz w tym jakiś interes? – Piotr mrugnął porozumiewawczo.

Jej pośladki były ciepłe i pulsujące, a może to były cycki? – potwornie chciało mu się śmiać, ktoś ciągnął go za włosy. To chyba to bydlę z bródką uczepiło go  się jak strzyga…  Z kimś się szarpał… Ten cholerny charkot spłuczki, ktoś chyba rzyga… Sączy się muzyka. Jacek z Jolą leżą przykryci burym kocem. Marika kołysze się na krześle z głową odrzuconą . Piotr ciągnie ją za biodra. Ktoś chichocze.

- Nie jessstem sssuką.

- Ty jesssteś sssuką, a ja jessstem psssem – pełzali roztrącając krzesła… I ten galop. Ten wściekły rytm…

Słońce świeci w oczy .Piotr leży zapatrzony w ten jej wielki brzuch, który marszczy się i lśni, za chwilę chyba pęknie. Piotr dobrze wie, że to wszystko jest sztuczne, że tego po prostu tutaj nie ma. Nie bój się, nas tu nie ma – mówi do Oli i śmieje się bezgłośnie. Ten galop, ten wściekły rytm narasta. Co ta za pociąg? Dokąd on się tłucze?  W natarczywym stukocie kół kolebią się szare manekiny z powykrzywianymi twarzami. Czego oni chcą z tymi rękami nerwowo zaciśniętymi na teczkach? Niektórzy coś mówią, ale nie można ich zrozumieć, jakby usta zatkane mieli papierem. A może oni jedzą papier, bo są po prostu głodni? Może oni są po prostu głodni?! Ten żółty pociąg sunie, wiezie ich gdzieś. Zatrzymuje się z piskiem na brudnym peronie. Przerażający jest świt – ta ciemność przed świtem zarażona trupim blaskiem neonów i szarzejący w mroku napis: GDYNIA… i mur, pod który idą…

Ta pierwsza, z brzuchem, to chyba Ola. Do mnie nie będą strzelać – mówi – to przecież niemożliwe. Idzie na pierwszy ogień z rękami zapętlonymi wokół brzucha i… ręce wystrzelają w górę. Zatrzymują się jak na zwolnionym filmie – kobieta wykonuje jeszcze pól obrotu, przegina się nienaturalnie w tył i upada na bruk brzuchem do góry. Słychać ryk, narastający ryk jakiegoś stada zwierząt i… tupot. Potem cisza. Krotka jak błysk… Coś trzepocze. Jakaś naga dziewczyna leży na podłodze obejmując nogę stołu. Piotr przykrywa ją kocem. Jest przeraźliwie szaro. Słychać jakieś szepty, cichy dziewczęcy szloch wypełnia pokój. Piotr usiłuje się podnieść, ale uderza o coś głową. Klnąc gramoli się spod stołu, z trudem udaje mu się wyjść na korytarz. Czepiając się ścian nachyla się nad bulgoczącą muszlą… I słyszy krzyk… Rozdzierający własny krzyk… Ale nie może już nic zrobić…

Zupełnie NIC.

Piotr podniósł się na łokciach,  syknął. Dotykając obolałej głowy, ze zdumieniem namacał chyba bandaż. Rozejrzał się ostrożnie,  pulsujący ucisk w skroniach dawał się we znaki i przy każdym ruchu ciemniało mu w oczach…

Z drzemki wyrwał go jakiś szurgot. Śniadanie! – rozdarł się przenikliwy głos. Otworzył oczy w nadziei, że to wszystko zniknie, ale… to był chyba jakiś cholerny szpital. Dotknął pękającej  głowy – pacjenci z sąsiednich łóżek unosili się wolno na łokciach -do sali wjeżdżał majestatycznie wózek z parująca zupą mleczną. Rozgotowany ryż ciapał na talerz, pryskało ciepłymi kropelkami.

- Patrzcie go, dzidziuś bawi się ziupką – gruba salowa wzięła się pod boki.

- Proszę natychmiast wszystko zjeść – w drzwiach pokazała się młoda pielęgniarka.

- Ależ ja… – nagły, przeszywający ból rzucił go na poduszkę.

- Ze wstrząsem mózgu nie ma żartów – dziewczyna poprawiła mu prześcieradło, parowało od niej ciepło zmieszane z lizolem, pod fartuchem była chyba naga, co najwyżej w cieniutkich majteczkach.

- Proszę o trochę piwa – jęknął Piotr.

Postukała się palcem w czoło.

- Podejrzenie o wstrząs mózgu to nie żarty.

-Jaki tam wstrząs? Mam po prostu kaca – Piotr odwrócił się do ściany usiłując coś sobie przypomnieć. Ten cały bajzel u Joli, coś pod stołem… Ale co pod stołem?… Wyraźnie przypomniał mu się moment, kiedy walnął głową w blat – ty moja tygrysico… tygrysico?… I ten nagły ból?… Gulgot wody?… Przeraźliwa biel kibla barwi się chyba krwią?!…

Zbudził się z nieprzyjemnym bólem żołądka. Jadł z obrzydzeniem jaja na twardo i popijał lurowatą słodką herbatą. Okruchy żółtka spadały na pościel i nie chciało mu się nawet pstryknąć palcem. Po południu poczuł się trochę lepiej, a najważniejsze,  że żołądek przestał boleć. Mógł się znowu zdrzemnąć. Przyśniła mu się Ola śpiąca w potwornie brudnej pościeli, z rozsypanymi na poduszce włosami. Zdziwił się, że mogła dopuścić do takiego syfu, ale przecież to tylko sen – usiłował to sobie wmówić, a była taka żywa w tym śnie. Z przyjemnością wdychał zapach jej ciała zmieszany z jej ulubionym kremem poziomkowym… Coś skrzypnęło. W otwartych drzwiach sali stała pielęgniarka, przy kości, z zadartym noskiem. Przez szczeliny nie dopiętego fartucha przebłyskiwały jasne uda. Położyła na stoliku kilka barwnych pastylek i kubek z wodą. Piotr łykał tabletki nie mogąc oderwać oczu od tych szczelin, szczególnie tych u góry, przez które bielały drgające kule piersi zakończone tym ciemnym chropowatym rdzeniem.

- Ma pan szczęście, że głowa cała… Naprawdę niczego pan nie pamięta?

- A stało się coś?

- Został pan przecież pobity.

Piotr poruszył się gwałtownie – syknął z bólu.

- Przywieźli pana przedwczoraj, na moim dyżurze, Nie wyglądało to najlepiej.

Nic nie odpowiedział, wybałuszał tylko gały usiłując sobie coś przypomnieć.

- Wie pan kto to zrobił?

- Chyba tak, domyślam się – piekący pot spływał mu po czole – Byliśmy trochę pijani.

Po kolacji poczuł się znacznie lepiej. Głowa przestała prawie boleć, tylko przy gwałtownych ruchach szarpały nim odległe, tępe uderzenia. Cóż, po takim skurwysynu z ryżą bródką niewiele dobrego można się było spodziewać. Co za bydlak – myślał z nienawiścią czując gwałtowną potrzebę zmasakrowania go na miazgę. Ktoś coś do niego mówił, ale Piotr udał że śpi i dalej znęcał się nad tym patafianem  -wyrywał mu z dupy nogi i patrzył z satysfakcją jak tamten chodzi na rzęsach. Na oddziale zrobiło się cicho, czasem tylko zadudniły kroki, skrzypnęły drzwi. Piotr nie mógł zasnąć, resztki kaca giganta szarpały w nim jakąś drażniącą strunę, na próżno zaciskał powieki, ktoś trzymał go za przegub ręki – znajoma pielęgniarka siedziała przy łóżku i badała mu puls. Była tak blisko z tym swoim ciepłem zmieszanym z lizolem – Piotr czuł „je” wyraźnie pod fartuchem, takie dwa pulsujące zwierzątka, które chciałoby się dotknąć, zacisnąć delikatnie w palcach te szorstkie końcówki – co za koszmar!

- Jak masz na imię? – zapytał wyciągając do niej rękę, ale odchyliła się i nie zdołał złapać ją za fartuch, zaczepił jedynie kciukiem odsłaniając na moment jasne pasmo brzucha, zapięła guzik grożąc mu palcem.

Rano zjadł śniadanie bez szczególnego obrzydzenia. W czasie wizyty oświadczył, że czuje się znakomicie i chciałby stąd wyjść. Lekarz zbadał go dokładnie i około południa maszerował już Piotr w stronę akademika. Odruchowo włożył rękę do kieszeni i zdrętwiał, bo nie znalazł tam ani grosza. W pierwszej chwili chciał biec do szpitala, ale zatrzymał się w pół kroku.

Wbiegł po schodach na pierwsze piętro i nie zwracając uwagi na krzyki portierki wpadł jak burza do pokoju. Jacek siedział na wersalce wertując jakąś grubą księgę, poderwał się na jego widok.

- Masz moje pieniądze? – spytał Piotr z rozpaczliwa nadzieją w głosie.

- Twoje pieniądze? Przecież miałeś je przy sobie.

- Ale nie mam! – Piotr osunął się ciężko na krzesło.

Na stole stała nędzna resztka „żyta”, było tego z półtorej setki. Z obrzydzeniem wychylił, przez chwilę walczył z cofką, ale jakoś się przegryzło i… już tamten kosmaty podskakiwał w nim łaskocząc puszystym ogonem. Jacek klepnął Piotra znacząco i wyszedł. Zjawił się po chwili z dziewiczym „żytkiem” za pazuchą. Pili bez przepitki rozmawiając o kijowych perspektywach po studiach, podobno o Piotrka pytała się Zdziśka.

-  To już nie ta Zdzicha – ględził Jacek z pijackim rozrzewnieniem, ale Piotr w ogóle go nie słuchał, twarz mu stężała, wstał.

- Który to pokój? – spytał zaciskając pięści.

- 329 – powiedział Jacek po chwili wahania – Proszę cię, nie rób głupstw.

Piotr gramolił się na trzecie piętro starając się opanować drżenie rąk. Gdy stanął pod pokojem, potwornie rozbolała go głowa. Ktoś tam był. Usłyszał wyraźnie szurgot firanki, ciche kroki i chrząknięcie – zastukał.

- Wlazł – rozległ się wesoły głos i drzwi otworzyły się z rozmachem…

Bródka na jego widok cofnął się pod ścianę. Długo stali naprzeciw siebie…

- Przyszedłem cię przeprosić – Piotr wyciągnął rękę. Bródka uśmiechnął się nerwowo.

- Wiesz, byłem zalany, prawie nic nie pamiętam.

- Ja też, zapraszam cię na… jednego.

- Dobra, ale ja stawiam.

Wyszli na korytarz.

- Kto cię tak zaprawił – spytał z głupia frant Bródka.

- Zaprawił mnie jakiś bydlak jak rzygałem nad kiblem i nie mogłem się bronić – Piotr roześmiał się głośno, upiornie.

Przechodzili właśnie koło sracza, pchnął go tam znienacka i przyładował potężną lufę – Bródka osunął się po ścianie. Piotr podniósł go za klapy, wtłoczył do kabiny wykręcając do tyłu ramiona, zanurzył łeb w muszli i tłukł – pojawiły się czerwone smugi – a gdy Bródka zaczął się krztusić, Piotr zwolnił uścisk.

- Jesteś wolny! -wyrzucił z siebie zatrzaskując drzwi.

Pełen czegoś dławiącego długo wałęsał się po ulicach nie mogąc znaleźć mieszkania Oli. Błąkał się po Starowiślnej, ale za skarby świata nie mógł przypomnieć sobie numeru. Kluczył po klatkach napotykając przerażonych ludzi, bo z tą obandażowaną głową, wielodniowym zarostem  i obłędem w oczach wyglądał chyba na niezłego świra. Gdy zza kolejnych zatrzaśniętych drzwi usłyszał terkot telefonu, ogarnęła go panika… To tutaj, albo koniec ze mną -pomyślał  waląc gorączkowo do drzwi w sąsiedniej klatce… Długo nikt nie otwierał. Gdzieś w pobliżu z piskiem zatrzymał się samochód, trzasnęły drzwiczki. W drzwiach stanęła Ola, przyglądała mu się zaskoczona, być może nie mogąc go rozpoznać.

- Mogę wejść? – spytał gorączkowo, po schodach zbliżał się stukot buciorów, Ola zamknęła za nim drzwi. Nim zdążył dobrze usiąść, zadzwonił ostro dzwonek i szorstki męski głos mówił coś o facecie z obandażowana głową, który usiłuje włamywać się do mieszkań. To niebezpieczny bandzior – szczekał facior – Piotr usłyszał jeszcze – Proszę mieć się na baczności – trzasnęły drzwi i stukot ucichł.

Ola siedziała naprzeciw niego z tym swoim kpiącym uśmieszkiem, jakby nieco przygaszonym.

- Nie mogłem cię znaleźć – Piotr uśmiechał się głupawo – Wiesz, szpital, takie tam sprawy, sprawki…

Ola przestała się uśmiechać, podeszła i przytuliła jego głowę do piersi. Z trudem przełknął napływające do oczu łzy. Te przeklęte pazury znów zacisnęły się na sercu. Po chwili zjawiła się z kanapkami i herbatą jak gdyby nigdy nic. Jedli w milczeniu.

-Wiesz, bardzo tęskniłem za tobą, Olu.

-Co się stało? – spytała nie podnosząc oczu znad talerza.

- Drobiazg.

Z ogromną ulgą wyciągnął się na tapczanie ubrany w jej pachnącą nocną koszulę. Dotykając odruchowo leżącej na krześle bluzy, namacał w kieszonce coś twardego. Serce zabiło w nim gwałtownie, gdy odpinał metalowy guzik… Jak to mogło się stać?! To wprost nie do pojęcia! – przeliczył, brakowało tylko kilku patoli – srał je pies! Zachciało mu się krzyczeć ze szczęścia, ale wyszedł z tego tylko beznadziejny pomruk. Grunt, że jest szmal – przemknęło mu przez głowę.

Jestem uratowany!

sierpnia 26
0

Światło (Wolna miłość V)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Światło iskrzy się na rzeźbach i obrazach. Staruszek w złocistej szacie uśmiecha się i pyta – Czy to Piotrze, pojmiesz tę oto Aleksandrę, czy ty, Aleksandro, pojmiesz oto tego Piotra? – Piotr słyszy swój głos gdzieś daleko, gdzieś poza granicami tej wspaniałej sali współbrzmi z jej cichym „tak” – Teraz nałóżcie sobie obrączki jako symbol małżeńskiej miłości i wierności – mówi starzec i mamrocze coś pod nosem, z wpółprzymkniętymi oczami.

Muzyka sączy się jak wino, Jezus Chrystus patrzy na nich smutno z krzyża, ktoś szepcze „gorzko”, Piotr całuje ją w usta, od tych ust nie może się oderwać. Muzyka staje się coraz bardziej żywa, ksiądz patrzy na nich z przerażeniem, z podniesionymi do góry rękami. Jesteśmy jednym ciałem!  -woła Piotr starając się przekrzyczeć te piętrzące się absurdalnie akordy. Ktoś wlecze za sobą olbrzymi biały całun i zarzuca mu na głowę. Piotr nie widzi nic oprócz obezwładniającej go ciepłej mgły, która wyciska  z oczu łzy -–biją dzwony…

Ola rzuca się w pościeli wykrzykując jakieś słowa – jej palce zaciskają się w szarej przestrzeni. Piotr potrząsa nią gwałtownie. Patrzy na niego szeroko otwartymi oczami.

- Piotr tak trudno mi z tym żyć.

Nie odpowiada, tuli jej rękę do piersi zaciskając zęby. Ola wyrywa mu tę rękę i patrzy gdzieś przed siebie, jakby chciała tam coś zobaczyć, w tej ciemności, w tej pustce.

- Piotr, to było takie straszne. Chociaż wcale nie bolało. Czułam się tak… jakby wyjmowali mi serce, ale to było zupełnie bezbolesne… Potem… zawinięte w ligninie wrzucili do kubła. Wciąż słyszę ten trzask… Ktoś je zabrał, krzyczałam, ktoś uderzył mnie w twarz…  trzeba się było nie rżnąć, ty kurwo jedna… Krzyczałam jak wariatka, gdzie jest moje dziecko?! Oddajcie mi dziecko!…

Tulił ją w ramionach…

Za oknem, w świetle zamglonego grudniowego słońca skrzył się pierwszy śnieg.. Piotr zerwał z głowy bandaż i cisnął do kąta.

- Wyjdziesz za mnie? – zapytał jak gdyby nigdy nic, gdy usiadła obok niego na tapczanie.

Nie odpowiedziała patrząc w ścianę. Oczy miała podpuchnięte.

- Musisz się z tym pogodzić, to już się nie odstanie. Będziemy mieli nowe… dziecko…

*   *   *

W przejściu podziemnym, zakutana szczelnie szmatami, maleńka staruszka przytupywała nad rozłożonymi na gazecie zasuszonymi bukiecikami kwiatów. Piotr wybrał ten najbardziej kolorowy.

- Czy mogę prosić cię o rękę? – spytał Oli szczękając zębami jak pies.

Na ulicy dął przenikliwy wiatr. Przytuliła się do jego boku, drżała w tym podszytym wiatrem paletku pamiętającym chyba jeszcze ogólniak. W eleganckich witrynach „Mody Polskiej” uśmiechały się debilnie manekiny wystrojone w ciepłe szmatki.

- Może wstąpimy? – zaproponował Piotr.

- Zobaczyć można.

Oglądali płaszcze w milczeniu. Ola najdłużej zatrzymała się przy jednym z nich, poszerzanym w dole, ze stójką.

- Niezły – spojrzała na metkę – Cena też.

- Przymierz – zaproponował Piotr.

- Po co?

- Zobaczymy jak ci w tym fasonie.

Po chwili przeglądała się w lustrze i widać  było, że nie może od siebie w tym płaszczyku oczu oderwać. Mięciutka, ciemnobordowa wełenka znakomicie pasowała do koloru jej włosów i oczu, jakby szyty był specjalnie dla niej. Przyglądała się w lustrze to przez jedno, to przez drugie ramię; z tyłu, z przodu, kręciła się w kółko – zdjęła płaszcz z wyrazem twarzy, jaki spotkać można u dziecka, które oddać musi piękną zabawkę.

- Zapakować? – spytała ekspedientka wysztafirowana i błyszcząca, a może był to manekin z wystawy, który właśnie zmartwychwstał. Ola skinęła głowa tak jakoś niewyraźnie.

- To co? – ekspedientka przyciągnęła do siebie płaszcz z pogardliwą miną.

- Proszę nie zabierać tego płaszcza! – prawie krzyknął Piotr.

- Pani powiedziała, żeby schować.

- A ja mówię, żeby pakować!

Dziewczyna wzruszyła ramionami i zabrała się do pakowania.

- Ale ja mnie mam tyle pieniędzy – Ola spojrzała bezradnie na Piotra.

Ekspedientka przyglądała im się jadowicie trzymając w rękach obwiązany sznurkiem pakunek. Sprawiała wrażenie, jakby chciała cisnąć im go w twarz.

- Proszę wypisać paragon – powiedział Piotr rozkazująco.

- Ależ Piotr… – Ola szczypała go w ramię.

- Kupuję to dla mojej narzeczonej – przerwał jaj brutalnie. Przez jej twarz przebiegł ledwo zauważalny skurcz i nie odezwała się już słowem.

Na rynku grali hejnał – była pierwsza.

- Wstąpimy gdzieś na obiad? – spytał sucho Piotr.

Nie odpowiedziała, ale weszła za nim potulnie do „Hawełki”. W prawie pustej sali siedziało w kącie zaledwie kilka osób rozprawiając o czymś z ożywieniem. Grubawy kelner ukłonił się przed nimi bardzo nisko zamiatając serwetą czysty stolik. Zamówili po barszczu ukraińskim z uszkami, po brizolu z pieczarkami i po „Żywcu”. Jedli w milczeniu popijając pienistym piwem. Po chwili Ola odezwała się znad talerza.

- A znam tę twoją narzeczoną?

- Chyba tak – otarł usta serwetką.

- Właściwie to nie moja sprawa… tylko tak…

Dopijali piwa rozparci w wygodnych fotelikach, piana siadała jej na górnej wardze tworząc fantastyczne wąsy, które znikały po chwili.

- Zdradź chociaż jej imię – nie dawała za wygraną.

- Znasz ją doskonale.

- Tak?

Piotr zwlekał jeszcze przez chwilę i przybierając tajemniczą minę, wypalił.

- Ma na imię… Ola.

Spojrzała na niego speszona, wychylił się do niej przez stolik.

- Oprócz ciebie nie znałem nigdy żadnej Oli – mówił te słowa wolno, nieprzerwanie patrząc jej w oczy – Ja wcale nie żartowałem, że chce się z tobą ożenić.

- Ciebie nie można traktować poważnie – powiedziała jakby nie do niego, jej oczy drgały niespokojnie.

- Może poszlibyśmy do kina – zaproponował.

W „Sztuce” grali akurat „Piękność dnia” z ulubiona aktorką Oli w roli głównej. Piotrowi podobała się ta piękna, nieskazitelnie elegancka blondyna o przejrzystych oczach. I bajecznie kształtnych wypukłościach, których nie skąpiła oku kamery.

- Czy każda kobieta jest taka? – spytał  z ironicznym uśmiechem, gdy po tych sado-masochostycznych, pięknych obrazkach wyszli na ulicę.

- Chyba każda jest taka trochę demoniczna, w głębi – słowa Oli pełne były dziwnego zamyślenia, jakby skrywanego bólu.

- Czy kurwizm to demonizm?

Spojrzała na niego w ten swój charakterystyczny sposób, jaki zapamiętał u niej od szkolnych lat – ten uśmieszek błąkający się wokół ust i pogardliwe wywinięcie wargi.

- Mam wrażenie, że w tej sprawie jesteś lepszym ekspertem.

- Wybacz, nie byłem nigdy kobietą, chociaż chciałbym, czasem.

Przystanęła nagle.

- Cholera, zapomniałam kwiatów.

Podał jej pakunek i slalomując między ustępującymi z drogi ludźmi popędził w stronę kina. Po chwili zjawił się  zdyszany z bukiecikiem,.

- Leżał sobie spokojnie na podłodze, na szczęście nikt go nie zdeptał.

Zacisnęła kwiaty w ręce.

- Oleńko -Piotr stał naprzeciw starając się zajrzeć w jej wymykające się gdzieś oczy, w których odbijały się kolorowe światła wystaw i przemykały jakieś cienie – Oleńko, tak bardzo mi przykro, że cię wtedy nie zatrzymałem, że pozwoliłem ci tam iść.

Odsunęła się gwałtownie.

- Nie mówmy już o tym – odwróciła głowę. Gdy dotknął jej ramienia, drżała z zimna. Padał drobny śnieg, ale wiatru nie było.

- Może przebrałabyś płaszcz?

Potrząsnęła przecząco głową.

W domu zjedli kolację i zasiedli przed telewizorem, Ktoś coś pieprzył o tragicznej sytuacji w RPA.

- Czy to pudło musi być włączone? – spytał Piotr z niechęcią.

Ola podniosła się jak automat i obraz zniknął. Solidnie już zmęczony rozłożył się na rozścielonym tapczanie i słuchał dudnienia lejącej się do wanny wody i cichego zamierającego pluskania… Wyszła z łazienki we wzorzystym opiętym szlafroku wcale nie gorsza od tej z filmu. W świetle nocnej lampki, z ciemnymi włosami rozsypanymi na poduszce, zupełnie podobna do Oli jaka śniła mu się niedawno. Postanowił, że się z nią ożeni, że spróbuje za wszelką cenę zacząć wszystko od nowa, dla niej wróci na studia i zacznie normalnie żyć – delikatnie wsunął się pod kołdrę – była tak blisko…

Z tymi włosami rozsypanymi na poduszce.

sierpnia 26
53

No i zaczęło się (Wolna miłość VI)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

No i zaczęło się załatwianie formalności. Ten cały korowód papierków, wyjazdy do miasteczka po dokumenty, gratulacje i uśmieszki „wtajemniczonych”. Jacek nie mógł się nadziwić, cmokał tylko swoim zwyczajem i kiwał bez przekonania głową. Ale przejął się, bo załatwił dla nowożeńców kilka niezłych robótek, tak że Piotr  uzbierał niebawem niezłą sumkę, z którą można było od biedy zaczynać to „nowe życie”. W każdym bądź razie wystarczało, żeby „obkupić się trochę” i „urządzić weselisko”, co Ola uważała za zbędne, a do czego Piotr przykładał dużą wagę mówiąc, że wesele jest tylko raz.

Kupili śliczną suknię z jedwabiu za dychę z hakiem. Przy tym zakupie Piotr był nieprzejednany, za nic nie chciał tańszej,  a dla  niego -garnitur z czarnego sztruksu, prawdziwe lakierki i muchę w czarne grochy. Wszystko to,  łącznie z nowiutką bielizną, leżało już w szafie czekając na ten dzień, a miał on nastąpić szóstego grudnia, w święto Mikołaja, żeby ich dzieciom „świat nie skąpił prezentów”.

Piotr nie był jeszcze przekonany czy zaprosić rodziców. Ci małomiasteczkowi arystokraci, jak ich pogardliwie określał, przygotowali mu już kiedyś partię nie do odrzucenia, córeczkę miejscowego właściciela wytwórni jelit sztucznych, którą obłapiał kiedyś na skwerku koło domu wracając z jakiejś prywatki, co zauważyli przypadkowo i podchwycili temat z radością: Ożeń się, Piotr, to świetna partia i taka porządna dziewczyna… W małżeństwie nie kieruj się miłością – pouczał go ojciec – miłość to głupota lat młodzieńczych, opada wraz z fajfusem i… dupa zimna.

- Ja już dawno zawiesiłem na haku łowieckie przybory.

Ojciec zmarszczył brwi z fałszywą pogardą, bo wiadomo było powszechnie, że żadnej żywej nie przepuści, z czym matka zdążyła się już pogodzić i przyjęła to za normalny stan. Piotr poklepał starego po ramieniu i spojrzeli sobie w oczy z szelmowskim błyskiem porozumienie jak dwóch dojrzałych mężczyzn, którzy znają się na rzeczy.

Szedł teraz ulicą z głową pełną Oli i innych drobnych spraw, które należało załatwić, między innymi:  dwie pary czarnych skarpetek i rękawiczki, bo ślub trzeba brać w rękawiczkach – na tę myśl parsknął śmiechem i poczuł się całkiem rozrywkowo. Mijały go kobiety i dziewczęta opatulone w ciepłe płaszcze i kożuszki – okutane w szale. Kobieta jest jak dziecko – myślał o Oli z tkliwością widząc ja leżącą na pościeli z wyciągniętymi jak niemowlę rękami, z włosami rozsypanymi na poduszce. Oleńko, kochanie ty moje, ja ci bobaska zbroję – zanucił i uśmiechnął się w duszy do tego zbrojenia. Ten tekścik to była taka sobie bzdurka, ale napisał ostatnio kilka poważnych wierszy i pokazał je Jackowi, który nawet pochwalił „zdolność formułowania” i „wrażliwość”.  Zachęcony tym, gdy poczuł w sobie natłok dziwnych, pojawiających się nagle myśli – siadał i pisał. Zebrało się już tego trochę. Ola też chwaliła niektóre, mówiąc że właściwie to nadają się do druku. Postanowił zebrać to wszystko i pójść do jakiegoś redaktora od poezji, choćby i w „Rzyci Literackiej”, jak doradzał Jacek, ale ciągle mu schodziło i w ferworze przygotowań przedweselnych nie znajdował na to po prostu czasu. Przeglądał jednak prawie każdego wieczora te wymiętolone kartki, gładził je palcami i uśmiechał się do nich.

Ale jak właściwie do tego doszło, że szedł teraz do USC z przekonaniem, że znalazł w końcu patent na życiowy port?

Olę znał prawie od dzieciństwa, mieszkała kilka domów dalej. Jej rodzice rozwiedli się jak zaczynała ogólniak i matka wyjechała gdzieś ze swoim panem, podobno za granicę. Ojciec jej był plastykiem, plotkowano o nim w miasteczku, że jest „homo niepewny”, podobny wyjeżdżał w tym celu do różnych hoteli. Miasteczkowi znawcy nie mogli się nadziwić jak za takie bohomazy można płacić „takie ciężkie pieniądze”. Ale „tamci” wciąż robili mu wystawy i przeczytać o nim było można tu i ówdzie. Padały komentarze: „Ci redaktorzy to same pedały, nic też dziwnego, że trzymają ze swoim”.

Kiedyś zrobili mu wystawę w miasteczku. Cóż to było za dziwowisko. Ludzie przychodzili na zasadzie ciekawostki i patrząc na te „gnioty” stukali się palcami w czoło wymieniając kpiące spojrzenia. Piotrowi utkwiło kilka zasłyszanych opinii: Ależ to zwykłe oszukaństwo – mówił ktoś ściszonym głosem. Ale kolory ładne – dodał inny. Co pan, panie pieprzy! Nie widzi pan, że nabija się nas tu w butelkę? Toż przecież potrafi tak każde dziecko na litość boską.

Piotr przyglądał się długo tym „bohomazom”, patrzył na nie z wszystkich stron i chociaż tego nie rozumiał, czuł wyraźnie, że coś w nich jednak jest, jakaś skowycząca, skłębiona, szukająca ujścia energia – i nie miał o nich wcale złego zdania, ale na złość Oli nazwał je wtedy bazgraniną. Nie odzywała się do niego przez pewien czas i nie odpowiadała nawet na „cześć”, jednak nie zrażał się tym zbytnio i z uporem powtarzał to „cześć”, prosto w oczy, które odwracała na jego widok, aż któregoś dnia odpowiedziała mu w końcu i pozwoliła w ramach przeprosin zaprosić się na ciastko. Znad kremówki spoglądał ukradkiem na jej szczupłą, wyrazistą twarz  i te wiecznie zamyślone oczy pokryte jakby delikatną mgiełką. Z tą Olą nie mógł się jednak zdobyć na żaden konkretny gest, który posunąłby jakoś sprawę do przodu. To była po prostu „panna Aleksandra”, jak nazywali ją w szkole złośliwi napaleńcy i Piotr nie miał ciągle odwagi wystartować do niej jak do normalnej dziewczyny.

Spojrzała na niego nieco cieplej, gdy dostał się na studia, Dopiekła mu wtedy w pociągu, gdy jechali do Krakowa, że sam nie wie, dlaczego akurat na prawo, bo „żeby poważnie studiować, to trzeba chociaż mieć jakąś głębszą motywację”… Uniósł się wtedy ambicją i unikał jej przez kilka miesięcy…

Teraz szedł do USC i perspektywy życiowe rozjaśniły mu się tak bardzo, że postanowił wrócić na studia, Jacek obiecał mu jeszcze kilka fuch, więc nie powinno być źle. Oboje dostaną stypendium i jakoś pójdzie – skończą studia i z tytułem magistra sprzedawać będą jarzynki, może jakieś inne detale, albo jeździć na handel, czy zajmować się innym sensownym zajęciem., które da trochę szmalu, żeby dało się normalnie żyć. Mgr badylarz to brzmi dumnie. Niedługo każdy szewc, czy hydraulik będzie miał tytuł i wypisze go na swoim szyldzie. Tylko, że nie będzie komu myśleć, bo ci od pieniędzy by chcieli, żeby ludzie myśleli za darmo. Kiedyś dojdzie do tego, że stanowiska kierownicze obsadzało się będzie za karę, na mocy wyroku sadowego. Czy oni tam na górze poszaleli, albo mają w tym jakiś parszywy cel?…

Znowu przedział tej cholernej ciuchci wiozącej ich do Krakowa. Ola z nóżką na nóżce uśmiecha się kpiąco i pyta dlaczego na prawo, może być na lewo, mówi z wściekłością Piotr, ale ona nie słyszy, dziwnie znieruchomiała. W tym jednostajnym rytmie, jak kukiełce podryguje jej głowa, rozchylają się kolana. Dlaczego ten cholerny pociąg tak się tłucze? Dlaczego nie można stąd wyjść? Piotr napisał taki tekst, może początek opowiadania czy powieści. To wszystko napisało się samo, chociaż nigdy tego wcześniej nie robił, w tym rytmie, niezmiennym rytmie zdychającej ciuchci – w którym tkwił.

A może to nie był żaden tekst, tylko samo życie, którego jak obowiązkowej lekcji nie można opuścić, którego nie da się pominąć i… rzyga się nim i… żyje się dalej, w tym wspólnym rytmie, nie do zniesienia -trzeba to jakoś jednak znieść. To chyba cud! Piotr słyszał w wyraźnie sobie te słowa i powtarzał je jak powtarza się modlitwę dziwiąc się skąd ja tak płynnie zna na pamięć.

Ludzkie twarze podrygiwały sennie rozjaśnione uderzeniami światła, na które przestały już od dawna reagować, bo ten pociąg niósł ich do nikąd. Nawet konduktor nazywał się Nikt, choć z Odyseuszem miał tyle wspólnego, że nie zdradzała go żona, bo zadusił ja własnymi rękami i zakopał na jednej ze stacji, w głuchą, grudniową noc. A może to był tylko koszmarny sen, a jego żona gziła się w tej chwili za dolce w jednym z nadmorskich hoteli, albo gdzieś za granicą? A może to był jakiś inny konduktor, który nie sprawdzał wcale biletów, tylko skupował sznurówki i krawaty, żeby nie można się było po prostu powiesić? Piotr spojrzał mimochodem na siedzącą naprzeciw  dziewczynę z rękami skrzyżowanymi na ogromnym brzuchu i spytał co ona tutaj robi – odpowiedziała , że nic.  Po czym, gdy pociąg zahamował z piskiem, podniosła się ciężko i wytoczyła na jasny peron mrużąc oczy – za nią wyszli inni, z poszarzałymi twarzami, z kulami papieru w zębach. W górze huczały helikoptery. Jacyś faceci ciskali trupki dzieci do ogrodów – padały głucho na zimową grudę, ten stukot odbijał się echem od muru, co to za mur? Piotr zapragnął nagle znaleźć się tam, w środku. Uderzył z determinacją głową i… mur rozstąpił się, rozwiał… Pokonał jeszcze kilka takich murów i znalazł się w ogromnej sali, gdzie za kwadratowym stołem zasiadła elegancko ubrana gromada wampirów, czy jakichś innych ludożerców rozszczekanych, rozmlaskanych nad ludzkimi szczątkami. Mówiono tu o „szczytnych ideałach” i „zasadach nie do podważenia”, a karabinierzy przynosili wciąż świeże mięso. W ferworze tej uczty spadała im czasem na ramię jakaś belka, beleczka -obnosili ją z dumą wokół sali, chociaż nikt z ucztujących nie zwracał na nich żadnej uwagi – zaciskali z entuzjazmem lufy karabinów i wyruszali na dalsze łowy. A ci za stołem żarli, aż spieniona ślina ściekała im z kwadratowych pysków. Piotr przecierał oczy, ale obraz nie chciał zniknąć, wciąż widział przed sobą to wygłodniałe stado wpatrzone łakomie w drzwi, które niebawem miały się otworzyć.

- Niech żyją robotnicy Gdańska! – ktoś krzyczał w tym pustym kloszu. Jaki znów klosz?! Co za bzdury?!

- Dokumenty! -twardy głos osadził go na miejscu.

- Idę do USC – wyrecytował i schował do kieszeni dowód oddany mu przez pogodnie uśmiechniętego milicjanta… I… przedzierał się dalej, do znajomej bramy, schodami i korytarzem, w blasku neonówek, do pokoju kłującego w oczy czerwoną wykładziną z zawieszonym nad nią szarym orłem sprawiającym wrażenie ptaka przybitego do tła, spłaszczonego drogowym walcem -który nie przejmując się w ogóle fatalnym położeniem, jak gdyby nigdy nic, uśmiechnął się do Piotra i puścił perskie.

- Pan w sprawie ślubu? – spytała urzędniczka.

- Już tutaj kiedyś byłem – Piotr położył na ladę papiery. Przyglądał się jej zdrowym zębom i piersiom, które przyciskała końcami do kantów biurka, gdy zapisywała w potężnej księdze ich „osobowe dane”.

Piotr kupił świeże bułki i masło, bo przyszła mu ochota na jajecznicę z cebulką i pomidorami, choć pomidory były teraz piekielnie drogie, ale raz się żyje. Ola jest pewnie głodna, czeka na mnie – ogarnęło go wzruszenie. Puszyste płatki śniegu wirowały wkoło. Przechodząc przez Rynek spotkał znajomą grupę „przebierańców” , a wśród nich Marę, w krótkim kożuszku i lisicy obszytej kolorowymi, poskręcanymi wstążkami, które rozwiewał wiatr. Śnieg siadał jej na brwiach i rzęsach pobłyskując w nikłym świetle grudniowego słońca. Jej kumple wchodzili już na Rynek, jeden z nich, którego Piotr chyba znał, albo jakiś inny podobny, odwrócił się i zapytał o coś gestem rozłożonych rąk.

- Dojdę do was! – krzyknęła poprzez gwar ulicy zwinąwszy ręce w trąbkę.

- Wyjeżdżacie gdzieś? – spytał Piotr podnosząc kołnierz kurtki, bo zadął właśnie przenikliwy wiatr.

- Wybieramy się nad morze.

- Teraz? W zimie?

- Będziemy się opalać na plaży nudystów.

- Na lodzie?

- Na lodzie też.

Piotr przyglądał jej się przez chwilę.

- Pojechałbym chętnie z wami, ale właśnie się żenię… – nagły podmuch wiatru zagłuszył jego ostatnie słowa. Mara machnęła mu ręką i zniknęła w tłumie.

Ruszył przytupując w stronę Grodzkiej, przyciskał pod pachą torbę z jedzeniem i myślał o Oli, która czeka. Wskoczył do tramwaju. Wciśnięty pomiędzy pośladki jakiejś starej baby i faceta w kożuszku otulonego seledynowym szalem, nie reagował na jego manipulacje koło uda. Dopiero jak paluchy pedryla zbliżyły się do jego rozporka, trzasnął w nie pięścią, aż tamten syknął. Tramwaj zatrzymał się przy Starowiślnej i… ruszył dalej… prosto… Z uczuciem dziwnej ulgi patrzył Piotr na oddalające się znajome domy. Gdy wysiadł na dworcu, cos ścisnęło go za serce, ale trwało to tylko chwilę, bo przechodząc przez most nad torowiskiem zobaczył wychodząca z tunelu Marę – biegł zaciskając w ręce plastikową torbę, aż zatrzymał się zdyszany pod zegarem, przy wejściu głównym. Hipisi rozmawiali chyba o czymś zabawnym, bo jej oczy skrzyły wesoło, a znajomy, chudy jak tyka brodacz gestykulował szeroko rękami, „ale numer” – doszedł go jej rozbawiony głos i śmiech.

- Jestem – powiedział głośno Piotr.

- Nieźle ci z brodą – Mara mierzyła go badawczo.

- W zimie najwygodniej – wybąkał bez przekonania i obejrzał się za siebie.

- Żal ci tego syfu?

Nie odpowiedział. Wlókł się za nią przez hałaśliwy peron, jeszcze raz na mgnienie oka odwrócił się w stronę miasta i znów poczuł w sercu to zwierzę, jego bezlitosne pazury… Przez zamarznięte szyby majaczyły żółte ściany dworca, przemijające jak we śnie ściany domów i ulice z ludźmi spieszącymi w tej mgle,  poprzez szybę, za którą rozpościerało się już teraz tylko szczere pole – puste i głuche. Nad tą białą pustynią gnały warkoczyki szarego pyłu. Mara rozpięła kożuszek.

- Czy wiesz, że jedziesz do ziemi obiecanej? – spytała tarmosząc go delikatnie za brodę.

- Wiem – powiedział Piotr i tłumiąc w sobie jakiś zapiekły żal, czy nagłe bolesne wspomnienie, objął ją lekko ramieniem i patrzył z uporem w okno, za którym oprócz oszalałych cieni nie widać już było nic.

sierpnia 26
33

DO ŚWIATŁA (Wolna miłość VII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Stukot pociągu dochodził jakby z oddali. Piotr czuł na policzku jakiś ciepły oddech. Naprzeciw siedziała z wpółprzymkniętymi powiekami starsza kobieta, pewnie babcia podtrzymująca w rękach główkę śpiącego na jej kolanach dziecka. Rozorana zmarszczkami twarz rozjaśniana raz po raz gwałtownymi smugami światła wdzierającego się przez zasłony była przeraźliwie smutna i pusta, jakby powleczona grubą warstwą szarej kredy. Mara poruszyła się i przytuliła do ramienia Piotra.

- Nie śpisz? – spytała leniwie i przymknęła oczy.

Dotknął delikatnie jej policzka i włosów, stukot kół narastał. Spojrzała na niego tak jakoś śmiertelnie poważnie, ale trwało to bardzo krótko – jej usta rozchyliły się być może w uśmiechu, Piotr objął ją i pocałował.

Zza szyby dochodziło dudnienie megafonu, ktoś mówił: „olej ją, Staszek, olej, jakiś ty naiwny”, starsza pani gładziła jasną czuprynę dziecka – mógł mieć pięć, może sześć lat. Mruknął coś przez sen, jego twarzyczka skurczyła się w dziwny grymas, odwrócił się na drugi bok – poprawiła na nim płaszczyk.

- Ja też bym chciał, żeby ktoś mnie tak otulał – zamruczał Piotr.

- Mogę dać ci cycusia – Mara rozpięła bluzkę.

Przylgnął wargami do szorstkiej nabrzmiałej sutki, starsza pani zacisnęła powieki, piersi Mary zaczęły się oddalać, wołał na nie po imieniu.  Matka, młoda dziewczyna uśmiechała się smutno -on jest chyba chory, ma gorączkę – poczuł wyraźnie na czole zimną rękę ojca, ale nie było go już nigdzie, tylko matka stała w rogu łóżeczka zaciskając w rękach wielkie, błyszczące klucze. Zapragnął za wszelką cenę zatrzymać tamtą rękę, gdzieś pod szczytem zamajaczyła czerwona sylwetka, sina przestrzeń gór zacisnęła mu się na gardle, ktoś leciał w dół z narastającym szelestem – stukotem osypujących się kamieni i… czerwieniejąca smuga na śnieżnym jęzorze…

Delikatny język piany liże piach. Piotr dotyka jakichś rozrzuconych na plaży części. Jedna z nich przypomina maleńką rączkę, inna główkę zarosłą glonami. Sterczą nibynóżki wbite w piasek, pogruchotane. Ta bezwładna rączka wydaje mu się znajoma i przerażenie kłuje go milionami igieł – to przecież jego własna ręka! Skąd się tutaj wzięła?! Tutaj się powraca – słyszy jakiś głos przypominający dudnienie dworcowego megafonu – tutaj się powraca do życia… Błękitna fala uderza. Na piasku różowe dziecko kopie nóżkami w siną przestrzeń, uśmiecha się mrużąc oczka w słońcu, uśmiecha się i kopie. Przeraźliwie smutna twarz starej kobiety powleczona grubą warstwą kredy rozpływa się w tej pustyni, zgrzytają hamulce – babciu, chce mi się spać – ich głosy roztapiają  się w szurgocie wysiadających.

Jest szaro. Chyba tuż przed świtem. Tak jakoś ciężko i radośnie. Za chwilę chyba tryśnie słońce. Mara przeciąga się, ubiera kożuszek i roztrzepuje włosy.

- Za chwile chyba tryśnie słońce – mówi Piotr.

- Ładnie to powiedziałeś.

Jest śliczna w tej lisiurce z kolorowymi wstążkami, chciałoby się ją zjeść. Za szybą pokazują się roześmiane twarze ludzi. Hej – machają do siebie rozcapierzając paluchy. Jest ich chyba sześciu, oprócz Mary czterech chłopaków i dwie dziewczyny: Marek, Janusz, Zbyszek, Beata i Ania. Zawiewa mroźny wiatr, ale nie jest zimno.

- Idziemy na powitanie słońca – mówi Mara.

Szli przytupując, wąskimi uliczkami w dół. Robiło się coraz jaśniej. Wiatr rozwiewał ich włosy wymykające się spod czapek, kąsał coraz mocniej. Powoli zbliżali się do wydm, za którymi było już tylko morze, zimowe morze. Przyspieszyli kroku, brnąc w śniegu po kolana wspinali się na garb wydmy dysząc ciężko. Kolorowe, wełniane szaliki furkotały na wietrze – jeszcze tylko kilka kroków, jeden z nich zapadł się do pasa, pomogli mu się wygramolić.  Wśród śmiechów i kuksańców stanęli na szczycie wydmy. Jasnosina przestrzeń otworzyła się przed nimi.

Biegli, a raczej przedzierali w kopnym śniegu do tej pofałdowanej granicy, gdzie rozpoczynało się spiętrzone krami morze. Morze zamordowane mrozem, jakby ktoś zamienił żywą istotę w kukłę najeżoną  krami, które sprawiały wrażenie niekończących się zasieków. Aż nie chciało się wierzyć, że gdzieś pod tą skorupą oddychała żywa woda, kłębiło się życie milionów istot walczących o przetrwanie, każdego dnia, każdej godziny i sekundy.

Promienie słoneczne sączyły się przez jaśniejącą mgłę, gdzieniegdzie przebłyskiwały iskry lodu jak ukryte pod śniegiem bagnety. Chyba tak wyobrażałem sobie śmierć – pomyślał Piotr – biel i przebłyski… Gdyby teraz jakiś wielki młot uderzył w tę pustynię, gdyby morze ryknęło nagle wyzwolone w trzasku łamiących się lodów, tysiącami lodowatych płomieni wystrzeliłoby w górę pochłaniając wszystkich…

Stali urzeczeni wpatrując się w rozjarzoną przestrzeń. Słońce wzeszło wyżej. Pełzające języki płomieni wybuchały w coraz to nowych miejscach. Mara wtuliła się w ramię Piotra.

- Podoba ci się śmierć? -spytał dziwiąc się brzmieniu własnego głosu, który wydał mu się zupełnie nierealny.

Zanurzyła rękawice w białym puchu posypując sobie twarz. Reszta przyjęła to za sygnał do zabawy i rozpoczęły się gonitwy i tarzanie w śniegu, tak że niebawem wszyscy wyglądali jak bałwany. Piotr mógł się im teraz przyjrzeć. Janusz i Zbyszek niewiele różnili się od siebie: jasne z brodą. Zbyszek nieco niższy i drobniejszy. Za to Marek – Brodacz, wysoki jak tyka, z czarnymi, niezwykle gęstymi włosami szalejącymi jak rozwścieczone węże. Jeszcze Beata o buzi aniołka z barokowego obrazka i Ania o ostrych rysach i orlim nosie, chyba najpoważniejsza ze wszystkich.  Teraz to wszystko kotłowało się i gziło, migotały tylko buty, rękawice i wywalone jęzory. Piotr wpadł w objęcia Beaty, przewalali się przez siebie, aż zabrakło im tchu. Leżeli na plecach jak „skopulowane orły”, oddychając z trudem. To określenie usłyszał Piotr po raz pierwszy i wydało mu się zabawne. Tak ja te „skopulowane orły” wszystko było tutaj jakieś inne.

W powodzi słońca Mara zrzuca czapkę,  rozkłada ręce jak ptak gotujący się do lotu… Piotr widzi ją na tle tych rozszalałych płomieni jak unosi się w przestrzeń, tańczy ledwo dotykając stopami puszystego śniegu. Przyłączają się inni i płynie w powodzi światła:

HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE

HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE

sierpnia 26
0

JAKBY KWIATY ZAKWITŁY NA LODZIE (Wolna miłość VIII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

J A K B Y  K W I A T Y  Z A K W I T Ł Y  N A  L O D Z I E

- Wiosna, wiosna, wiosna! – ktoś krzyczy, Piotr tańczy i śpiewa razem z nimi. Ta melodia dziwnie obezwładnia, ale daje siłę. Jego ciało staje się coraz lżejsze pośród tych grających iskrami lodów. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że przekroczyli granicę ziemi i morza, bo tu nie ma granic. Istnieje tylko taniec i śpiew i… pulsujące płomienie, które wciągają coraz głębiej. Nagle rozlega się trzask… Uciekają z radosnym piskiem… Otwiera się ciemna czeluść – kipi dławiąc się potrzaskana krą. Ciemna rysa biegnie tuż za nimi – morze otwiera paszczę, chlusta wodą pożerając śniegowe ogniki. Coraz więcej sinych plam pojawia się jak krew wsiąkająca w olbrzymie prześcieradło; morze zaczyna oddychać, jego ogromne piersi falują pod lodem, a  ciemne oko połyskuje w słońcu, zaniepokojone tym nagłym wyzwoleniem.

- Mogliśmy tam wszyscy! … – krzyczy Piotr.

Mara też coś krzyczy i śmieje się głośno, klaszcząc w ręce jakby chciała przekrzyczeć huk pękającego lodu. Biegną znowu w górę, na garb wydmy, po przetartych śladach. Piotr ogląda się za siebie – ciemna plama rośnie, jakiś skowyt w gardle domaga się ujścia, Piotr zaciska na szyi szalik, ciemnieje mu w oczach, wiatr podrywa tumany śniegowego pyłu, Piotr krztusi się i upada – Mara i Beata chichocząc pomagają mu wstać i otrzepują go ze śniegu. Reszta niknie za garbem wydmy.

Wiatr cichnie. Gdzieniegdzie wirują już tylko maleńkie, blade warkoczyki niezdolne unieść się do  góry.

- Zakręciło mi się w głowie – mówi Piotr -Chyba z głodu.

- Już my cię nakarmimy – Mara i Beata trzymają go pod ręce, biegną   w dół.

Piotr myśli jeszcze o tej ciemnej plamie wypełniającej nieubłaganie przestrzeń i… znowu w sercu ten sam skowyt – łagodnieje.

Na ulicy spotykają spieszących się ludzi. W ich oczach czai się jakiś cień, czy smutek. Może to ten sam skowyt? – myśli Piotr. Czy można im pomóc? Jak to rozerwać, przeciąć, przekłuć? Co robić?! Dołączają się do reszty, idą w milczeniu. Tamci oglądają się za nimi.

- Wyglądamy chyba jak duchy nie z  tego świata – mówi Janusz.

- A znasz duchy z tego świata? – pyta Marek, jego koścista twarz jest prawie niewidoczna poprzez zarost.

- To spójrz do lustra.

Wybuchają śmiechem, Jakaś starsza pani wydyma pogardliwie usta, ktoś inny stuka się palcem w czoło, ja bym ich…

- Zacznij od siebie – radzi przenikliwym głosem Marek.

Przekleństwa i obelgi roztapiają się w zimowym porannym wietrze i tupocie nóg. Coraz więcej tych nóg, szalików,  zakapturzonych twarzy.

- I pomyśleć, że nie tak dawno zrobili z nich marmoladę, a dzisiaj idą sobie jak gdyby nigdy nic – mówi Zbyszek zdzierając z wąsów lód, ale nikt nie kwapi się do rozmowy.

-  To gdzie w końcu idziemy? – pyta zniecierpliwiony Piotr, któremu zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki.

- My,  ludzie, idziemy do ludzi – mówi Mara.

Przez ciemna bramę wchodzą na podwórko zagracone jakimiś starymi meblami wyłaniającymi się spod grubej warstwy śniegu. Marek zwinął dłonie w trąbkę,  ryczy z całych sił:

- Ryysiek! Ryyysiek!!!

Po dłuższej chwili ciszy powtórzyli chórem, na trzy, cztery – kilka razy. Otworzyły się okna: „Co za bydło, takich tylko w mordę i nożem, brudasy,.narkomani” – przekrzykiwały się damsko-męskie głosy.

- Ludzie! Przyszliśmy się z wami kochać! – krzyczy Mara – Nakarmcie nas i przyjmijcie pod dach! Będzie nam razem dobrze!

Przekleństwa zmieszały się z trzaskiem zamykanych okien.

- Wrócimy tutaj wieczorem – mówi Mara.

Biały nalot pokrył ulice. Czasem dmuchnął wiatr odsłaniając ciemną warstwę wydeptanego buciorami śniegu. Szli bez słowa, Marek świstał coś pod nosem, co mogło przypominać kolędę, albo jakąś kościelna pieśń. Rzeczowo wyglądająca małolata obejrzała się za nimi, kilka razy.

- Chcesz się zapisać do hipisów? – krzyknął do niej Zbyszek kreśląc w powietrzu znak, który bez zbytnich wyjaśnień mógł uchodzić za symbol kopulacji. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i zniknęła za rogiem.

- Znalazł się lovelas dla ubogich – Mara prychnęła pogardliwie zdmuchując osiadające na górnej wardze płatki śniegu.

- Może byśmy coś przekąsili? – zagadnął Marek. Zbyszek i Janusz spojrzeli po sobie i wymownie zaprezentowali płótno w kieszonkach.

- Wy to nigdy nie śmierdzicie groszem, baranki boże – Mara odwróciła się do nich plecami.

- Ni sieją, ni orzą, a zbierają do gumien – zanucił Janusz przedrzeźniając jej napastliwy ton.

- Gówno! – cisnęła mu w twarz.

- Nie denerwuj się tak, kwiecie lotosu – Zbyszek łasił się jak pies, dysząc przekrzywiał głowę i wywalał język.

- Spadaj! – Mara kipiała z wściekłości – Każdy kołuje od czasu do czasu jakiś szmal, od rodziny, czy skądś tam. A wy jak te pasożyty. Jak rzep do psiego ogona.

- Mam trochę kasy, wystarczy na śniadanie – powiedział Piotr.

- To nie chodzi o pieniądze, a o zwykłą uczciwość, o poczucie współodpowiedzialności.

- To fakt – potwierdził Marek.

- Poradzimy sobie bez fynansów pana Piotra – Zbyszek klepnął Janusza – Cały bar będzie nasz – skłonili się nisko i popędzili jakby im kto pieprzu nasypał, wywijając w powietrzu kretyńskie fiflaki.

- Błazny! – krzyknęła za nimi Mara, gdy nisko pochyleni, z rozpostartymi ramionami podchodzili do zakrętu na skrzyżowaniu.

Bar mleczny „Smakosz” jarzył się bladym światłem. Na podświetlonych półkach piętrzyły się buły z serem i pastą jajową, z kotłów parowało mleko i kawa. Panienki w białych fartuchach i w pogniecionych czepkach podawały właśnie jajecznicę. Mara oblizała dyskretnie wargi i przełknęła głośno ślinę.

- Trudno ukryć – jestem piekielnie głodna.

- Popatrz – Marek szturchnął ją w ramię wskazując na stolik w kącie, gdzie Janusz i Zbyszek opychali się jajecznicą i kanapkami. Piotr sięgnął po plastikową tacę i zaleciał go smród brudnej ściery.

- Dlaczego te tace tak śmierdzą? – spytał barpanienki.

- Ten plastik tak cuchnie.

- Ale przecież to smród brudnej ściery.

-  To takie tworzywo – odwróciła głowę.

- Panie, bierz pan, co mam pan brać, b o nie ma czasu – wtrącił stojący o kilka osób dalej jakiś starszy pan z wąsem a la Piłsudski.

- Im większy gnój, tym bardziej mu śmierdzi – powiedziała zjadliwie paniusia z końca kolejki.

- Niech pani się tak nie chwali – warknęła Mara. Rozległ się czyjś stłumiony śmiech, Piotr przysunął z obrzydzeniem tacę i zamówił trzy porcje jajecznicy, po dwie bułki i kakao.

-  Ty zdziro! – doszedł ich z całkiem bliska syczący głos paniusi, która stanęła tuż za ich plecami, ujęta pod boki przyglądała się Marze. Zszargane niebieskie płaszczydło i wymiętolona nieludzko twarz nie pozostawiały wątpliwości, co do jej profesji.

- Spadaj do bramy – syknął Piotr, patrząc w jej zapijaczone ślepka, tupnął. Jak spłoszony kundel czmychnęła na koniec kolejki mamrocząc coś do faceta z wąsem, który zachował się jakby jej w ogóle nie było.

- Zapłaciłeś chyba majątek -powiedziała Mara z ustami wypchanymi jajecznicą.

- Drobiazg – Piotr łyknął zbyt duży łyk kakao i zaczął się krztusić. Marek i Mara trzasnęli go jednomyślnie w plecy, odetchnął z ulgą.

- A gdzie Ania i Beata? – dopiero teraz zauważył ich brak.

- Mają tu kogoś, chyba rodzinkę – Marek uśmiechnął się pogardliwie składając bogobojnie rączki. Janusz ze Zbyszkiem wychodzili właśnie z baru.

- Genialnie, że się w końcu obrazili, nie cierpię takich frajerów – Mara koniuszkami palców otarła z ust żółty osad. Jej twarz zaróżowiła się, oczy błyszczały wesoło. Marek nucił coś pod nosem zapatrzony w mroźne esy-floresy kwitnące na szybie, przerzucał z ręki do ręki okruszynę bułki.

Na ulicy śniegu było już po kostki. Ustał wiatr i świeciło słońce.

- To jaki mamy dziś plan? – zagadnął Piotr Marę, która jak dziecko usiłowała ślizgać się po śniegu.

- Nie wiem, musimy zaczekać na Ryśka – wzięła potężny rozpęd, coś ją nagle przytrzymało  i omal nie padła jak długa.

- A on w ogóle istnieje?

- O kim ty mówisz?

- No przecież o Ryśku.

- Myślę, że tak.

- Chodźmy na razie do Empiku – zaproponował Marek. Dwóch facetów wyglądających na garowników mierzyło ich wzrokiem.

- Patrz na tę kudłatą tykę – powiedział ten z nalaną czerwoną mordą.

- Nadałby się na szczotkę do bardaszka – dodał ten w skórzanej kurtce z niebieską kropką pod okiem i przybliżył się z głupkowatym uśmieszkiem.

Marek zdążył się jeszcze odchylić osłabiając uderzenie. Piotr przyglądający się spokojnie z boku złapał kurdupla za uszy, nadział na kolano i pchnął w objęcia kumpla. Jak spod ziemi wyrośli błękitni, dopadli zdezorientowanych garusów i grzmocąc ostro pałami wepchnęli do suki. Widocznie od dawna mieli na nich chrapkę. Jeden z milicjantów podszedł do Piotra salutując.

- Dokumenty! – lustrował go badawczo. Piotr wyjął z tylnej kieszeni pogniecioną legitymację studencką.

- To już nie ważne – błękitny przyglądał mu się wyczekująco.

- Cholera, znowu zapomniałem podbić Piotr sprawiał wrażenie ogromnie zmartwionego – całe szczęście, że nie było kontroli biletów – podał dowód. Milicjant patrzył długo na zdjęcie, jakby usiłując go rozpoznać.

- Dlaczego tu jesteście bez brody?

- Ostatnio mi urosła.

- Trzeba ogolić, albo zmienić dowód.

- W porządku.

- Ostrzegam, że następnym razem, to was osobiście zaprowadzę do fryzjera.

Suka odjechała, Piotr rozglądał się, ale nigdzie nie mógł dostrzec czarnego palta Marka ani upstrzonej wstążkami lisiurki Mary.

- Przepraszam, gdzie jest Empik? – spytał jakiegoś faceta z teczką, który przypominał krzyżówkę łabędzia z ruską wańką-wstańką.

Alkoholowy odór z jego mięsistych ust i niezdarne poruszenie skrzydłem, tym bez teczki, wskazało mu kierunek. Piotr ruszył tam zupełnie mechanicznie czując narastające zmęczenie i senność. Z trudem wgramolił się po betonowych schodach do oszklonej sali. W głębi, za stolikiem czerniła się przysłonięta do połowy jakimś ilustrowanym pismem broda Marka. Mara szła właśnie do stolika niosąc trzy herbaty. Rozsiadł się wygodnie nad parującą szklanką.

- Skąd wiedziałaś, że zaraz przyjdę?

- Nie gniewaj się, że nie zaczekaliśmy na ciebie, ale z naszym wyglądem, sam rozumiesz.

- A ja? Nie wyglądam jeszcze na hipisa? – Piotr grzał na szklance ręce obserwując Marę katem oka.

- Jeszcze nie – jej piersi pulsowały pod kolorową bluzką, oczy lśniły tajemniczo, przebłyskiwały w nich maleńkie płomyczki i gasły. Marek przeglądał wciąż swoje pismo, machinalnie wrzucał cukier do herbaty i mieszał łyżeczką.

-  To kompletny lunatyk – Mara wskazała na niego palcem – potrafi tak siedzieć godzinami i prześwietlać wzrokiem jakieś banalne zdjęcia.

- Nie wymyślaj mi od lunatyków, bo powiem, co było w Sandomierzu – Marek złożył magazyn i zabrał się do herbaty.

- A co było w Sandomierzu? – zapytał Piotr.

- Nic takiego, chce mi się spać – Mara przeciągnęła się jak kocica wydając głośny pomruk.

- Też coś – prychnęła jakaś starsza pani – co za wychowanie.

Marek wstał i pokazał język ciągnąc się za uszy.

- Nie znoszę mieszczaństwa, a w szczególności kulturalnych ciotek – Mara ruszyła posuwiście ku wyjściu klepiąc się po tyłku, co wywołało rozbawione uśmiechy panów i chmurę oburzenia na czołach pań. Odwróciła się gwałtownie i rozkładając ręce krzyknęła jak w pochodzie.

- Niech żyje prostytucja! Jedynie słuszna alternatywa zgniłego mieszczaństwa!

Gdy wyszli na ulicę, robiło się już szaro i sypał drobny, dokuczliwy śnieg. Kręte drewniane schody cuchnące szczyną zaprowadziły ich przed drzwi z ogromnym pomarańczowym słońcem, które zamiast promieni miało sprytne fajfusiki, a gdy Piotr przyjrzał mu się lepiej, odkrył z rozbawieniem, że to nic innego jak damska broszka. Dobijali się natarczywie.

- Cholera, coś musiało się stać, może go zwinęli? – Mara chuchała w palce z niewesołym wyrazem twarzy – Koniecznie muszę dzisiaj wyprać majtki – usiadła zmartwiona na torbie.

- To ty w ogóle nosisz majtki? – spytał Marek kręcąc bioderkami.

- Nie, kupy też nie robię.

Padł przed nią na kolana i zaczął bić pokłony. Broszka na drzwiach zacierała się w mroku.

-  Chyba nie macie zamiaru tu nocować? Chodźmy gdzieś do hotelu – powiedział zniecierpliwiony Piotr. Marek aż zatrzepotał rękami.

- Do hotelu?! Nigdy się do tego nie zniżę!

-  To co proponujesz? – Piotra wyraźnie przestało to już bawić.

- Klatkę.

- Jaką klatkę?

- Schodową.

- Ocipiałeś?! Chcesz w zimie spać na betonie?!

- Znam klateczkę drewnianą, cieplutką, całkiem niedaleko stąd.

Niebawem wspinali się w ciemności przytrzymując się poręczy. Gdy dechy zaskrzypiały, zatrzymywali się nasłuchując. Pod strychem Marek zaświecił maleńką latarkę, wyjął z torby koc i rozścielił.

- Królestwo za łyk ciepłej herbaty i kawałek suchego chleba – powiedział rozmarzonym szeptem Piotr wyciągając się na kocu z torbą pod głową.

Mara siedziała w ciemności wsparta o własne kolana i nuciła coś cichutko, Marek mamrotał i kreślił w powietrzu absurdalne znaki.

- Dawaj to królestwo – jego basowy szept wyrwał Piotra z odrętwienia.

Tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki stał chyba kubek od termosu z wydobywającymi się zeń warkoczykami pary. Mara uniosła głowę z kolan, jej twarz w świetle latarki była bardzo blada, ledwie widoczna, jakby za chwilę miała się rozpłynąć. Wyciągnęła machinalnie rękę, wypiła kilka łyków i podała Piotrowi, który z niewypowiedzianą wprost rozkoszą sączył w siebie słodki, życiodajny płyn.

- To istny cud – skwitował oddając kubek.

- Zdarzają się jeszcze cuda – Marek przejął naczynie majestatycznie.

Podzielili się w trójkę kawałkiem skórki chleba. Piotr trzymał ją długo pod podniebieniem, jak opłatek. Włosy Mary pachniały wiatrem, poprawił na sobie płaszcz, ją też przykrył szczelniej. Podłoga gniotła go w gnaty, przez dłuższą chwilę nijak nie mógł się ułożyć, ale było mu dziwnie dobrze. Gdzieś na dole zapaliło się światło, ktoś szedł ciężko po schodach, zgrzytnął klucz, światło zgasło.

Mara oddychała spokojnie, jej włosy pachniały morzem. Piotr czuł poprzez kożuszek jej skulone ciało, tak bardzo zapragnął wślizgnąć się tam, przytulić twarz do jej ciepłej, przepoconej bluzki, odgarnąć z policzków włosy.

Ktoś szedł w ciemności, schody skrzypiały, zgrzytał klucz… Zobaczył nagle Olę z twarzą zupełnie siną, coś mówiła, ale nie wiedział co. Biegł brzegiem morza, prowadziły go jakieś ślady, ciepła piana opłukiwała mu stopy. Ślady urywały się w jednym miejscu.

Piotr jak zagubione zwierzę kręcił się w kółko.

sierpnia 26
37

Wstawaj (Wolna miłość IX)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Ktoś natrętnie szarpał go za ramię.

- Wstawaj! – na tle brudnej, odrapanej ściany zamajaczyła broda Marka.

Mara przeciągnęła się jak rozkoszne zwierzątko poprawiając włosy.

- Jak ci się spało? – spytała leniwie.

- Znakomicie, czuję wszystkie gnaty.

Zbiegli po schodach, siarczysty mróz zatykał oddech.

- Jak go dzisiaj nie będzie… – Marek wykonał rękami gest ukręcania łba.

- To wrócimy do Krakowa – Mara spokojnie poprawiła szal, dmuchnął wiatr, ogon lisiury wyprężył się, wstążki zafurkotały.

Szli skuleni ulicą pełną spieszących się, przytupujących ludzi.

- Zupełnie nie mogę pojąć skąd u ciebie taki drobnomieszczański lisek? – Marek złapał za lisią kitę i wymierzył jej solidnego prztyczka, furknęła w obłoczku śniegowego pyłu.

- Czy nie rozumiesz, że to kpina z mieszczańskiego szpanu? – Mara zakręciła się jak pies usiłujący złapać własny ogon.

- Nie ma to jak bary – powiedział Piotr, gdy jak czarodziejski sezam otworzyły się przed nimi oszklone drzwi baru „Smakosz”.

Zapach zbożowej kawy i jajecznicy mile połaskotał podniebienie. Zamówili po dużym mleku  i porcji jajecznicy. Miłe, rozleniwiające ciepło wypełniło Piotra, patrzył z przyjemnością jak Marze zaróżowiły się policzki; nawet Marek poweselał, opowiadał coś wybuchając raz po raz chichotem. Piotr w ogóle go nie słuchał, muskał delikatnie pod stołem rękę Mary, delikatnie trącał kolanem w jej kolano. Uśmiechała się jakby do siebie zajęta jedzeniem.

*  *  *

Wiatr smagał bez litości sypiąc dławiącym pyłem.

- Idziemy do Empiku? – spytała Mara poprzez szal i postawiony kołnierz kożuszka.

- Coś ty? Po wczorajszym? – Marek stuknął się palcem w czoło – wyrzuciliby nas na zbitą mordę, albo wezwali milicję.

- Może wynajmiemy jednak jakiś pokoik w hotelu? – Piotr ścisnął Marę za ramię.

- Kusząca,  propozycja, co ty na to, Marek?

- Wspaniała – Marek zanosił się od śmiechu.

- Nie rozumiem, co was tak śmieszy? Nie macie jeszcze dosyć?!… Mam forsę, o co chodzi?

- Czasem trzeba się trochę pomęczyć, żeby czerpać z życia prawdziwą radość – Mara ni stąd ni zowąd zaczęła biec, za nią Marek i Piotr.

Co ja tutaj robię pomiędzy tymi wariatami? A może sam jestem wariat? – rozbawiła go ta myśl i dodała sił. Pędzili wąskimi uliczkami, Jakiś facet podłożył Markowi nogę, że rymnął jak długi, ale pozbierał się błyskawicznie i dogonił ich jeszcze przed wejściem na wydmy.

Wczorajsze ślady zasypał śnieg, brnęli zapadając się powyżej kolan – morze zasypane śniegiem sprawiało wrażenie zapomnianej przez Boga pustyni, wiatr zawył nagle i sypnął dławiącym puchem.

- Czy wierzysz w yeti morza? – krzyczał Marek przystawiwszy ręce do ust.

- Rzecz normalna – Mara rozrzuciła szeroko ręce.

- A jak on wygląda? – oszroniona i zasypana śniegiem broda Marka sprawiała wrażenie maski nadzianej na długą tykę przebraną w ogromne palto, aż dziw brał jak uchowały się tam żywe, brązowe oczy.

- Jest długi jak tyka, chodzi w szerokim płaszczu i ma nieprawdopodobnie długą brodę z sopli lodu – Mara odłamała sopelek i ugryzła – A te sople mają smak wanilii.

Ni stąd ni zowąd zaczął sypać gęsty śnieg, co przerodziło się w zamieć. Piotr stracił ich z oczu. Błąkał się po omacku, wołał na nich po imieniu… Ściemniło się gwałtownie, wiatr wzmógł na sile. Chwilami uderzał z taką furią, że trudno było utrzymać się na nogach. Piotr zgubił się zupełnie, zatracił poczucie kierunku… Nagle… potknął się o krę, co uświadomiło mu, że jest chyba na morzu i… stało się coś dziwnego, nie mógł sobie przypomnieć, wśród tej szalejącej zamieci, po co tu przyszedł i z kim… Czuł jak drętwieją mu nogi i coś szepcze do ucha, żeby usiadł, wtulił się w miękki śnieg i zasnął… Wtedy zrywał się,  biegł aż do utraty tchu i padał… podnosił się z ogromnym trudem, znowu biegł, brnął w tę zamieć… Jakiś ciemny kształt zamajaczył przed nim poprzez szalejące śniegowe bicze -wyłoniła się długa postać.

- Nie widziałeś Mary?! – krzyczał Marek poprzez trąbkę stulonych rąk.

-  Też jej szukam!

- Mara! Maaara! – starali się przekrzyczeć wiatr, który zawył spazmatycznie i ucichł tak nagle jak się zjawił.

Rozjaśniło się. Stali na krze, kilkadziesiąt metrów od brzegu, a nieco dalej ktoś leżał nieruchomo… Biegli potykając się o lodowe załomy. Marek został nieco z tyłu szamocząc się z opadającą z ramienia torbą – Mara! Mara!…

Leżała nieruchomo jak niemowlę z twarzą w dłoniach, chyba spała. Piotr szarpnął nią gwałtownie, podniósł za ramiona. Nadbiegł Marek i z wściekłością uderzył ją w twarz, kilka razy – uśmiechnęła się otwierając oczy.

- Tak fajnie mi się spało.

- Wariatko! Mogłaś się już nie obudzić! – Marek pogroził jej pięścią.

Wstała otrzepując się ze śniegu.

- Cóż, jednej wariatki mniej.

- Ale jakiej! – Piotr przytulił ją do siebie, odepchnęła go łagodnie.

- Powiedz, czy warto żyć w tym świecie kopulacji i pieniędzy?

- Kopulacja nie jest chyba taka zła – bąknął Piotr.

Z ulgą opuścili wydmę i poszli w znajomym kierunku wyślizganymi uliczkami. Ryśka znów nie było, Mara aż jęknęła. Piotr usiadł na schodach i przestał już nawet myśleć o hotelu.

- To co, klatka? – spytał bezwolnie.

Marek palnął się otwartą dłonią w  czoło.

- Eureka! – ryknął aż zadudniło w grobowej ciszy podwórka.

Popatrzyli jak na kopniętego.

- Pójdziemy dzisiaj na budowę.

- Na budowę?!

- W dozorcówkach jest ciepło, już raz tak spałem, jest sto razy lepiej, niż na klatce.

Bez słowa ruszyli w stronę przedmieścia. Przecisnęli się przez dziurę w drewnianym płocie na teren jakiejś budowy oświetlonej gdzieniegdzie bladym światłem jarzeniówek i dotarli do budki, a właściwie baraka, skąd sączyło się żółte światło. Marek zastukał. Po chwili, w oknie pokazała się twarz starszego faceta, który przyglądał im się uporczywie, jakby usiłując ich rozpoznać.

- Czego się tłuczesz – jak z zaświata zadudnił jego głos.

- Chcieliśmy przenocować.

Facet machnął gwałtownie ręką.

- Tu nie hotel, wynocha.

- Jesteśmy tylko w trójkę, padamy ze zmęczenia – Marek przyciągnął pod okno rzeczywiście słaniającą się na nogach Marę.

- Hipiesi? – spytał dozorca przez wpółotwarte drzwi czochrając się niepewnie po nieogolonych policzkach. Gdy zobaczył Marę, oczy mu zaświeciły, coś zakłębiło się pod tym pomarszczonym jak pergamin czołem.

- Pies was wąchał, właźcie – zamaszystym ruchem otworzył drzwi.

Miłe dławiące ciepło owinęło ich niczym oczekiwana od dawna pierzyna. Mara rzuciła się dozorcy na szyję i cmoknęła go gdzieś koło ucha. Staruszek pokraśniał.

- Zara zmajstruję coś do żarcia, siądźcie.

Usiedli przy rozchwierutanym stole, rozparci na krzesłach rozkoszowali się ciepłem.

- Jesteśmy w domu – westchnął z ulgą Marek, jego surowa, lecz w istocie dziecinna twarz przybrała wyraz mordki rozbawionego, wyrośniętego ponad wiek niedźwiadka, który poczuł blisko miód.

- Czym chata bogata – dozorca położył na stole bochen chleba, kawałek salcesonu i biały ser.

Chleb był świeży, zajadali w milczeniu popijając z blaszanych kubków gorącą, bardzo słodką herbatą. Na stole stanęła butelka z czerwoną kartką, opróżnili ją błyskawicznie. Mara początkowo nie chciała, ale dała się namówić na kilka łyków; oczy rozjarzyły  jej się,  rozpięła bluzkę.

- Możesz się rozebrać kochaneńka, mnie to „bynajmniej”.

To „bynajmniej” było takie jakieś obślinione, dozorca roześmiał się, jago palce poruszyły się jak łapy dotkniętego pająka. Mógł mieć najwyżej pięćdziesiątkę. Ze straszliwie zniszczonej twarzy wyglądały młode jeszcze oczy. Patrzył tymi oczami na Marę, zaciskał i otwierał pięści, a właściwie jedną, bo lewa dłoń wyglądała na nieruchomą i Piotr zauważył po chwili, że jest to proteza.

-  To wy hipiesi? – spytał nie mogąc oderwać oczu od Mary, która przysypiała chwiejąc się na krześle.

- Ano jesteśmy – powiedział Piotr.

Dozorca zamyślił się i potarł czoło grzbietem zdrowej dłoni.

- A co wy przez to chcecie?

- Nie chcemy jak inni żyć w kłamstwie i obłudzie – wyrecytował Marek i ziewnął.

- W kłamstwie i obłudzie –powtórzył głucho.

Kiwali się w milczeniu na krzesłach. Piotra też zaczęło „rozbierać”, jakieś twarze wykrzywiały się nad nim, coś zaświeciło mu w oczy.

- Zaprowadzę was na spanie – słowa dozorcy wytrąciły go z tej dręczącej drzemki.

Piotr delikatnie potrząsnął śpiącą na jego ramieniu Marą. Marek stał nad nimi jak cień i patrzył smętnie w kąt.

Weszli do ciemnej sali, gdzie w dwu rzędach stały długie, pokryte blachą stoły. Wspólnymi siłami złączyli je do kupy i biwak był gotowy. Grzejniki grzały jak szalone, Piotr i Mara rozebrali się do bielizny i położyli na kożuchu. Uda Mary jaśniały w ciemności, Piotr musnął je odruchowo palcami przewracając się na drugi bok. Marek wiercił się okutany szczelnie płaszczem na drugim stole.

- Może przyjdziesz do nas – powiedziała sennym głosem Mara.

- Tu mam dobrze.

- Jak sobie chcesz – Mara ziewnęła głośno i odwróciła się do Piotra tyłkiem.

Długo leżała nieruchomo, Piotr też bał się poruszyć. Chyba jednak nie spała, świadczył o tym jej nierówny oddech. Przylgnął do niej delikatnie, wsunął rękę pod bluzkę i po chwili uporczywego przedzierania się od spodu dotarł do szorstkich sutek, zacisnął na nich palce. Mruknęła cicho i odwróciła się do niego…

… Szuranie buciorów przedziera się przez ciszę. Maleńkie, różowe dzieciątko szybuje w powietrzu lekko jak balonik. Jakiś cień usiłuje je dotknąć, lecz balonik umyka do góry; palce poruszają się jak kleszcze, a może to są kleszcze, zbliżają się – różowa główka pęka, niknie w pustce, ktoś sapie – słychać rytmiczny łopot i… stłumiony jęk zapada w ciszę. Szuranie oddala się, niknie wraz ze stuknięciem zamykanych drzwi…

Piotr otwiera oczy, zastanawia się czy ktoś tutaj był przed chwilą, wyraźnie jest w nim jeszcze odgłos zamykanych drzwi – półkule pośladków Mary bieleją w ciemności. Otula ją kożuchem i zeskakuje cicho na podłogę. Zaciskając pięści zbliża się do ściany. To zwierzę w sercu znów zaczyna kąsać, jak przed nim się obronić? Piotr przywiera twarzą do zimnego, chropowatego muru, Marek jęczy coś przez sen, mamrocze. Ta noc wlecze się w nieskończoność. Piotr przyciska powieki pięściami, wierci się niespokojnie.

- Nie śpisz? – głos Mary jest ledwo słyszalny,  jej twarz nagle wilgotnieje.

- Zabiorę cię stąd – szepcze Piotr – zabiorę cię tam, gdzie będzie dobrze.

Mara uśmiecha się. Chyba się uśmiecha. Jej uśmiech jaśnieje w ciemności.

Rozpływa się w mroku.