Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
14.09.1992
Poczułem dzisiaj ogromny
głód pisania. Narastał on przez ostatnich klika dni, które spędziliśmy
z Basią na tapetowaniu mieszkania. Jest to realny głód odczuwany w ciele
zupełnie jak potrzeba pożywienia. Myślę, że pisanie, jeśli traktuje się
je poważnie, stanowi źródło wniknięcia w siebie, samopoznania. To jest
nieustanne zapytywanie o to kim naprawdę jestem, o moje piekło i niebo,
o granicę która je dzieli.
Pięć dni tapetowania. Na początku było mycie sufitów i ścian. Brudna,
śliska woda z mydłem lejąca się na twarz i ramiona. Zaciskam zęby i pokonuję
metr po metrze, chlastając ławkowcem zmywam stary brud - wyłania się szara
powierzchnia pokrywająca tynk sufitu i wyblakły zielony kolor, na który
pomalowany był przed laty pokój.
To ohydne zajęcie. Wielokrotnie musiałem schodzić z drabinki i zmywać
z oczu mydło. Jednak nie przeklinałem tych notorycznych "wypadków
przy pracy", kiedy chlapnąwszy nieumiejętnie pędzlem poczułem nagle
piekące ukłucie w oku. "Ohyda" tej całej pracy wynika z natury
naszego istnienia. Po prostu brudzimy wszystko, czego się dotkniemy. Brudzimy
przedmioty, innych ludzi i siebie samych zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz.
Jednak ten zewnętrzny brud stosunkowo łatwo zmyć. Trochę wysiłku, potu,
bólu nieprzyzwyczajonych mięśni i ściany już są czyste, gotowe pod tapety.
Pracujemy z Basią bardzo uważnie. Wyznaczamy pion i kleimy mozolnie na
styk. Czasem trzeba kilka razy odrywać całą płachtę, bo marszczy się i
jak na złość nie pasuje. W końcu jesteśmy zadowoleni z siebie i oddychamy
z ulgą. Sukces! Udało nam się położyć ją prawidłowo. Reszta idzie zdecydowanie
lepiej, choć ściany są krzywe i trzeba kombinować, przycinać, żeby jakoś
przylegało.
Pięć dni tapetowania. Pięć dni oderwania się od "normalnych"
zajęć, od pisania. Jednak pomimo fizycznego zmęczenia medytuję, ćwiczę
i modlę się co najmniej pół godziny rano i piętnaście minut wieczorem
przed zaśnięciem. To bardzo ważne, żeby zaczynać dzień świadomie; nie
odrzucać tych wszystkich lęków i niechęci z jakimi wstajemy, ale starać
się rozpuścić je w ciszy. Potem rozluźniające ćwiczenia ciała, szczególnie
ważne są mięśnie twarzy, szyi, ramion, bioder, pośladków - potem kolana,
stopy i dłonie. Głównie tam kumulują się energetyczne bloki, napięcia,
których nie jesteśmy w stanie rozładować w naszym codziennym życiu. Moja
krótka praktyka dowiodła (regularnie ćwiczę dopiero rok), że to skuteczny
sposób na wyzwolenie się z napięć. Rozluźnione ciało i umysł są znacznie
bardziej odporne i bronią się skuteczniej przed czyhającymi na nas zewsząd
emocjonalnymi pułapkami i stresami.
Wczoraj zatrzymał mnie policjant za wyprzedanie w niedozwolonym miejscu.
Dawniej w takiej sytuacji reagowałem wściekłością z powodu tak bezsensownej
utraty pieniędzy. Pamiętam jak samoistnie zaciskały mi się szczęki, kurczyły
ramiona i twarz obejmował grymas - potrafię go teraz odtworzyć, poczuć
w sobie tę energię, gdzieś nieco powyżej żołądka nieprzyjemne pulsowanie.
Widzę już zbliżającego się z przeszłości milicjanta, ogarnia mnie fala
tej drażniącej, dławiącej energii, mój oddech się zmienia, staje się mniej
płynny, urywany i jakby płytszy, żeby stłumić narastające jądro wybuchu.
Lekko napinają się mięśnie twarzy i ramion, sztywnieją palce. Ta chwila
uderza swoją nieodwracalną siłą - pamiętam tamten moment, czuję go teraz
wyraźnie - gdy drżącymi rękami wyjmowałem dowód rejestracyjny i prawo
jazdy, a potem sięgałem po portfel, a po przyjęciu kwitu cedziłem przez
zęby: "dziękuję".
Tym razem nieprzyjemne napięcie trwało bardzo krótko, odnalazłem w sobie
spokój i poczułem do podchodzącego policjanta coś w rodzaju życzliwości,
czy wdzięczności nawet. Przecież wykonuje on swoją pracę i być może nauka
płynąca z tego mandatu sprawi, że będę jeździł bezpieczniej. Zapłaciłem
z uśmiechem i podziękowałem mówiąc, że takie kontrole są bardzo cenne,
bo człowieka czasem coś ponosi i zaczyna pędzić na oślep nie zważając
na proste zasady bezpieczeństwa. Podziękował mi również i uśmiechnął się
życząc szerokiej drogi. W tym krótkim kontakcie dwóch obcych ludzi było
coś bardzo szczerego i prawdziwego, pojawiła się nić porozumienia - takich
właśnie nici trzeba snuć jak najwięcej.
Popołudnie spędziliśmy na górze "Chełm" nad Myślenicami. Spokój
i cisza. Jerzyny i wiatr. Czternastoletni Piotrek, mój syn i siedmioletnia
Agnieszka "dawali czadu" krzycząc, bijąc się i wyczyniając różne
dziwne dla dorosłych, a normalne dla nich rzeczy. Potem, gdy już schodziliśmy
w dół, gdzieś w krzakach zginęła nasza suczka Pusia. Nie wyglądało to
zbyt wesoło, bo zaczynało się ściemniać, a jak tu wrócić bez rudego stworzonka,
które tak przylgnęło do nas i zadomowiło się w naszych sercach przez ostatni
rok, kiedy przygarnęliśmy bidulkę po śmierci jej pani. Na szczęście w
chwili najmniej spodziewanej wyłoniła się z gęstniejącego mroku - przyspieszyliśmy
radośnie.
Nagle doszedł mnie jakiś obcy szum, jakże odmienny od szumu lasu, traw
i tej wypełniającej mnie błogiej ciszy. Basia uznała to za odgłos tamy
na Zarabiu. Ja jednak przeczuwałem, że to rzeka pędzących z Zakopanego
na złamanie karku samochodów. Nie myliłem się. W miarę naszego schodzenia
w dół ten "szum" przeradzał się w obrzydliwe mechaniczne brzęczenie,
piekielny warkot, jakby z jakiegoś koszmarnego, dawno zapomnianego snu
budziło się istne monstrum. Konieczność powrotu do Krakowa odczułem jak
dotkliwy, fizyczny ból. Akurat przechodziliśmy koło szkółki leśnej, gdzie
obok maleńkich sosenek tkwiły białe tyczki. Na przestrzenie wielu hektarów
wznoszącego się po prawej stronie zbocza zobaczyłem tysiące jasnych tyczek
zapadających się w mrok. A gdyby tak przyjść tutaj z ekipą ludzi i poprzybijać
do nich poprzeczki - tysiące krzyży nad maleńkimi, zieleniejącymi sosenkami.
Na dole, na parkingu nie zastaliśmy Piotrka, który uparł się, że zejdzie
inną drogą i powinien był na wyprzedzić. Basia już zaciskała z bezradności
ręce i rozglądała się nerwowo; zaczęła chodzić wokół samochodu, wtedy
Piotrek wyskoczył zza krzaka. Długo krzyczała na niego spazmatycznie wyładowując
swój lęk.
W drodze powrotnej, pochłonięci przez rzekę smrodliwą samochodów błyszczących
chorobliwie elektrycznymi ślepiami jako jedyni dostrzegliśmy stojący na
poboczu autobus i rój machających rozpaczliwie ludzi. Zabraliśmy starszą
kobietę. Okazało się, że jechali z Zakopanego, złapali gumę, a kierowca
nie wiadomo dlaczego nie kwapił się z wymianą, poinformował tylko ludzi,
żeby próbowali dostać się do miasta na własną rękę.
Gnaliśmy w stronę Krakowa. W tym mechanicznym pędzie było coś niebywale
obrzydliwego i nienaturalnego. Samochody rozwrzeszczane na siebie klaksonami,
miotające światłami, tasujące się niecierpliwie, jakby to nie był powrót
do domów zrelaksowanych ludzi, ale wyścig pędzących do nikąd mechanicznych
upiorów. Wchłonięci przez tę demoniczną rzekę, przez ten pęd, ludzie sami
zamienili się w samochody, ich bezduszne serca gnały byle szybciej. Kobieta
siedząca na tylnym siedzeniu powiedziała, że nikt oprócz nas nie zatrzymał
się, żeby zobaczyć co się stało. Ale jak ktoś mógłby się zatrzymać, gdy
jedynym celem maszyny jest zaspokojenie pędu przemijania. Nie wiem dlaczego
opowiedziałem jej o tamtym koszmarnym odczuciu, gdy schodziliśmy z góry.
Jesteśmy teraz w piekle - dodałem uśmiechając się do niej. Odpowiedziała,
że w Kanadzie przeżyła coś podobnego, gdy przechodziły z siostrą przez
jakiś gigantyczny most na autostradzie.
Żyjemy w konkretnej cywilizacji i praktycznie nie mamy innego wyboru.
Ale nawet tutaj, w tak trudnej sytuacji, w otoczeniu mechanicznych ludzi
i ich niszczącej energii; w tym energetycznym smogu nienawiści wypełniającej
wszystkie sfery naszego życia - nawet tutaj, ledwo żywi, możemy jeszcze
coś zrobić, żeby odnaleźć własną tożsamość, by poczuć naprawdę wędrowcami
na szlaku, który prowadzi do scalenia tego, co zostało przez "postęp"
rozbite - do przemiany człowieka-maszyny w człowieka twórczego, który
za wszelką cenę usiłuje rozpoznać i ocalić siebie.
Jednak istota tej przemiany nie wynika z żadnej filozofii, systemu etycznego
czy mechanicznie pojętej religii.
To doświadczenie żywego istnienia, które jest CAŁOŚCIĄ.