RSS Feed
sierpnia 26
35

Praktyki

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Praktyki

(fragment powieści, WŁ 1984)

„Spotkanie z Witoldem Gombrowiczem” – przeczytał Piotr w bramie akademika.

- Przyjdź koniecznie na ten wieczór! – powiedział Jacek, który nawinął się akurat w przejściu. – To jedyny, uczciwy polski pisarz albo jeden z niewielu.

- Tak, słyszałem.

Piotr przechodził akurat koło Jagiellonki, postanowił tam wstąpić, z potężnej hali czytelni wspiął się po stromych schodkach do podręcznego księgozbioru wskazanego przez dyżurną – do działu encyklopedii. Otworzył księgę w złoto-czarnej oprawie, upstrzonej w środku kolorowymi obrazkami; zatrzymał się na haśle „Gombrowicz : Witold, ur. 4 VIII 1904 r. w Małoszycach k. Opatowa, powieściopisarz, nowelista, dramaturg i nowelista; od 1939 r. przebywa na emigracji w Argentynie. Ogłosił m.in. zbiory opowiadań Pamiętnik z okresu dojrzewania (1933) i Bakakaj (1957), powieści Ferdydurke (1937), Trans-Atlantyk (1953) i Pornografia (1960), dramaty Iwona księżniczka Burgunda („Skamander” 1938, wyst. 1959) i Ślub (1953) oraz eseistyczny Dziennik (t. 1, 1957, t. 2, 1962); od 1961 współpracuje z paryskim miesięcznikiem „Kultura”, zamieszczając w nim m.in. publikacje świadczące o jego wrogim nastawieniu do Polski Ludowej.

Piotr przerzucił kartkę i zobaczył potężnie rozbudowane hasło: „Władysław Gomułka”. Zamknął księgę z trzaskiem.

* * *

Sala klubu wypełniona już była po brzegi. Piotr na próżno usiłował dojrzeć gdzieś Jacka; wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na pojawienie się pisarza, do drzwi wciąż parli nowi. Zrobiło się potwornie duszno, ktoś powiedział, żeby nie palić papierosów. W końcu otworzyły się boczne drzwi i na estradce pojawił się mały człowieczek w szarym garniturku. Sala przyjęła go milcząco, on usiadł, zapalił papierosa i patrzył gdzieś przed siebie, wypuszczając gęste kłęby dymu.

-Czy można o coś zapytać? – odezwał się ktoś z sali.

-Po to tutaj jestem – Gombrowicz uśmiechnął się i zaplótł dłonie.

-Czy uważa się pan za pisarza polskiego? Pytam, bo jedni uważają pana za wroga Polski, drudzy zaś za jej orędownika.

-To fakt. Wielu moich rodaków uważa mnie za bardzo, wyjątkowo polskiego – a więc ja jestem, jak się okazuje, bardzo antypolski i bardzo polski – i może dlatego tak polski, gdyż polskość urzeczywistnia się we mnie bez premedytacji, swobodnie, o tyle, o ile jest moją koniecznością.

-Ale przyjmując, że jest pan tak polski, jak pogodzić to z faktem, że opuścił pan ojczyznę w chwili, gdy najbardziej pana potrzebowała?

-Ojczyzna? – Gombrowicz wzruszył ramionami – przecież każdy z wybitnych, wskutek po prostu wybitności swojej, był cudzoziemcem nawet u siebie w domu.

-Tym mnie pan jednak nie przekonał.

-Ja nie chcę nikogo przekonywać. Nie interesują mnie żadne „ideały”.

-Czy istnieje, pańskim zdaniem, człowiek który nie ma żadnych ideałów?

-Zdrowe ideały ma każdy – oczywiście, we własnym przekonaniu. Te zdrowe ideały to klęska, choroba, przekleństwo naszego nierzetelnego stulecia… Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzo wielkich ideałów nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw.

-Może z innej strony… Co sądzi pan o narodzie polskim? O jego aktualnych szansach rozwoju?

Gombrowicz zamyślił się, patrzył przed siebie, wypuszczając gęste kłęby dymu.

-Cóż wart jest naród – odpowiadał wolno, jakby ważąc każde słowo – złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? Z ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na żaden szerszy, swobodniejszy odruch z obawy, by ten naród im się nie rozpadł.

-A sztuka?

-Wymknęło się Marksowi, że sztuka jest jego nieubłaganym wrogiem i pozostanie nim na zawsze we wszystkich okolicznościach, niezależnie od tego, jakim systemem produkcji się ją wykarmi. Czy mało znał się na sztuce? I czy, jak wszyscy nie doceniał jej elementarnego, wybuchowego charakteru?  Sądził, że ona jest lub może być – cywilizowana, normalna, pozytywna. Nie rozumiał, że jest wyładowaniem, eksplozją. I że z niej wydobywa się to właśnie, czego marksizm nie jest w stanie objąć. Zaliczyć trzeba na konto kornej prawomyślności świętych doktorów i akolitów czerwonego kościoła romans komunizmu ze sztuką – do dziś trwający, a tak „groteskowo” nędzny w swoich płodach… spróbujcie wyznawcy kombinatów i kołchozów powiedzieć Szopenowi, że sonata h-moll nie jest jego…

-Powiadają, że w sposób pogardliwy wypowiada się pan o proletariacie. Że jest pan wręcz antyproletariacki?

-Nam, inteligencji, przyświeca myśl zbawcza, że dół nie jest szalony… My, tak, my skazani jesteśmy na wszystkie choroby, manie, szały, ale w dole jest jednak zdrowie… i podstawa, na której wspiera się ludzkość, jest jednak w porządku… A tymczasem? Lud jest bardziej chory, bardziej szalony niż my! Chłopi są szaleńcami. robotnicy  to patologia! Słyszycie, co mówią? To są dialogi ciemne i maniackie, tępe niezdrową tępotą analfabety, bełkotem wariata, wołające o szpital, o lekarza… Czy mogą być zdrowe te niekończące się przekleństwa i sprośności – i nic poza tym – ta pijacka, obłędna mechanika ich współżycia? Szekspir miał rację przedstawiając ludzi prostych jak ludzi „egzotycznych”, to właśnie niepodobnych do ludzi… Och, tak, jestem z proletariatem, to jest, raczej, jestem przeciw niemu, bo żądam żeby znikł z powierzchni ziemi… Albo jeszcze inaczej: chcę likwidacji hańby, zwanej proletariatem, więc jestem po stronie systemu, który lepiej ją likwiduje.

-Więc jest pan zdecydowanym przeciwnikiem marksizmu?

-Co się tyczy marksizmu, nie wierzę w skuteczność samogwałtu, za pomocą którego burżuje z urodzenia i wychowania przerabiają siebie na modłę proletariatu, gdyż tak chce teoria.

-Powracając do sztuki, ściślej, do literatury… Kiedy naród polski dopracuje się znowu wielkiej, światowej literatury?

-Pytanie to brzmi mniej więcej tak: Kiedy polska drużyna literacka zdobędzie kolejne mistrzostwo świata w piłkę nożną? Ten typ myślenia właściwy jest narodom, których kultura, przynajmniej ta dziejąca się współcześnie, pozbawiona jest głębszych, istotnych dla kultury ogólnoświatowej wartości. Bo człowiek niepełny zdegradowany dąży bezpośrednio do dominacji – ona jest jego zasadniczym celem. Stąd tyle tych wielkich słów ufundowanych na pustce. Z podobnym problemem spotykam się na co dzień w Argentynie. Cóż, podobnie jak oni jesteśmy ubogimi krewnymi świata… A kiedy dopracujemy się wielkiej, światowej literatury?… Otóż, póki społeczeństwo polskiej nie nauczy się szanować tej „woli twórczości”, która cechować powinna każdy istotny wysiłek literacki, póty… będzie miało taką  „wielką literaturę”, na jaką zasługuje.

-A jak widzi pan rolę krytyki literackiej?

-W pewnej chwili chyba każdy artysta odkrywa, że krytyka nie tylko na nic nie może się przydać, ale że jest jedną więcej przeszkodą na drodze do czytelnika… Utwór artystyczny aspiruje do jedyności, a krytyka, nawet ta najlepsza, z natury swojej kataloguje, klasyfikuje, niweluje, roztapia w ilości, w produkcji… I nie wynaleziono dotąd sposobu, by pan X, niewysoki duchem, nie przybierał  tonu sędziego, pisząc w gazecie artykulik o Homerze.

-Czy z okazji pobytu w Polsce chciałby pan coś przekazać naszym krytykom?

Gombrowicz wstał.

-Słuchajcie hipopotamy! Ja się nie skarżę, że wasza profesorska czy felietonowa głupota szkalowała bez przerwy moją pracę pisarską, która, jak dziś się okazuje, jest coś warta. Zrobiliście, co mogli, żeby zepsuć mi życie i po części to wam się udało. Gdyby nie wasza płaskość, płytkość, mierność, nie byłbym może przymierał głodem przez wiele lat w Argentynie, a i inne upokorzenia byłyby mi oszczędzone. Stanęliście między mną a światem – grono nieomylnych belfrów i publicystów – pacząc, wykrzywiając, fałszując wartości i proporcje. Dobrze, pal was sześć, to wam przebaczam! I nie oczkuję, że któryś z was wybełkocze coś w rodzaju cichego „przepraszam”, zbyt dobrze wiem, czego oczekiwać można od takich jak wy figlarzy. Ale jak przebaczyć, że zdołaliście pokonać mnie w moim nad wami końcowym zwycięstwie? Tak. Pocieszcie się, zwyciężyliście w klęsce swojej! Gdy sprawiliście, że sukces mój przyszedł za późno… o dziesięć, dwadzieścia lat… gdy zanadto już jestem bliski śmierci i ona zaraża mi klęską nawet triumf… nie jestem już, wiecie, dość jurny, aby nacieszyć się rewanżem. Triumf? Ależ wy nawet tego mnie pozbawiliście! Nie mogę rozkoszować się ani moim wywyższeniem, ani waszą porażką – jak to wybaczę?…

-Nie jest nam przyjemnie słuchać tych gorzkich słów prawdy, tym bardziej, że nie możemy nawet przyznać się do winy. Wypadałoby skończyć na tym i przeprosić za naszych ojców, podziękować panu za trud pracy twórczej, który wyniósł pańską, a więc polską literaturę na światowe wyżyny. Ale jeśli pan pozwoli, zadam jeszcze ostatnie pytania.

Gombrowicz skłonił głowa przyzwalająco, ale już nie usiadł, patrzył przed siebie, zaplatając i rozplatając ręce.

-To już naprawdę jedno z ostatnich: Co uważa pan za największą bolączkę, patologię naszej historii i kultury i w obecnej sytuacji, jaki widzi pan przed nami program?

-Za najokropniejszą rzecz w historii naszej kultury uważam to, że myśmy zawsze, dobrowolnie lub pod przymusem ograniczali sobie ducha. Cała nasza literatura, cała sztuka jest tego objawem. Gdy w ostatnich latach polską świadomości wsadzono do ciupy, nie było to może takie złe dla naszej duszy. Zahamowano naszą dotychczasową, niewystarczającą produkcję słowa, zastępując ją jawnym kłamstwem, natomiast każdy mógł rozmawiać ze sobą i, były to szczere rozmowy. Życie rozpadło im się na fałsz zewnętrzny i prawdę wewnętrzną – stan ciężki, ale nie trujący. Któż wie, czy głupota nie zaostrzyła gdzieś w głębi rozumu?… Lecz, jeśli koniecznie idzie o program, to proszę: Żądam i obstaję, ażeby wszystko – ojcowie i matki, rasa i wiara, cnota i narzeczone – wszystko było upaństwowione i wydawane za kartkami w równych i dostatecznych porcjach…

-A czego, pańskim zdaniem, nam jako narodowi potrzeba teraz najbardziej?

-Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród nie rozumiał śmiechu – jego roli wyzwalającej. Ale śmiech nasz dzisiejszy nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym – musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii.

Gombrowicz usiadł , zapalił papierosa i,  jak na początku, nieobecny, wpatrywał się gdzieś w pustkę.

Wychodząc już z sali, Piotr zdziwiony tym wszystkim, co się tutaj działo, nie mógł się powstrzymać od zagadnięcia prowadzącego spotkanie studenta. Poczekał, aż trochę się rozluźniło, podszedł, dotknął jego ramienia, ten obejrzał się pytająco – za oknem mignęła niepozorna sylwetka Witolda Gombrowicza, który poszedł pewnie przespacerować się po Krakowie.

-Słuchaj, mam do ciebie pytanie.

-Wal! Śmiało!

-Powiedz mi, jak to się stało, że Gombrowicz mógł w ogóle do nas przyjechać? Jak udało wam się go tutaj sprowadzić?

Prowadzący roześmiał się głośno, bardzo głośno.

-Nie rozumiem, z czego się śmiejesz? Co w tym jest śmiesznego?!

-Chyba jednak to, że Gombrowicz nie żyje, już od roku. Zmarł w Paryżu…

-To znaczy… że tego spotkania nie było?

-To znaczy, że tego spotkania nie było.