Premiera "Cudownych dni"
w Starym Teatrze


Marek Mikos
"Gazeta Wyborcza"
10 czerwca 2002r.


Winnie, bohaterka napisanego przed 40 laty dramatu, przeżywa cudowne dni. Ich cudowność polega na tym, że są.


     Ten dramat w Polsce najbardziej znany jest pod tytułem "Radosne dni", choć wystawiano go również jako "Szczęśliwe dni". Autor nowego przekładu i reżyser spektaklu w Starym Teatrze Marek Kędzierski tytuł "Happy Days" przełożył na "Cudownie dni". Kolejny tytuł i kolejna propozycja interpretacji tego niezwykłego tekstu.

     Sztuka jest niemal w całości monologiem bohaterki Winnie (Alicja Bienicewicz). W pierwszym akcie Winnie siedzi zakopana w piasku do połowy, w drugim po szyję. Jej towarzysz życia Willie (Edward Wnuk), cały czas odwrócony do niej tyłem, czyta bez przerwy gazetę, jedynie od czasu do czasu mruknie coś pod nosem. Oprócz niego towarzystwo Winnie stanowi kilka drobnych przedmiotów wyciągniętych z torebki i parasolka. Z obcowania z nimi Winnie czerpie radość - czyta napis na szczoteczce do zębów, osłania się parasolką przed słońcem. Dzięki nim ma się do kogo odezwać. To mało? Ale czy ktoś z nas tak naprawdę ma więcej? - pyta bezwzględny w drążeniu prawdy o ludzkiej egzystencji Beckett.

     W napisanej precyzyjnie jak sentencja wyroku sztuce pozostają kednak niedookreślenia. Kim jest Winnie? Jak nazwać stan jej ducha?

     W spektaklu Kędzierskiego Winnie to najpierw pełna powabu, później przypruszona siwizną kobieta. Grająca ją Alicja Bienicewicz nie wykonuje żadnego zbędnego ruchu, jej mowa jest wyrazista, każde słowo przecina powietrze jak wyznaczające rytm monologu ostre dzwonki, coraz częstsze w miarę upływu czasu.

     Winnie nie jest idiotką. Czerpie radość z tego, co jej dostępne, nie okłamuje się. Przeżywa - i tu sedno tej zawartej w przekładzie tytułu interpretacji Kędzierskiego - cudowne dni. Ich cudowność polega ba tym, że są. Ze jeden dzień następuje po drugim, że dziś, może jutro, a może pojutrze, będziemy mogli coś powiedzieć, zobaczyć, przeżyć.

     Tak samo duża z tego radość jak rozpacz płynąca z nieuchronności przemijania. Dzięki dojrzełej roli Alicji Bienicewicz i ascetycznej reżyserii Kędzierskiego ta prawda jasno brzmi ze sceny.