RSS Feed
sierpnia 26
23

Potwór nie opisany

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Szkice literackie inspirowane ideami

Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa

na marginesie warsztatów teatralnych z cyklu:

„W poszukiwaniu samego siebie”

W latach 1990 – 1993, dzięki wspaniałomyślności Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Krakowie spotykałem się z ludźmi  pod powyższym dumnie brzmiącym hasłem w imię poszukiwania tego co najbardziej ulotne – prawdy. Przychodzili do mnie studenci, uczniowie szkół średnich, ludzie pracujący i emeryci. Wszystkich sprowadził tutaj głód poznania i nadzieja dokonania czegoś istotnego. Obserwowałem ze zdumieniem jak w trakcie trwania treningów z instruktora przeobrażałem się dla nich w kogoś, kto zna tajemnicę i może poprowadzić ich do celu. Niektórzy z ogromnym szacunkiem zwracali się do mnie: „mistrzu” pochylając przede mną głową i na wschodni wzór składając ręce. Z początku czułem się zażenowany i nawet mnie to śmieszyło, bo nie byłem przecież żadnym mistrzem, a jedynie człowiekiem wskazującym im różnorodne możliwości poszukiwań.

Spotkania  nasze miały swoje wzloty i upadki, czasami uczestniczyło w nich       kilkadziesiąt, a niekiedy zaledwie kilka osób. Pamiętam jedno z  nich z udziałem czterech emerytów. Chyba wtedy zrobiliśmy najwięcej. Nie darmo filozofowie Wschodu uznali jesień ludzkiego życia za najbardziej odpowiednią do poszukiwania odpowiedzi na podstawowe pytania. Wtedy zrodził się we mnie pomysł napisania dziennika opisującego dynamikę mojej (naszej) wewnętrznej aktywności. Z dużym napięciem, dzień po dniu zapisywałem te słowa nie myśląc wcale o ich publikowaniu. Samo „zapisywanie” było dla mnie doświadczeniem tak fascynującym i intymnym, że nie odczuwałem żadnej potrzeby podzielenia się nim. Tekst z rękopisu przepisałem jednak na maszynie i w ferworze codziennej gonitwy prawie o nim zapomniałem.

Na pożółkły maszynopis natrafiłem przypadkiem po sześciu latach przy porządkowaniu przyniesionych przez syna z piwnicy moich tekstów i po przeczytaniu kilku stron napisałem na pierwszej stronie: :”koniecznie przeczytać”, z datą 1.03.1998.

Przeczytałem i mój „potwór nie opisany” stanął zupełnie dla mnie nieoczekiwanie w pełnym świetle naprzeciw was.

Szczęsny Wroński

sierpnia 26
0

02.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Wczoraj nie zdążyłem napisać tego, co zaplanowałem. Przeszkodziła mi Agnieszka. Przeszkodziła lub pomogła. Wczoraj wciągnęły mnie te zapiski, to gmeranie w sobie. Kiedy zjawiła się obok,  w pierwszej chwili zdziwiłem się, że nie ogarnia zwykła w takich sytuacjach irytacja. Od razu zaakceptowałem jej obecność i popracowaliśmy trochę razem. Dzięki temu dostrzegłem wyraźnie nową możliwość, której istnienia nie podejrzewałem, że każda sytuacja jest właściwa do pracy nad sobą. Nie wolno jedynie stracić z pola widzenia punktu wyjściowego – świadomości, kim jest ten, który w danej chwili działa. Życie od początku do końca jest lekcją. Odbywa się w ograniczonym czasie. Nie wiemy, kiedy nastąpi dzwonek. Zabrzmi  przeraźliwie czy łagodnie? Czy będzie to dzwonek na przerwę, czy alarm ostrzegający nas przed nieuchronnie zbliżającym się końcem, kiedy nieodrobione wciąż zadanie rośnie przed nami jak gigantyczna góra. Czy stać nas będzie wtedy na ten nadludzki wysiłek, by wspiąć się do ginącej gdzieś w mroku krawędzi?… A jeżeli tam oczekuje nas jedynie nicość? … Ogarnia nas przerażenie, chwyta za gardło, dostrzegamy za sobą całe zmarnowane życie, niewykorzystane szanse, a w nas, czyli w tej trzęsącej się kupie galaretowatego mięsa czai się duchowy karzeł niezdolny do przekroczenia granicy śmierci. Tajemnica przemiany oddala się od nas i odsuwa w bezlitosną ciemność, a stamtąd dochodzi jedynie „płacz i zgrzytanie zębów”. Dlatego póki życie trwa, nie powinniśmy marnować ani sekundy, bo i tak straciliśmy już zbyt wiele. Dopóki nie ukształtuje się w nas świadomy gospodarz, czas przecieka nam przez palce, doświadczamy pustki i nudy, grając różne role nie wiemy co z sobą począć. Bo żyć można tylko tutaj i teraz, świadomie chłonąc życie całym swoim istnieniem. Nie poprzez pryzmat naszego intelektu, emocji czy instynktów, lecz w tyglu dziejącej się całości, gdzie jedna część naszej istoty nie zdradza drugiej, bo stanowią one jeden organizm zdolny rozpoznawać drogę prawdy, drogę doskonalącej przemiany.

Powrócę teraz do dnia wczorajszego. Pierwszy dzień szkolnego roku, po trzydziestu sześciu latach, z moją córeczką, która przygląda się występom starszych kolegów. Przedstawiają oni bajkę o smoku wawelskim, potem w minikoncercie przebojów udają zagraniczne gwiazdy. To wszystko jest bardzo żywe i „spontaniczne”. Tutaj wszystko może się wydarzyć, kwestie można pomylić.  To dziecięcy teatr na wskroś sztuczny i fałszywy. Jednak przebija przez to prawda dystansu do granych postaci. Tutaj maska nie przylega jeszcze szczelnie do twarzy. Dzieci żyją jeszcze swoim własnym życiem wciągane dopiero w życiowe role. Gdzie leży granica między spontanicznością dziecka, a jego funkcją maszyny?

Gdy przyglądałem się ich harcom, nagle pękł jeszcze jeden mit. Zrozumiałem, że dziecko nie jest wcale twórcze. Jest taką samą maszyną jak niezrealizowany człowiek dorosły. Jednak jego kontakt z sobą samym jest znacznie żywszy. Widać to z świeżości i wdzięku ruchu, nie tłumionym brzmieniu głosu i błyskach pojawiających się w oczach. Jednak już niedługo szkoła spróbuje zadusić te objawy i rozpocznie się nauczanie jak stać się maszyną. Jak własne życie można kontrolować intelektem poprzez tak zwane systemy wartości moralnych  i religijnych. Lecz jak tu kontrolować energię (emocje), gdy nie zna się jej źródła ani zasady działania. Poprzez dyrektywność umysłu można ją jedynie tłumić i z zaciśniętymi zębami zachowywać się jakby jej nie było. Jednak co się z nami dzieje, gdy „Titanic” idzie na dno – tę własną nędzę czujemy podskórnie i bardzo jej się boimy.

Dzisiaj byłem z Basią na pogrzebie naszego znajomego. Zmarł nagle na serce. Przyszło sporo ludzi, przynieśli kwiaty. Jego żona, z którą nie mieszkał od dwóch lat, cała w czerni, z trojgiem dzieci, literalnie nieutuleni w żalu, z szarfą na wieńcu – najukochańszemu mężowi i tatusiowi. Jednak ta kochająca żona nie pozwoliła mu widywać własnych dzieci. Teraz zakwefiona w czerni wyglądała całkiem przekonywająco – cierpiała jak na żonę przystało. Kim była ta zapłakana kobieta tuląca zdezorientowane dzieci nad grobem pokrytym kwiatami. Co czuł z tamtej strony człowiek w zderzeniu z tą pustką. Czy szczypał się w policzki, których już nie było?

A człowiek-maszyna  płakał nieutulony w żalu na zapotrzebowanie pogrzebowej ceremonii. Mnie również łzy zakręciły się w oczach. To było bardzo wzruszające. Smukła, nieco przygarbiona z bólu kobieta w czerni przygarniająca do siebie trójkę dzieci nad grobem pokrytym kwiatami.

Dzieci zapaliły znicze. Ich twarze wyrażały grymas niedowierzenia, zdziwienia, a może i tłumionego rozbawienia. Oto ich odepchnięty przez mamusię tatuś w randze nieboszczyka awansował znowu do pozycji najukochańszego męża i ojca.

A tam. A tam po tamtej stronie Włodek, z którym rozmawiałem tak głęboko pół roku temu. Poprzez tę sztuczność i mechaniczność odczuwania nie zdołałem przebić się do niego. Albo w ogóle go tam nie było.

sierpnia 26
44

04.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Wczorajszy dzień wystawił mnie na próbę. Chyba ostatnio zbyt byłem bałwochwalczy w moim oddawaniu się „procesowi samopoznania”. Poniosła mnie rola mistrza przenikającego tajemnicę. Tymczasem tajemnica odwróciła się ode mnie. Przedwczoraj coś stało się z moją lewą stopą, silny ból gdzieś wewnątrz utrudniający  chodzenie i codzienny trening  to był pierwszy powód do niezadowolenia. Potem dowiedziałem się, że moje tłumaczenie tekstów angielskich jest w znacznej mierze błędne merytorycznie i dostanę zaledwie połowę oczekiwanego honorarium. Spaliły też na panewce moje starania o pracę, która ustabilizowałaby sytuację materialną mojej rodziny. Późnym wieczorem rozmawiałem też z jednym z moich przyjaciół i uczniów w pewnym sensie,  coś mnie zablokowało, bardzo trudno odpowiadało mi się na pytania, dosyć agresywne, dotyczące sedna mojej pracy. Odniosłem wrażenie, jakby Marek mi nie dowierzał i chciał zdyskredytować moje kwalifikacje. To sprawiło, że poczułem się słaby i zagubiony. Uczucie to nie odstępuje mnie  dzisiaj od rana. Często pogrążam się w różnych emocjach   i bezproduktywnym zamazanym myśleniu zamyśleniu.

Obudziłem się dopiero, gdy zasiadłem do maszyny. Pierwsza rzecz to nie poddawać się. Aktywność jest dla mnie wskazaniem przeciw inercji i zniechęceniu. Nawet tak drobna działalność jak podjęcie się funkcji skarbnika w „trójce klasowej” Agnieszki. Żona nie okazała specjalnego zadowolenia podejrzewając mnie być może o umizgi do Pani Agnieszki. To pozbawiło mnie energii, jaką przyniosła mi ta skromniutka inicjatywka. Na wieczorne spotkanie z przyjaciółmi pojechałem bardzo osłabiony, bo żadne zalecanki nie powstały mi w głowie – to był przejaw walki o życie oraz chęć pomocy dzieciom w klasie, do której chodzi przecież moja córeczka.

Dzisiaj do południa czułem się bardzo rozbity. Dodatkowo przytłoczył mnie fakt, o którym dowiedziałem się wczoraj od Marka, że mój aktualny „idol” Gurdżijew, podobno zapił się na śmierć. Jakiż więc pożytek z jego wiedzy, czy nie jest ona pozorna? Gdzie ten związek „miedzy linią wiedzy, a linią bycia”?  Teraz  pisząc te słowa wydaję się rozumieć, że przecież nie jego wiedzę będę realizował, ale moją własną. Jego zbliżone do moich poglądy przyspieszały jedynie zrozumienie zjawisk dotyczących mojej pozycji w kosmosie oraz natury samego procesu samorealizaji. Zrozumiałem, że tylko ja i moje życie mogą świadczyć za mnie, że długa czeka mnie droga, że nie wolno mi z niej zstąpić, bo głód prawdy jest we mnie zbyt silny i nie oszukam go środkami zastępczymi jak poszukiwanie sławy i pieniędzy.

Wczoraj, w kolejce z bolącą nogą do chirurga czytałem „Dziennik”, powtórnie po kilkunastu latach, mojego drugiego „idola” Gombrowicza. Zapisałem na gorąco na marginesie jego rozważań na temat funkcjonowania i recepcji dzieła muzycznego: „Znudzenie formą arcydzieła ( mowa o rzekomym znudzeniu słuchaczy Bethowenem jako kompozytorem zbyt łatwym i czerpiącym inspiracje z gminu) polega na potraktowaniu tej formy powierzchownie, jakby wyssaniu z niej zewnętrznych, łatwo dostępnych soków. Można też przestać się zachwycać prostym szumem wiatru, szemraniem strumienia, pluskaniem deszczu o szyby. Jednak te wszystkie dźwięki wyrażają niewyczerpaną głębię bytu, w którą tak chcielibyśmy się zanurzyć. Znudzenie elementarną formą oznacza  znudzenie sobą. Znudzenie „mistrza” zachłannego  na wciąż świeże metamorfozy i metafory, które stwarzałyby świat na nowo. Istnieją bowiem dwie podstawowe kategorie rozwoju. Jedna jest nieustannym pożeraniem i produkowaniem (tworzeniem) nowych form. Ta nie pozostawia po sobie niczego trwałego oprócz ulotnych wrażeń. Jest też inna, dostępna nielicznym – to przemiana z doraźnego i kruchego w trwałe i mocne, zdolne oprzeć się skutecznie erozji czasu. To początek dynamicznej i twórczej egzystencji człowieka działającego świadomie, realizującego swój cel.

Postanowiłem napisać książkę o współczesnym magu, kimś kto zbuntowany przeciw pozornemu rozwojowi, uzyskuje duchowe moce i postanawia wydać walkę światu idącemu błędną drogą. Nazwijmy roboczo bohatera Gijo. Na początkowych kartach książki objawia się on jako człowiek sukcesu. Absolwent filozofii i elektroniki, ma piękną żonę, pracuje w polsko-amerykańskiej firmie. Wszystko zmierzałoby do   happy andu, gdyby nie jedno małe nieszkodliwe zlecenie na wielką akcję reklamową na rzecz szkodliwych dla zdrowia, ale podkreślających niezwykle urodę kosmetyków. Gijo wchodzi w konflikt z szefem i traci pracę. Powraca do niego zapomniana wiedza i budzi się stłumione pragnienie poszukiwania samego siebie. Na tym tle dochodzi do antagonizmu z żoną przyzwyczajoną do wygodnego i luksusowego życia. Zostawia jej mieszkanie wraz z całym majątkiem, wyjeżdża do swojego mistrza z czasów młodości i jako uczeń rozpoczyna pełne prostoty i wyrzeczeń życie u jego boku. Tymczasem żona Gija związuje się z szefem jego firmy, który wciąga ją w swoje brudne afery. Sytuacja wewnętrzna kraju komplikuje się. Bohater wraca z miejsca dobrowolnego odosobnienia i duchowy Rambo jest już na tropie. Czas rozpocząć fajerwerki.

sierpnia 26
54

05.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Rano obudziłem się z wypełniającym mnie dziwnym niepokojem graniczącym z odrazą do samego siebie. Przy czym była we mnie pewność, że dowiedziałem się czegoś bardzo istotnego. Miałem sen (w nocy), ktoś, jakaś kobieta włożyła mi zupełnie niespodziewanie palec do tyłka. Sprawiło mi to dużą frajdę.

Kiedy wieczorem, przed zaśnięciem medytuję i modlę się z intencją, żeby noc przyniosła mi oczyszczenie, regenerację sił i wtajemniczenie w to co za dnia jest dla mnie niedostępne, śnią mi się takie płytkie i „ohydne” sceny. W cudzysłów ujmuję „ohydne”, bo być może w tym właśnie tkwi istota rzeczy, by ujawnić działanie najniższych energii. Być może droga do dostępnego nam oświecenia prowadzi poprzez gąszcz takich niby absurdalnych bzdur, które są manifestacją naszego zakrytego, miotającego się w ukryciu piekła.

Kilka nocy wcześniej, ni stąd, ni zowąd przyśnił mi się Lenin. Bardzo sympatyczny, starszy człowiek, bez jednej nogi. Mieszkałem z nim w bliskich, zażyłych stosunkach w jakimś opuszczonym domu, który właśnie malował. Nie przyłożyłem do tego ręki, chociaż od czasów mojej zarobkowej emigracji do Londynu  znam się na malowaniu mieszkań.  Miałem później wyrzuty sumienia, dlaczego mu nie pomogłem, ale Lenin pocieszał mnie, żebym nie zawracał sobie tym głowy. Mówił do mnie z ogromnym ciepłem i przyjaźnią. Nagle zjawił się ktoś w stylu wojskowym. Z ich krótkiej, gwałtownej rozmowy wniosłem, że gdzieś stało się coś bardzo niebezpiecznego. Lenin bez słowa wybiegł przed dom i podskakując w olbrzymich susach jak kangur, przesadził pobliską rzekę i zniknął wśród pól. Wrócił uspokojony. Domyśliłem się, że jego interwencja musiała być skuteczna.

Boże, cóż za idiotyczny sen! Trudno go zakwalifikować, odnaleźć w nim jakąś konkretność, czy też symbolikę. Takie właśnie  bzdury przylegają do nas (do mnie) w codziennym zmaganiu się z życiem, lecz wtedy, w dzianiu się, nie dostrzegamy ich braku związku z rzeczywistością. Mój przyjaciel, skądinąd wspaniały, ideowy człowiek i artysta mówiący z nienawiścią o spisku żydowskim, który zawładnął światem i odpowiedzialny jest za całe zło – przypomina taki właśnie bzdurny sen śniony na jawie. A ile jest jeszcze w nas (we mnie) takich snów. Niedostrzegalne w dzień, niech śnią mi się w nocy, bym mógł je zidentyfikować. Być może, gdy przyśnią mi się i rozpłyną w nicości,  dotknę jakiejś tajemnicy,  jak np. przyczyna mojego lenistwa i niechęć do aktywności, która ostatnio wyraźnie się zmniejszyła. Czyżby to wpływ mojej „samorealizacyjnej wędrówki”?

Czytałem znowu „Dziennik” Gombrowicza. Jak przed kilkunastu laty jest on moim literackim przyjacielem, partnerem do rozmowy. Wtedy jako młody gniewny byłem nim owładnięty i spędzałem w Bibliotece Jagiellońskiej całe dnie czytając za specjalnym zezwoleniem osławione „resy”. Dzisiaj dyskutuję z nim na zimno i nie zawsze się zgadzam. Młodość określa on „niedojrzałością”,  jednak w niej upatruje podstawowy potencjał twórczego rozwoju ku wiecznie młodej i nieskończonej dojrzałości – pełni. Tutaj równie istotne znaczenie może mieć sen o palcu w dupie jak i uczony traktat Heiddegera, bo czasem droga do zrozumienia rzeczywistości prowadzi przez „nierzeczywistość” właśnie. Inaczej mówiąc, Heiddeger bez palca w dupie jest czymś wyizolowanym, zubożonym i przypomina marsz w miejscu. Słychać stukot kroków, ale drogi nie ubywa.

Człowiek to maszyna o bardzo wysokim stopniu komplikacji, maszyna rozregulowana, działająca przypadkowo, bo pozbawiona jednego kierowcy.  Co w człowieku jest najważniejsze? Rozum, serce, instynkty? W zależności od odpowiedzi otrzymamy filozofię, która będzie filozofią człowieka rozbitego, zmierzającego do

(duszę) oraz rozum (kierowcę). Trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie tej maszyny bez kierowcy, bez karoserii lub silnika. Idąc w większe detale: czy moglibyśmy posługiwać się samochodem pozbawionym na przykład podłogi, układu zasilania, albo jednego chociaż koła. Jakąż wielką bzdurą jest ten ustawiczny bełkot o prymacie rozumu nad uczuciem, kultury nad naturą lub odwrotnie w najprzeróżniejszych odmianach i szczegółach. Człowiek ma szansę rozwoju jedynie jako całość i na pewnym etapie rozwoju tak samo ważny w nim jest palec w tyłku jak myśl o zbawieniu.  Dopóki nie poznamy siebie, struktury funkcjonowania naszego mechanizmu, to ten obsesyjny „palec” może przyćmić czy wręcz uniemożliwić naszą „drogę do nieba”.

Po pierwsze: powinniśmy odkryć w nas kierowcę, który panuje nad maszyną. Chociaż pojazd porusza się, jest to najczęściej ruch w miejscu, albo wędrówka na chybił trafił przez pustynię. Słyszymy wiatr wywołany pędem, a zjawisko fatamorgany  przyjmujemy jako osiągnięcie stacji przeznaczenia. Dopiero gdy  energia pozornego ruchu zaczyna słabnąć,  zauważamy z przerażeniem zasypujący nam oczy piasek, a odurzony jeszcze pędem niby kierowca  coraz mniejszą ma już szansę, by zapanować nad maszyną i wyprowadzić ją z tej jałowej ziemi.

Ale dość tych alegorii! Powracam do chwili, w której istnieję: tutaj i teraz nad maszyną do pisania, przy świetle lampki – słyszę stukot czcionki, w głowie galopują myśli znacznie szybciej, niż moje palce po klawiaturze. Tak wiele z nich rodzi się i umiera. Być może nigdy ich sobie nie uświadomię. Jednak nie warto się tym przejmować, bo sens pojąć można jedynie w błysku jednej chwili…

Kim jest więc ten, który siedzi teraz na krześle w pokoju pełnym książek ułożonych niezbyt starannie na półkach. Czymś realnie istniejącym i równie  żywym jest moja maszyna do pisania, kubek z którego kilka dni temu piłem wodę – suczka Pusia zwinięta w kłębek śpiąca teraz w nieświadomości na kanapie.

To nieprawda, że jestem samotny. Samotność to idea fix, urojenie zaczadzonej fragmentarycznością filozofii i literatury. Moje ciało wibruje, wzbierają w nim potoki energii. Gdzieś na granicy okaleczonego, fragmentarycznego życia i twórczej krainy „wiecznej młodości” – to tak bardzo blisko. Tak trudno przejść na drugą stronę…

Chwila ciszy… Czuję lekkie zmęczenie… Jednak mam świadomość, że zrobiłem znów maleńki krok. Wszystko    stało się jakby bliższe i nie jestem wcale pewny, ze moje biurko jest mniej żywe, niż ja sam. Myśli ustawiają się we mnie jak niezliczone pułki gotowe do wymarszu. Obudził się uśpiony wódz, z jego gestu, zmarszczenia brwi, zrodziła się chętna do podbojów armia. Zostawiam zniecierpliwionego wodza i żołnierzy, niech maszerują w miejscu – jest ich za dużo – nie mam do nich zaufania.

Cisza. Błogosławiona Cisza. Cisza i tylko Cisza. Tutaj i Teraz.

trudno przejść na drugą stronę…

Chwila ciszy… Czuję lekkie zmęczenie… Jednak mam świadomość, że zrobiłem znów maleńki krok. Wszystko    stało się jakby bliższe i nie jestem wcale pewny, ze moje biurko jest mniej żywe, niż ja sam. Myśli ustawiają się we mnie jak niezliczone pułki gotowe do wymarszu. Obudził się uśpiony wódz, z jego gestu, zmarszczenia brwi, zrodziła się chętna do podbojów armia. Zostawiam zniecierpliwionego wodza i żołnierzy, niech maszerują w miejscu – jest ich za dużo – nie mam do nich zaufania.

Cisza. Błogosławiona Cisza. Cisza i tylko Cisza. Tutaj i Teraz.

sierpnia 26
43

06.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Kończy się niedziela, leniwa niedziela. Byłem z Basią i Agnieszką w  kościele, nie wydarzyło się nic szczególnego. Ani przez moment nie wzrosło we mnie napięcie, które wróżyłoby jakieś zmiany. Jest we mnie niby pewność odnalezionej pozycji. Opadł podgorączkowy stan mojej wędrówki – może niedługo znów coś się wydarzy. Kim jestem? – zapytuję siebie pogrążony w tym spokoju i pewności jutra. Gdzieś na dnie błąka się jakiś cierń. Dzień się kończy.

sierpnia 26
60

08.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Obudziłem się jak zwykle, trochę za późno. Od dłuższego już czasu jest mi coraz trudniej wstawać wcześnie. Rano budzi się we mnie coś takiego, co chce podtrzymać sen, oddalić wejście w dzienne jawne życie. „Jawne”, „na jawie”. Czy te określenia są adekwatne do naszej codziennej aktywności. Dlaczego mówię „naszej”, a nie „mojej”? Kto dał mi prawo do mówienia w imieniu innych? Myślę, że mam takie prawo z samej racji mojego istnienia. Coraz wyraźniej to odczuwam, że nie jestem bytem oddzielonym od innych ludzi, nawet od przedmiotów. Istnieją powszechne prawa rządzące naszą mechanicznością,  jak i te wewnętrzne,  wyznaczające kierunek naszej duchowej ewolucji. Dawniej za wszelką cenę dążyłem do indywidualizmu w życiu oraz w sztuce. Ceniłem to, co legitymowało się etykietką inności. Powiadałem: „Człowiek jest odrębnym światem  i jego zderzenie się z tym, co go otacza musi wywołać eksplozję oryginalności, dać podstawę do kreacji siebie samego”. Dzisiaj pracując intensywnie nad sobą dochodzę do wniosku, że tamto podejście było błędne. Jedynie odnajdywanie w sobie trwałych cech i poprzez ich ciążenie ku powszechności budowanie wspólnoty, ma sens. Odkryć w sobie to,  co niezmienne, co sprawia, że nie czuję się u siebie przypadkowym gościem. Gdy otwiera się źródło radości, niknie gdzieś strach przed katastrofą, która mogłaby się wydarzyć. Istnieje tylko życie, tutaj i teraz. I nie potrzeba mi niczego więcej.

Pragnienie posiadania sprowadza nasze życie do służenia materialnej przyszłości. Planujemy budowę luksusowej willi, kupno pachnącego nowością samochodu; widzimy siebie relaksujących się w egzotycznych krainach – utożsamiamy z tym całe nasze życie. Potem odchodzimy stąd z pustymi rękami, z przerażającą pustką w środku. A właśnie ten środek jest najważniejszy. To on promieniuje i nadaje właściwą temperaturę życiu. To wszystko, co dzieje się naprawdę, zdarza się tutaj i teraz. Im więcej takich chwil uda nam się uchwycić, tym stajemy się bogatsi, bo wtedy odbywa się w nas najistotniejsza twórczość.

Siedzę teraz na krześle z ustami zaciśniętymi, szczęki mam napięte, jakbym rozgryźć chciał coś bardzo twardego. Żuję jakiś papierek, moje palce machinalnie naciskają klawisze maszyny. Wyjmuję z ust papierek i kładę obok na biurku, staram się rozluźnić, bo „wiem”, że napięcie mięśni, grymasy pojawiające się na mojej twarzy przywołują różnego rodzaju niepożądane manifestacje wyobraźni. Wtedy najłatwiej jest ulec iluzji, rozpocząć budowanie jakiegoś systemu, który wziął swój początek np. ze zmarszczenia brwi. Ile różnych koncepcji powstało być może w ten sposób, że jeden mało znaczący impuls uruchomił maszynę, która zaczęła działać. Wmówić człowiekowi, że jest Bogiem, to nie trudne, jednak jakie nieobliczalne mogą być tego konsekwencje.

Moje palce często rwą i gniotą papierki. Robiłem to przed chwilą, lewą  ręką, w przerwie. Wtedy, gdy pisałem: „…wmówić człowiekowi, że jest Bogiem”. Często targam jakieś papierki, czy też wełnę ze swetra, z narzuty – gniotę te kawałki w palcach, nie mogę się temu oprzeć, jak alkoholik wódce. Potem z tych kawałków ugniatam kulki, pełno jest tych kulek zazwyczaj wokół mnie. Czasem krzyczę: „krupa” i rzucam nią w moją żonę. Dawniej denerwowało ją to, teraz uśmiecha się tylko i mówi: o, znowu jakaś krupa…

Z pozoru nonsensowne turlanie papierków w rękach, jednak jest w tym jakaś siła. To przeżywanie momentu teraźniejszości, zetknięcia się z materią, którą kształtuję, czynię z niej użytek. Ma to sens, gdy nie jest wyłącznie mechaniczną czynnością, gdy uda mi się  zaobserwować ten kompromitujący proceder. To medytacja mojego bycia na granicy świata żywego i martwego. Jednak do którego z tych światów mógłbym teraz zaliczyć siebie?

Nie tak dawno temu wydawało mi się, że umarłem. Wszelka aktywność była mi nienawistna, co najwyżej obojętna. Myślałem o śmierci jak o czarnej dziurze, która wcześniej czy później pochłonie mnie bez reszty. Jakaż to byłaby ulga przestać czuć, cierpieć, myśleć, oddychać, borykać się z duperelami, wymieniać uszczelki, myć obślizgłe gary, żreć i srać – wychowywać dzieci. Ale właściwie po co? Żeby kiedyś zapragnęły poczuć nagłą ulgę i…

Rozumiem teraz ludzi popełniających samobójstwo, zabijających własne dzieci. Bo to życie, w jakiejkolwiek nie byłoby oprawie, jest plugawe, gdy nie odnajdziemy w sobie duchowej perspektywy; dopóki nie nastąpi w nas wewnętrzna śmierć, która stanie się źródłem duchowej przemiany. Teraz palce zakrzywiły mi się w szpony, twarz stężała – czyżby to drapieżność idącej skądś do mnie realnej śmierci, którą przywołuję rytmicznym stukotem maszyny, która przemiele moje ciało. Marzę o takiej śmierci, która wygładziłaby moje zaostrzone rysy i wprowadziła mnie w dziedzinę prawdziwej twórczości, gdzie nie byłbym przedmiotem, zastraszonym zwierzęciem walczącym o swój byt, zdanym na łaskę  otaczających mnie zewsząd „ptaszków idiotów”.

Czuję zmęczenie. Ono objawia się jakąś taką obwisłością twarzy, upadkiem ramion i dłoni. Jednak siedzę wciąż wyprostowany, nie poddaję się. Kto tu w końcu jest panem, czy ja, który dążę teraz z patosem „do Absolutu”, czy jakieś tam zmęczenie… Tym razem JA! Poczułem w sobie świeży zastrzyk energii, ramiona wyprostowały mi się i ręce znów chciałyby uczyć się fruwać. Gdzieś z głębi sączy się coś radosnego i wypełnia mnie, przejmuje wolno każdą cząstkę mojego ciała. Jestem panem siebie, w tej jednej chwili.

Czy można chcieć czegoś więcej?!… Oto przed chwilą pokonałem swoją codzienną zmorę – zmęczenie – małą tymczasową śmierć zmuszającą do zdrzemnięcia się na drodze. Być może prawdziwa młodość i siła ducha są odwrotnie proporcjonalne do słabości starzejącego się ciała…

A jakąż potęgę wyzwoli ze mnie śmierć, jeśli osiągnę ją jako świadome dziecko? Ta idea mnie porywa! „Świadome dziecko” w chwili śmierci to stan, który zbliża do…

To chyba zbyt wiele jak na jeden dzień. Znowu jestem zmęczony, jednak tym razem podejrzewam, że zmęczona jest tylko moja powierzchnia, a tam w głębi wibruje inne życie nie podlegające żadnym upadkom.

Z dnia na dzień obserwuję czujnie jak KTOŚ przejmuje nade mną władzę. Nigdy bardziej niż ostatnio moje życie nie zmieniło się pod Jego wpływem. Jestem coraz bardziej opanowany, zaczynam rozumieć siebie i innych; coraz mniej we mnie lęku. Coraz bardziej niedostrzegalna staje się granica między mną a światem. Wiem że kiedyś, a stanie się to niespodziewanie, być może będę malował mieszkanie, albo przyglądał się odlatującym ptakom; może będę akurat w łazience albo w tramwaju, w chwili zeskakiwania ze stopnia. Będę jednak gotowy na przyjęcie TEGO, które zbliża się do mnie z każdym oddechem i gestem, z każdą przeżytą chwilą. Wiem że wypalą się wtedy we mnie  resztki lęku o byt i pozostałości miotającej mną czasami nienawiści zrodzonej z poczucia zagrożenia. Jednak stanę w końcu na swoim i przestanę się bać, bo nikt mi już „mojego” nie odbierze…

Coś jeszcze o wczorajszym dniu. Przespałem się w środku dnia z moją własną żoną, słuchając delikatnej muzyki, na owczej skórze. Jakbym miał siedemnaście lat, z całym gorącym  pożądaniem i pragnieniem podzielenia się z nią tym wszystkim, co mam. Po czternastu latach znów zbliżam się do niej. Dwoje ludzi na owczej skórze w miłosnej ekstazie, dwoje nastolatków. Z radością dostrzegam jak Basia staje się coraz młodsza, jak kiełkuje w niej duchowa radość, chociaż czasem mówi zupełnie coś innego. Kocham cię, moja Basiu, wiele wycierpiałaś przeze mnie, bo jestem trudnym człowiekiem, zaczynam właśnie zrzucać zrogowaciałą, zużytą już skórę.

sierpnia 26
79

14.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Poczułem dzisiaj ogromny głód pisania. Narastał on przez ostatnich klika dni, które spędziliśmy z Basią na tapetowaniu mieszkania. Jest to realny głód odczuwany w ciele zupełnie jak potrzeba pożywienia. Myślę, że pisanie, jeśli traktuje się je poważnie, stanowi źródło wniknięcia w siebie, samopoznania. To jest nieustanne zapytywanie o to kim naprawdę jestem, o moje piekło i niebo, o granicę która je dzieli.

Pięć dni tapetowania. Na początku było mycie sufitów i ścian. Brudna, śliska woda z mydłem lejąca się na twarz i ramiona. Zaciskam zęby i pokonuję metr po metrze, chlastając ławkowcem zmywam stary brud – wyłania się szara powierzchnia pokrywająca tynk sufitu i wyblakły zielony kolor, na który pomalowany był przed laty pokój.

To ohydne zajęcie. Wielokrotnie musiałem schodzić z drabinki i zmywać z oczu mydło. Jednak nie przeklinałem tych notorycznych „wypadków przy pracy”, kiedy chlapnąwszy nieumiejętnie pędzlem poczułem nagle piekące ukłucie w oku. „Ohyda” tej całej pracy wynika z natury naszego istnienia. Po prostu brudzimy wszystko, czego się dotkniemy. Brudzimy przedmioty, innych ludzi i siebie samych zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Jednak ten zewnętrzny brud stosunkowo łatwo zmyć. Trochę wysiłku, potu, bólu nieprzyzwyczajonych mięśni i ściany już są czyste, gotowe pod tapety. Pracujemy z Basią bardzo uważnie. Wyznaczamy pion i kleimy mozolnie na styk. Czasem trzeba kilka razy odrywać całą płachtę, bo marszczy się i jak na złość nie pasuje. W końcu jesteśmy zadowoleni z siebie i oddychamy z ulgą. Sukces! Udało nam się położyć ją prawidłowo. Reszta idzie zdecydowanie lepiej, choć ściany są krzywe i trzeba kombinować,  przycinać, żeby jakoś przylegało.

Pięć dni tapetowania. Pięć dni oderwania się od „normalnych” zajęć, od pisania. Jednak pomimo fizycznego zmęczenia medytuję, ćwiczę i modlę się co najmniej pół godziny rano i piętnaście minut wieczorem przed zaśnięciem. To bardzo ważne, żeby zaczynać dzień świadomie; nie odrzucać tych wszystkich lęków i niechęci z jakimi wstajemy, ale starać się rozpuścić je w ciszy. Potem rozluźniające ćwiczenia ciała, szczególnie ważne są mięśnie twarzy, szyi, ramion, bioder, pośladków – potem kolana, stopy i dłonie. Głównie tam kumulują się energetyczne bloki, napięcia, których nie jesteśmy w stanie rozładować w naszym codziennym życiu. Moja krótka praktyka dowiodła (regularnie ćwiczę dopiero rok), że to skuteczny sposób na wyzwolenie się z napięć. Rozluźnione ciało i umysł są znacznie bardziej odporne i bronią się skuteczniej przed czyhającymi na nas zewsząd emocjonalnymi pułapkami i stresami.

Wczoraj zatrzymał mnie policjant za wyprzedanie w niedozwolonym miejscu. Dawniej w takiej sytuacji reagowałem wściekłością z powodu tak bezsensownej utraty pieniędzy. Pamiętam jak samoistnie zaciskały mi się szczęki, kurczyły ramiona i twarz obejmował grymas – potrafię go teraz odtworzyć, poczuć w sobie tę energię, gdzieś nieco powyżej żołądka nieprzyjemne pulsowanie. Widzę już zbliżającego się z przeszłości milicjanta, ogarnia mnie fala tej drażniącej, dławiącej energii, mój oddech się zmienia, staje się mniej płynny, urywany i jakby płytszy, żeby stłumić narastające jądro wybuchu. Lekko napinają się mięśnie twarzy i ramion,  sztywnieją palce. Ta chwila uderza swoją nieodwracalną siłą – pamiętam tamten moment, czuję go teraz wyraźnie – gdy drżącymi rękami wyjmowałem dowód rejestracyjny i prawo jazdy, a potem sięgałem po portfel, a po przyjęciu kwitu cedziłem przez zęby: „dziękuję”.

Tym razem  nieprzyjemne napięcie trwało bardzo krótko, odnalazłem w sobie spokój i poczułem do podchodzącego policjanta coś w rodzaju życzliwości, czy wdzięczności nawet. Przecież wykonuje on swoją pracę i być może nauka płynąca z tego mandatu sprawi, że będę jeździł bezpieczniej. Zapłaciłem z uśmiechem i podziękowałem mówiąc, że takie kontrole są bardzo cenne, bo człowieka czasem coś ponosi i zaczyna pędzić na oślep nie zważając na proste zasady bezpieczeństwa. Podziękował mi również i uśmiechnął się życząc szerokiej drogi. W tym krótkim kontakcie dwóch obcych ludzi było coś bardzo szczerego i prawdziwego, pojawiła się nić porozumienia – takich właśnie nici trzeba snuć jak najwięcej.

Popołudnie spędziliśmy na górze  „Chełm” nad Myślenicami. Spokój i cisza. Jerzyny i wiatr. Czternastoletni Piotrek, mój syn i siedmioletnia Agnieszka „dawali czadu” krzycząc, bijąc się i wyczyniając różne dziwne dla dorosłych, a normalne dla nich rzeczy. Potem, gdy już schodziliśmy w dół, gdzieś w krzakach zginęła nasza suczka Pusia. Nie wyglądało to zbyt wesoło, bo zaczynało się ściemniać, a jak tu wrócić bez rudego stworzonka, które tak przylgnęło do nas i zadomowiło się w naszych sercach przez ostatni rok, kiedy przygarnęliśmy bidulkę po śmierci jej pani. Na szczęście w chwili najmniej spodziewanej wyłoniła się z gęstniejącego mroku – przyspieszyliśmy radośnie.

Nagle doszedł mnie jakiś obcy szum, jakże odmienny od szumu lasu, traw i tej wypełniającej mnie błogiej ciszy. Basia uznała to za odgłos tamy na Zarabiu. Ja jednak przeczuwałem, że to rzeka pędzących z Zakopanego na złamanie karku samochodów. Nie myliłem się. W miarę naszego schodzenia w dół ten   „szum” przeradzał się w obrzydliwe mechaniczne brzęczenie, piekielny warkot, jakby z jakiegoś koszmarnego, dawno zapomnianego snu budziło się istne monstrum. Konieczność powrotu do Krakowa odczułem jak dotkliwy, fizyczny ból. Akurat przechodziliśmy koło szkółki leśnej, gdzie obok maleńkich sosenek tkwiły białe tyczki. Na przestrzenie wielu hektarów wznoszącego się po prawej stronie zbocza zobaczyłem tysiące jasnych tyczek zapadających się w mrok. A gdyby tak przyjść tutaj z ekipą ludzi i poprzybijać do nich poprzeczki –  tysiące krzyży nad      maleńkimi, zieleniejącymi sosenkami.

Na dole, na parkingu nie zastaliśmy Piotrka, który uparł się, że zejdzie inną drogą i powinien był na wyprzedzić. Basia już zaciskała z bezradności ręce i rozglądała się nerwowo; zaczęła chodzić wokół samochodu, wtedy Piotrek wyskoczył zza krzaka. Długo krzyczała na niego spazmatycznie wyładowując swój lęk.

W drodze powrotnej, pochłonięci przez rzekę smrodliwą samochodów błyszczących chorobliwie elektrycznymi ślepiami jako jedyni dostrzegliśmy stojący na poboczu autobus i rój machających rozpaczliwie ludzi. Zabraliśmy starszą kobietę. Okazało się, że jechali z Zakopanego, złapali gumę, a kierowca nie wiadomo dlaczego nie kwapił się z wymianą, poinformował tylko ludzi, żeby próbowali dostać się do miasta na własną rękę.

Gnaliśmy w stronę Krakowa. W tym mechanicznym pędzie było coś niebywale obrzydliwego i nienaturalnego. Samochody rozwrzeszczane na siebie klaksonami, miotające światłami, tasujące się niecierpliwie, jakby to nie był powrót do domów zrelaksowanych ludzi, ale wyścig pędzących do nikąd mechanicznych upiorów. Wchłonięci przez tę demoniczną rzekę, przez ten pęd, ludzie sami zamienili się w samochody, ich bezduszne serca gnały byle szybciej. Kobieta siedząca na tylnym siedzeniu powiedziała, że nikt oprócz nas nie zatrzymał się, żeby zobaczyć co się stało. Ale jak ktoś mógłby się zatrzymać, gdy jedynym celem maszyny jest zaspokojenie pędu przemijania. Nie wiem dlaczego opowiedziałem jej o tamtym koszmarnym odczuciu, gdy schodziliśmy z góry. Jesteśmy teraz w piekle – dodałem uśmiechając się do niej. Odpowiedziała, że w Kanadzie przeżyła coś podobnego, gdy przechodziły z siostrą przez jakiś gigantyczny most na autostradzie.

Żyjemy w konkretnej cywilizacji i praktycznie nie mamy innego wyboru. Ale nawet tutaj, w tak trudnej sytuacji, w otoczeniu mechanicznych ludzi i ich niszczącej energii; w tym energetycznym smogu nienawiści wypełniającej wszystkie sfery naszego życia – nawet tutaj, ledwo żywi, możemy jeszcze coś zrobić, żeby odnaleźć własną tożsamość, by poczuć naprawdę wędrowcami na szlaku, który prowadzi do scalenia tego, co zostało przez „postęp” rozbite – do przemiany człowieka-maszyny   w człowieka twórczego, który za wszelką cenę usiłuje rozpoznać i ocalić siebie.

Jednak istota tej przemiany nie wynika z żadnej filozofii, systemu etycznego czy mechanicznie pojętej religii.

To doświadczenie żywego istnienia, które jest CAŁOŚCIĄ.

sierpnia 26
40

15.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Wczoraj rozpocząłem cykl teatralnych spotkań warsztatowych inspirowanych ideami Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa: „W poszukiwaniu samego siebie”. Przyszły tylko trzy osoby. Dwie licealistki z klasy maturalnej i emerytka. Rozmawiałem z nimi przez dwie godziny na temat samorealizacji i potrzeby zapanowania nad ciałem fizycznym i jego energiami. Od tego czy uda mi się „zmontować” co najmniej dziesięcioosobową grupę zależy moja praca. Świadomość pozostania bez pracy nie napełnia mnie jednak lękiem. Najważniejsze jest to, że wiem co robić. Na tym mini spotkaniu wywiązała się bardzo dobra atmosfera. Czułem jak minuta za minutą topnieją bariery między nami. Im bardziej się otwierałem, oni odwzajemniali mi podobnym. To wspaniałe uczucie jak czworo z początku chłodnych wobec siebie ludzi zaczyna się rozluźniać i zwolna daje się odczuwać emanujące od nich ciepło. Nie mam znanego nazwiska, które mogłoby ściągnąć rzesze. Potrafię to jedynie zrobić w kontakcie bezpośrednim, lecz  aby to się stało, oni muszą po prostu przyjść.

Teraz czuję się trochę pusty, ale wiem że to tylko chwilowa słabość, rodzaj jałowego biegu, który powtarza się cyklicznie.

Jest gdzieś głęboko we mnie, podobnie jak w każdym człowieku, potrzeba fantazjowania. W tej chwili moim marzeniem jest napisanie książki o człowieku, w którym moc i miłość stopiłyby się w jedno. Widzę nawet ostatnią scenę.

Jest wojna. W samym sercu bitwy pojawia się On, którego nie imają się kule. Idzie w stronę jednej z walczących armii i nic nie jest w stanie Go zatrzymać. Już wszystka broń została przeciw niemu użyta, ale On nie zadraśnięty nawet zbliża się do pierwszego szeregu, mówi coś do żołnierzy, którzy rzucają karabiny i idą za nim. Ich też nie imają się pociski. Gdy armie stają twarz w twarz, oko w oko, ludzie rzucają się sobie w objęcia, płaczą ze szczęścia. Tak rozpoczyna się druga ewangelia głoszona przez setki tysięcy apostołów. Fala miłości zalewa świat. A sprawia to jeden człowiek wypełniony duchową mocą.

Dosyć łatwo oddawać się takim marzeniom i pisać naiwne książki. Znacznie trudniej zrobić to z samym sobą. Odnaleźć i odbudować w sobie Osobę, która zneutralizuje nienawiść i nada życiu swobodny wymiar, pozbawiony poczucia zagrożenia i związanej z nim agresji.

Za chwilę przybiegnie ze szkoły mój Piotrek, hałaśliwy i niepokorny. Dzisiaj znowu kąpał się rano w łazience, lał wodę w nieskończoność. Prosiłem go już o to wiele razy, żeby brał tylko prysznic, bo codzienna zabawa wodą jest bardzo kosztowna. Muszę wstawać wcześniej i dopilnować, żeby tego nie robił. Czuję się potwornie poirytowany. Zdecydowanie muszę wstawać wcześniej. To poranne wylegiwanie się opóźnia moją pracę, jest niepotrzebną pauzą.

Zdecydowanie trzeba wcześniej zwlec się z łóżka, schłostać chłodną wodą, by zacząć nowy dzień.

sierpnia 26
49

16.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Dzisiaj wszystko od rana toczy się ciężko i topornie. „Toczy się”. Czuję jak niewielki wpływ mam na to, co „się toczy”. W domu na granicy awantury, z piekła rodem. A wstałem dzisiaj wcześniej, gdy Basia i Agnieszka jeszcze spały. Jak należy odprawiłem swoje poranne rytuały, potem czytałem Ewangelię. Chrystus wyłaniał mi się z mroków jako surowa, niemal „dzika” dla „cywilizowanego umysłu” postać. Czytałem o epizodzie na morzu: zwątpienie wśród burzy, Jezus idący po wodzie. Nagle poczułem w nim siłę oparcia. To nic że nie mam stabilnej pracy, a cały świat wisi na włosku. Ale jest przecież oparcie w Nim, na opoce Absolutu, trzeba tylko przetrzeć drogę, w sobie. W chwilach burzliwego załamania powtarzać do siebie: nie bądź człowiekiem małej wiary, bo w tobie jest ogromna siła, iskra boża, która jeszcze tli się.

Szedłem, potykałem się od rana po grudzie mojego dnia powszedniego, słabłem, wątpiłem w sens drogi, a nawet i w to że jestem na jakiejkolwiek drodze. Tak czasem drobny impuls, niepowodzenie może wyprowadzić z równowagi. Jednak zmartwychwstający wciąż we mnie obraz człowieka idącego po wodzie, który podaje tonącemu rękę nie pozwalał mi ugrzęznąć w bezczynności, zaprzeć się samego siebie.

Coraz bardziej uświadamiam sobie, że to wszystko, co dotychczas robiłem jest tak mało ważne. Chciałem zostać wielkim literatem, człowiekiem teatru, kimś tam jeszcze, ale to wszystko razem wzięte niewiele znaczy, gdy PRAWDĘ zamienia się na wiele prawd, by zyskać uznanie i poklask. Cała sztuka jest tylko namiastką „przeżywania” człowieczeństwa. „Przeżywamy” dzieła sztuki, by po wyjściu z teatru, po przeczytaniu „krzepiącej duchowo” książki robić dalej swoje. Dotyczy to również samych artystów. Dla zdecydowanej większości  głoszone przez nich idee są tylko „literaturą”, która nie dokonuje żadnej istotnej przemiany w ich życiu. Oni zaś nadęci do niebezpiecznych rozmiarów śnią sny o związkach z tajemnicą bytu. Wypełnieni próżnością, zazdrością, nienawiścią – płoną z chorobliwej żądzy wywyższania się i panowania nad maluczkimi. To wszystko niewiele ma wspólnego z mądrością i nie może w istotny sposób dopomóc komukolwiek w życiu. W ten sposób zmarnowano wiele ton papieru, płótna i słów, żeby zaspokoić własną dumę i potrzebę bycia podziwianym. A w sztuce współczesnej doszło wręcz do tego, że z powodu niemożności zrozumienia tzw. dzieła sztuki odbiorcy udają podziw, żeby w oczach innych uchodzić za koneserów. Niewielu stać na wyrażenie zdecydowanego sprzeciwu wobec bezsensu i bełkotu jaki często się panoszy. Na szczęście przez ten złowrogi labirynt sztuki dwudziestego wieku zaczynają przebijać się już prawdy czystsze i wyraźniejsze. Moda na kreowanie za wszelką  cenę zdaje się przemijać. Jednak obstaję przy tym, że cała sztuka jest namiastką, jeszcze jednym przemysłem fabrykującym myśli i wzruszenia, wyrazem mechanicznej, zewnętrznej egzystencji, której podstawowym celem jest wybicie się na indywidualność. Człowiek będący produktem takiej sztuki osiąga swój cel w samotności, która rodzi pustkę. Dlatego tak często artyści „odchodzą” na różne sposoby w nieistnienie. Nie wystarcza już  sama kręcąca się maszynka, ten witkacowski zegar tłukący się w głowie, gdy w środku to co prawdziwie żywe, zamiera. Sztuka nie jest sprzymierzeńcem duchowej ewolucji, wzmacnia jedynie osobowość, a więc właśnie to, czego należałoby się zaprzeć, by odrodzić się na nowo.

Przed godziną nadawali w telewizji jakiś poetycki program zatytułowany: „W drodze”. Występowali w nim moi dawni znajomi. Olek Rozenfeld w czarnym kapeluszu mówił  wiersz o tym jak trudno wypowiedzieć siebie wobec innych. Potem śpiewał Emilian Kamiński: ognisko, nastrój, coś tam drgało we mnie – gwałtownie wyłączyłem telewizor i poczułem ulgę… w tej ciszy, która trwała teraz w moim domu, w odgłosach dochodzących z ulicy, za którymi kryli się żywi ludzie. Na którymś piętrze szumiała woda, skrzypnęły drzwi. Poczułem strumienie życia płynące zewsząd do mnie, jakbym był centrum tego świata, miejscem w którym krzyżowały się wszystkie drogi. Stąd mógłbym wyśpiewać teraz moją pieśń, że sztuka jest niepotrzebna. Samo życie – to najważniejszy poziom sztuki, gdy wspólnie z naszymi najbliższymi tworzymy teatr, w którym uczymy się życia. Jednak dla odciętych od źródła własnej wrażliwości, od wewnętrznego światła, sztuka jest jakąś szansą. To nikły odprysk Absolutu, jego odległy cień. Pożywka przynosząca nam złudzenie, że są jeszcze jakieś ideały.

Lecz gdzie siła naszego tworzenia, sprawcza moc Słowa? Wciąż zaprzeczamy sobie wzajemnie. Ciągle stajemy ze zmieniającą się jak w kalejdoskopie twarzą wobec kogoś nieznanego. Brak nam stałości, pewności siebie i nadziei na ocalenie. Ten BRAK staje się naszą wiarą, a to nieuchronnie musi skończyć  się rozpadem.

Właśnie przed chwilą wróciła z zakupów moja żona. Pyta czy zrobić mi kawy. Napiję się z nią i zrobimy parę rzeczy dla naszego domu: kurtynkę zasłaniającą ohydną szafę, półkę nad drzwiami wejściowymi dla powiększenia naszej przestrzeni życiowej. Chciałbym wymalować też wejściowe drzwi. Cieszę się z powodu tych oczekujących mnie zajęć. Są nie mniej ważne jak pisanie książki czy projektowanie wieżowca.

Nasza ruda suczka Pusia zwinęła się w kłębek na tapczanie. Czasem zastanawiam się, co ona tam robi w sobie, kiedy godzinami siedzi, leży, patrzy – jest taka spokojna i zrównoważona. Nawet gdy iska pchły, robi to z ogromnym dostojeństwem i oddaniem sprawie. Czasem wyskakuje jak oparzona, wzbiera w niej wtedy jakiś święty gniew i rozszczekuje się miotając na wszystkie strony. Przechodzi jej to jednak szybko i znowu jest spokojna, z gracją merda obciętym ogonkiem. Wsparta łapkami o moje kolana trąca mnie wilgotnym chłodnym nosem domagając się pieszczoty.

Za chwilę pozostawię ja jej własnym zajęciom, odejdę od maszyny po postawieniu symbolicznej kropki nad jakimś „i”. I pójdę do żony powiedzieć jej, że ją kocham.

Teraz delektuję się swoją potencjalną mocą. Za moment podniosę się i…

sierpnia 26
49

17.09.1992

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Potwór nie opisany

Dałem się chyba ponieść pragnieniu wielkości, a przecież wciąż jestem karłem, który do niedawna jeszcze upatrywał własnej potęgi w poszukiwaniu nowinek. Często podniecało mnie to „nowe” i emocje zrodzone z takiej fascynacji brałem za przejaw mojego rozwoju. Jestem wciąż karłem. Moja karłowatość zdolna jest ujawnić się w każdej sytuacji, na ulicy wobec przypadkowego przechodnia lub gdy jadę samochodem i posyłam komuś „wiąchę” przekleństw za to tylko, że pojechał nie po mojej myśli. Jestem karłem i karłów widzę wokół siebie: przysadkowatych a symulujących smukłość, ubranych modnie “z pretensjami”. Cechą charakterystyczną karłów jest to, że nie dostrzegają siebie na ulicy. Zawsze zastanawiałem się dlaczego nie wystarczy nisko skłonić głowy, by twój znajomy karzeł  się odkłonił. Najczęściej reaguje on dopiero na głos. Tak, żyjemy w cywilizacji karłów udających olbrzymów. Istot chorujących na wielkość, opętanych manią wielkości. Brzydkie pokraczne karły usadowione z minami władców we „wspaniałych maszynach”, które niosą ich w odległe przestrzenie, wynoszą poza orbitę.

Czasem moja karla skóra rozciąga się boleśnie i przez moment, gdy zdołam oswoić ból, czuję się normalnym młodym człowiekiem zachowującym się swobodnie, zgodnie z własną, wewnętrzną naturą.

Jednak wciąż jestem karłem, ale wiem o tym i pracuję usilnie, żeby rozpoznać zasadę mojej karłowatości. Nie jest to łatwe, bo moja karłowatość broni się zażarcie i chciałaby mnie sprowadzić do roli maszynki do robienia pieniędzy. Będąc na granicy   karła i młodego człowieka potrzebuję pieniędzy, żeby utrzymać moją rodzinę. A kiedy zostanę już młodym człowiekiem też będę musiał zarabiać, to znaczy wykonywać jakąś pracę, która przynosi pieniądze. A może będę uczył innych starych ludzi jak zostać młodym człowiekiem. Jestem przecież istotą przejściową, żyjącą na granicy, skąd rozpościera widok na bardziej przejrzyste obszary, gdzie wolność bywa stanem naturalnym. Tam na ludzkich twarzach nie widać żadnego grymasu. Ramiona są rozluźnione, a stopy odmierzają w skupieniu drogę wiodącą do celu. Tutaj w tej farlandii może dopiero rozpocząć się właściwa młodość,  która już nie skarłowacieje. Może taką młodość miał na myśli Gombrowicz.

Teraz czuję jak moja karla skóra napina się do granic wytrzymałości… Ale chyba jeszcze nie pęknie… Oby pękła! Niech ją piekło pochłonie! – wykrzykuję to bez nienawiści, jakoś tak radośnie, jakbym czuł już bliskość tego ognia, który dotknie jej w końcu, przepali zniewalające mnie więzy i moja upragniona młodość rozbłyśnie jak kwiat w ciemności.

Oddycham spokojniej. Tak, jest jeszcze karłem, lecz jak wąż „gubiącym” z mozołem swoją skórę. Co za ulga. Czuję, że mogłoby mnie znów ponieść poczucie rodzącej się wielkości, gdyż  otwierają się właśnie we mnie „obszary mocy”. Teraz mógłbym z powodzeniem zażyczyć sobie rządu dusz i zabrać się za zakładanie szkoły samorealizacji mojego imienia, która być może z czasem stałaby się namiastką religii. Kocham jednak karły, rozumiem ich i współczuję, bo sam przecież jestem karłem. Mam trudności z prawidłowym wbiciem gwoździa. Skonstruowanie małej szafki zdecydowanie przekracza moje możliwości.

Dotykanie wielkości jest bardzo niebezpieczne. Z własnej pozycji starca-karła budzącego się do młodości tak łatwo uznać jej nikłą iskierkę za narodziny słońca, które rozproszy ciemności.

A jakie znaki pojawią się na niebie i ziemi, gdy ostatecznie pęknie moja karla skóra?

Dzisiaj zamierzam rozpocząć poszukiwanie pracy, bo nie wiem czy w najbliższym czasie zbierze się wystarczająca ilość osób, bym mógł zarobić na chleb. Chciałbym, żeby to była bardzo prosta praca: sprzątacza, ekspedienta, albo stróża. Przecież czuwanie to maja specjalność którą chciałbym zgłębić.

Gurdżijew powiedział kiedyś do swoich uczniów, że prawdziwym człowiekiem jest ten, który potrafi zarobić nas utrzymanie co najmniej 20 osób. Ja z trudnością zarabiam na cztery, zatem w tej klasyfikacji jestem nim zaledwie w 1/5. Teraz całkiem nieźle mi się pisze i mógłbym tak pieprzyć w nieskończoność, na szczęście granice mojego czasu są wyraźnie wytyczone.

Nadszedł już czas, żeby zabrać się do malowania drzwi i po niedawnym tapetowaniu zrobić małą kosmetykę. Moja karla skóra nie lubi wysiłku fizycznego, ale ja przewrotnie polubiłem jej zmęczenie. Staje się wtedy mniej sztywna. Łatwiej ją rozciągnąć.