Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
16.09.1992
Dzisiaj wszystko od rana
toczy się ciężko i topornie. "Toczy się". Czuję jak niewielki
wpływ mam na to, co "się toczy". W domu na granicy awantury,
z piekła rodem. A wstałem dzisiaj wcześniej, gdy Basia i Agnieszka jeszcze
spały. Jak należy odprawiłem swoje poranne rytuały, potem czytałem Ewangelię.
Chrystus wyłaniał mi się z mroków jako surowa, niemal "dzika"
dla "cywilizowanego umysłu" postać. Czytałem o epizodzie na
morzu: zwątpienie wśród burzy, Jezus idący po wodzie. Nagle poczułem w
nim siłę oparcia. To nic że nie mam stabilnej pracy, a cały świat wisi
na włosku. Ale jest przecież oparcie w Nim, na opoce Absolutu, trzeba
tylko przetrzeć drogę, w sobie. W chwilach burzliwego załamania powtarzać
do siebie: nie bądź człowiekiem małej wiary, bo w tobie jest ogromna siła,
iskra boża, która jeszcze tli się.
Szedłem, potykałem się od rana po grudzie mojego dnia powszedniego, słabłem,
wątpiłem w sens drogi, a nawet i w to że jestem na jakiejkolwiek drodze.
Tak czasem drobny impuls, niepowodzenie może wyprowadzić z równowagi.
Jednak zmartwychwstający wciąż we mnie obraz człowieka idącego po wodzie,
który podaje tonącemu rękę nie pozwalał mi ugrzęznąć w bezczynności, zaprzeć
się samego siebie.
Coraz bardziej uświadamiam sobie, że to wszystko, co dotychczas robiłem
jest tak mało ważne. Chciałem zostać wielkim literatem, człowiekiem teatru,
kimś tam jeszcze, ale to wszystko razem wzięte niewiele znaczy, gdy PRAWDĘ
zamienia się na wiele prawd, by zyskać uznanie i poklask. Cała sztuka
jest tylko namiastką "przeżywania" człowieczeństwa. "Przeżywamy"
dzieła sztuki, by po wyjściu z teatru, po przeczytaniu "krzepiącej
duchowo" książki robić dalej swoje. Dotyczy to również samych artystów.
Dla zdecydowanej większości głoszone przez nich idee są tylko "literaturą",
która nie dokonuje żadnej istotnej przemiany w ich życiu. Oni zaś nadęci
do niebezpiecznych rozmiarów śnią sny o związkach z tajemnicą bytu. Wypełnieni
próżnością, zazdrością, nienawiścią - płoną z chorobliwej żądzy wywyższania
się i panowania nad maluczkimi. To wszystko niewiele ma wspólnego z mądrością
i nie może w istotny sposób dopomóc komukolwiek w życiu. W ten sposób
zmarnowano wiele ton papieru, płótna i słów, żeby zaspokoić własną dumę
i potrzebę bycia podziwianym. A w sztuce współczesnej doszło wręcz do
tego, że z powodu niemożności zrozumienia tzw. dzieła sztuki odbiorcy
udają podziw, żeby w oczach innych uchodzić za koneserów. Niewielu stać
na wyrażenie zdecydowanego sprzeciwu wobec bezsensu i bełkotu jaki często
się panoszy. Na szczęście przez ten złowrogi labirynt sztuki dwudziestego
wieku zaczynają przebijać się już prawdy czystsze i wyraźniejsze. Moda
na kreowanie za wszelką cenę zdaje się przemijać. Jednak obstaję przy
tym, że cała sztuka jest namiastką, jeszcze jednym przemysłem fabrykującym
myśli i wzruszenia, wyrazem mechanicznej, zewnętrznej egzystencji, której
podstawowym celem jest wybicie się na indywidualność. Człowiek będący
produktem takiej sztuki osiąga swój cel w samotności, która rodzi pustkę.
Dlatego tak często artyści "odchodzą" na różne sposoby w nieistnienie.
Nie wystarcza już sama kręcąca się maszynka, ten witkacowski zegar tłukący
się w głowie, gdy w środku to co prawdziwie żywe, zamiera. Sztuka nie
jest sprzymierzeńcem duchowej ewolucji, wzmacnia jedynie osobowość, a
więc właśnie to, czego należałoby się zaprzeć, by odrodzić się na nowo.
Przed godziną nadawali w telewizji jakiś poetycki program zatytułowany:
"W drodze". Występowali w nim moi dawni znajomi. Olek Rozenfeld
w czarnym kapeluszu mówił wiersz o tym jak trudno wypowiedzieć siebie
wobec innych. Potem śpiewał Emilian Kamiński: ognisko, nastrój, coś tam
drgało we mnie - gwałtownie wyłączyłem telewizor i poczułem ulgę... w
tej ciszy, która trwała teraz w moim domu, w odgłosach dochodzących z
ulicy, za którymi kryli się żywi ludzie. Na którymś piętrze szumiała woda,
skrzypnęły drzwi. Poczułem strumienie życia płynące zewsząd do mnie, jakbym
był centrum tego świata, miejscem w którym krzyżowały się wszystkie drogi.
Stąd mógłbym wyśpiewać teraz moją pieśń, że sztuka jest niepotrzebna.
Samo życie - to najważniejszy poziom sztuki, gdy wspólnie z naszymi najbliższymi
tworzymy teatr, w którym uczymy się życia. Jednak dla odciętych od źródła
własnej wrażliwości, od wewnętrznego światła, sztuka jest jakąś szansą.
To nikły odprysk Absolutu, jego odległy cień. Pożywka przynosząca nam
złudzenie, że są jeszcze jakieś ideały.
Lecz gdzie siła naszego tworzenia, sprawcza moc Słowa? Wciąż zaprzeczamy
sobie wzajemnie. Ciągle stajemy ze zmieniającą się jak w kalejdoskopie
twarzą wobec kogoś nieznanego. Brak nam stałości, pewności siebie i nadziei
na ocalenie. Ten BRAK staje się naszą wiarą, a to nieuchronnie musi skończyć
się rozpadem.
Właśnie przed chwilą wróciła z zakupów moja żona. Pyta czy zrobić mi kawy.
Napiję się z nią i zrobimy parę rzeczy dla naszego domu: kurtynkę zasłaniającą
ohydną szafę, półkę nad drzwiami wejściowymi dla powiększenia naszej przestrzeni
życiowej. Chciałbym wymalować też wejściowe drzwi. Cieszę się z powodu
tych oczekujących mnie zajęć. Są nie mniej ważne jak pisanie książki czy
projektowanie wieżowca.
Nasza ruda suczka Pusia zwinęła się w kłębek na tapczanie. Czasem zastanawiam
się, co ona tam robi w sobie, kiedy godzinami siedzi, leży, patrzy - jest
taka spokojna i zrównoważona. Nawet gdy iska pchły, robi to z ogromnym
dostojeństwem i oddaniem sprawie. Czasem wyskakuje jak oparzona, wzbiera
w niej wtedy jakiś święty gniew i rozszczekuje się miotając na wszystkie
strony. Przechodzi jej to jednak szybko i znowu jest spokojna, z gracją
merda obciętym ogonkiem. Wsparta łapkami o moje kolana trąca mnie wilgotnym
chłodnym nosem domagając się pieszczoty.
Za chwilę pozostawię ja jej własnym zajęciom, odejdę od maszyny po postawieniu
symbolicznej kropki nad jakimś "i". I pójdę do żony powiedzieć
jej, że ją kocham.
Teraz delektuję się swoją potencjalną mocą. Za moment podniosę się i...