Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
05.09.1992
Rano obudziłem się z wypełniającym
mnie dziwnym niepokojem graniczącym z odrazą do samego siebie. Przy czym
była we mnie pewność, że dowiedziałem się czegoś bardzo istotnego. Miałem
sen (w nocy), ktoś, jakaś kobieta włożyła mi zupełnie niespodziewanie
palec do tyłka. Sprawiło mi to dużą frajdę.
Kiedy wieczorem, przed zaśnięciem medytuję i modlę się z intencją, żeby
noc przyniosła mi oczyszczenie, regenerację sił i wtajemniczenie w to
co za dnia jest dla mnie niedostępne, śnią mi się takie płytkie i "ohydne"
sceny. W cudzysłów ujmuję "ohydne", bo być może w tym właśnie
tkwi istota rzeczy, by ujawnić działanie najniższych energii. Być może
droga do dostępnego nam oświecenia prowadzi poprzez gąszcz takich niby
absurdalnych bzdur, które są manifestacją naszego zakrytego, miotającego
się w ukryciu piekła.
Kilka nocy wcześniej, ni stąd, ni zowąd przyśnił mi się Lenin. Bardzo
sympatyczny, starszy człowiek, bez jednej nogi. Mieszkałem z nim w bliskich,
zażyłych stosunkach w jakimś opuszczonym domu, który właśnie malował.
Nie przyłożyłem do tego ręki, chociaż od czasów mojej zarobkowej emigracji
do Londynu znam się na malowaniu mieszkań. Miałem później wyrzuty sumienia,
dlaczego mu nie pomogłem, ale Lenin pocieszał mnie, żebym nie zawracał
sobie tym głowy. Mówił do mnie z ogromnym ciepłem i przyjaźnią. Nagle
zjawił się ktoś w stylu wojskowym. Z ich krótkiej, gwałtownej rozmowy
wniosłem, że gdzieś stało się coś bardzo niebezpiecznego. Lenin bez słowa
wybiegł przed dom i podskakując w olbrzymich susach jak kangur, przesadził
pobliską rzekę i zniknął wśród pól. Wrócił uspokojony. Domyśliłem się,
że jego interwencja musiała być skuteczna.
Boże, cóż za idiotyczny sen! Trudno go zakwalifikować, odnaleźć w nim
jakąś konkretność, czy też symbolikę. Takie właśnie bzdury przylegają
do nas (do mnie) w codziennym zmaganiu się z życiem, lecz wtedy, w dzianiu
się, nie dostrzegamy ich braku związku z rzeczywistością. Mój przyjaciel,
skądinąd wspaniały, ideowy człowiek i artysta mówiący z nienawiścią o
spisku żydowskim, który zawładnął światem i odpowiedzialny jest za całe
zło - przypomina taki właśnie bzdurny sen śniony na jawie. A ile jest
jeszcze w nas (we mnie) takich snów. Niedostrzegalne w dzień, niech śnią
mi się w nocy, bym mógł je zidentyfikować. Być może, gdy przyśnią mi się
i rozpłyną w nicości, dotknę jakiejś tajemnicy, jak np. przyczyna mojego
lenistwa i niechęć do aktywności, która ostatnio wyraźnie się zmniejszyła.
Czyżby to wpływ mojej "samorealizacyjnej wędrówki"?
Czytałem znowu "Dziennik" Gombrowicza. Jak przed kilkunastu
laty jest on moim literackim przyjacielem, partnerem do rozmowy. Wtedy
jako młody gniewny byłem nim owładnięty i spędzałem w Bibliotece Jagiellońskiej
całe dnie czytając za specjalnym zezwoleniem osławione "resy".
Dzisiaj dyskutuję z nim na zimno i nie zawsze się zgadzam. Młodość określa
on "niedojrzałością", jednak w niej upatruje podstawowy potencjał
twórczego rozwoju ku wiecznie młodej i nieskończonej dojrzałości - pełni.
Tutaj równie istotne znaczenie może mieć sen o palcu w dupie jak i uczony
traktat Heideggera, bo czasem droga do zrozumienia rzeczywistości prowadzi
przez "nierzeczywistość" właśnie. Inaczej mówiąc, Heidegger
bez palca w dupie jest czymś wyizolowanym, zubożonym i przypomina marsz
w miejscu. Słychać stukot kroków, ale drogi nie ubywa.
Człowiek to maszyna o bardzo wysokim stopniu komplikacji, maszyna rozregulowana,
działająca przypadkowo, bo pozbawiona jednego kierowcy. Co w człowieku
jest najważniejsze? Rozum, serce, instynkty? W zależności od odpowiedzi
otrzymamy filozofię, która będzie filozofią człowieka rozbitego, zmierzającego
do upadku. Paralelą niech będzie tutaj samochód, który posiada karoserie
(ciało), silnik (duszę) oraz rozum (kierowcę). Trudno wyobrazić sobie
funkcjonowanie tej maszyny bez kierowcy, bez karoserii lub silnika. Idąc
w większe detale: czy moglibyśmy posługiwać się samochodem pozbawionym
na przykład podłogi, układu zasilania, albo jednego chociaż koła. Jakąż
wielką bzdurą jest ten ustawiczny bełkot o prymacie rozumu nad uczuciem,
kultury nad naturą lub odwrotnie w najprzeróżniejszych odmianach i szczegółach.
Człowiek ma szansę rozwoju jedynie jako całość i na pewnym etapie rozwoju
tak samo ważny w nim jest palec w tyłku jak myśl o zbawieniu. Dopóki nie
poznamy siebie, struktury funkcjonowania naszego mechanizmu, to ten obsesyjny
"palec" może przyćmić czy wręcz uniemożliwić naszą "drogę
do nieba".
Po pierwsze: powinniśmy odkryć w nas kierowcę, który panuje nad maszyną.
Chociaż pojazd porusza się, jest to najczęściej ruch w miejscu, albo wędrówka
na chybił trafił przez pustynię. Słyszymy wiatr wywołany pędem, a zjawisko
fatamorgany przyjmujemy jako osiągnięcie stacji przeznaczenia. Dopiero
gdy energia pozornego ruchu zaczyna słabnąć, zauważamy z przerażeniem
zasypujący nam oczy piasek, a odurzony jeszcze pędem niby kierowca coraz
mniejszą ma już szansę, by zapanować nad maszyną i wyprowadzić ją z tej
jałowej ziemi.
Ale dość tych alegorii! Powracam do chwili, w której istnieję: tutaj i
teraz nad maszyną do pisania, przy świetle lampki - słyszę stukot czcionki,
w głowie galopują myśli znacznie szybciej, niż moje palce po klawiaturze.
Tak wiele z nich rodzi się i umiera. Być może nigdy ich sobie nie uświadomię.
Jednak nie warto się tym przejmować, bo sens pojąć można jedynie w błysku
jednej chwili...
Kim jest więc ten, który siedzi teraz na krześle w pokoju pełnym książek
ułożonych niezbyt starannie na półkach. Czymś realnie istniejącym i równie
żywym jest moja maszyna do pisania, kubek z którego kilka dni temu piłem
wodę - suczka Pusia zwinięta w kłębek śpiąca teraz w nieświadomości na
kanapie.
To nieprawda, że jestem samotny. Samotność to idea fix, urojenie zaczadzonej
fragmentarycznością filozofii i literatury. Moje ciało wibruje, wzbierają
w nim potoki energii. Gdzieś na granicy okaleczonego, fragmentarycznego
życia i twórczej krainy "wiecznej młodości" - to tak bardzo
blisko. Tak trudno przejść na drugą stronę...
Chwila ciszy... Czuję lekkie zmęczenie... Jednak mam świadomość, że zrobiłem
znów maleńki krok. Wszystko stało się jakby bliższe i nie jestem wcale
pewny, ze moje biurko jest mniej żywe, niż ja sam. Myśli ustawiają się
we mnie jak niezliczone pułki gotowe do wymarszu. Obudził się uśpiony
wódz, z jego gestu, zmarszczenia brwi, zrodziła się chętna do podbojów
armia. Zostawiam zniecierpliwionego wodza i żołnierzy, niech maszerują
w miejscu - jest ich za dużo - nie mam do nich zaufania.
Cisza. Błogosławiona Cisza. Cisza i tylko Cisza. Tutaj i Teraz.