Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
22.09.1992
Wczoraj. Kolejne spotkanie
z moją rodzącą się grupą. Trzecie spotkanie i pięć osób. Na pierwszym
były trzy. Czy uda mi się zrealizować moje plany? Chciałbym, żeby to miejsce
było jak oaza, w której ludzie poszukujący prawdy żywią nią siebie i innych.
Wczoraj wiele mówiłem, zmęczyło mnie to mówienie. Teraz czuję się zupełnie
pusty. Wiem, że to tylko jałowy bieg, w tej chwili. Właśnie poczułem tę
chwilę w której jestem. To błogosławione tu i teraz. Jest to jak kopnięcie
energii. Rozprostowuję się i zaczynam żyć. Kiedy patrzę przez okno na
falujące trawy, to wiem że to coś we mnie też patrzy i widzi je znacznie
głębiej, wyraziściej. Mam wrażenie, jakby to coś inspirowało mój umysł,
czy raczej zmieniało jego program, dzięki czemu możliwe jest wydobycie
się subtelnych treści i zaistnienie wśród nas. One są jak bańki mydlane,
które w każdej chwili, mogą pęknąć. Dlatego gdy zauważymy ich obecność,
powinniśmy dążyć by pojawiały się nieustannie. Wtedy mogą mieć trwalszy
wpływ. Na nasz mechaniczny umysł oraz miotające się energie.
Jest we mnie ogromny chaos. Moja "wiedza" tłoczy się ze wszystkich
stron, płynie do mojego umysłu z najodleglejszych zakątków ciała. Czuję
budzącą się we mnie "duszę". Jest jak wędrowiec, który przebudził
się obok drogi, przeciera oczy i pragnie zebrać rozproszone myśli... Jednak
zbyt wiele tego chaosu. Muszę to wszystko uładzić. Przedtem jednak pozostawić
przez chwilę, żeby dojrzało, przez jedną, maleńką chwilę... Przez tę chwilę,
którą czuję jeszcze w sobie, gdy zatopiony nad maszyną zapadam się w otchłań
i niknie gorączka niepewności, moje ruchy stają się coraz bardziej płynne,
uśmierzają się fale energii.
Na wczorajsze spotkanie przyszły dwie licealistki, Ela i Edyta; Ewa, kobieta
już dojrzała która przychodziła do nas na spotkania w ubiegłym roku; starsza
pani Janina i po raz pierwszy Maria - studentka ASP, która obawiała się
uczestniczyć w spotkaniu, jednak weszła w nie bardzo szybko. Czułem jak
moje słowa trafiają do niej, jak się otwiera i rozkwita, jeszcze zalękniona
jak oni wszyscy, ale świadoma już swojej tęsknoty, świadoma niewystarczalności
życia na poziomie fizycznej mechaniczności. Spytała mnie, co się stanie,
gdy tęsknota poznania obudzi się, a jednocześnie odnajdziemy w sobie granice,
których przekroczyć się nie da. Odpowiedziałem, że najważniejsze jest
rozpoznać Tego, który tęskni, a sama tęsknota, o ile jej źródło jest duchowe,
jak taran skruszy mury i ukaże nam też te cele, których osiągnąć się nie
da, byśmy się na darmo nie łudzili i nie zapragnęli na przykład zajęcia
miejsca Pana Boga.
Znowu skubię te wełniane kulki, ale widać jest mi to potrzebne. Może to
jeden z niezbędnych elementów z aparatu zapłonowego mojej tęsknoty. Niech
sobie działa. Nie będę walczył z tym bezsensownym nawykiem, chyba że kiedyś
stanie się nie do zniesienia. Myślę, że duchowo nie da się niczego osiągnąć
bez akceptacji i rozpoznania własnej fizyczności.
Wczoraj wróciłem zmęczony do domu. Basia powiedziała mi ze łzami w oczach,
że nasz chomik umiera. Już rano zauważyłem, że jest jakiś inny, jakby
zmienił kolor. Teraz leżał skulony w swoim akwarium na wiórach, posypany
tymi wiórami jak pyłem, jego ciałkiem wstrząsały konwulsje. Basia widząc,
że dzieje się z nim coś niedobrego okryła go tymi trocinami, ale strząsnął
je z siebie i tkwił tak jakby goły, posypany tym pyłem - dygotał. Obok
sterczało bezużytecznie jego diabelskie kółeczko, którym niedawno jeszcze
kręcił z taką pasją. Każdy kto widział chomika, zna jego ruchliwość. To
istne żywe srebro. Biega nieustannie przemierzając swoje terytorium, staje
na dwóch łapkach, węszy, myje się, je napychając sobie do niewiarygodnych
granic wole, że wygląda czasami jak kobra. Dlatego ten jego bezruch sprawiał
tak żałosne wrażenie. Ogarnęła mnie bezradność. Jednaka wiedziony jakimś
impulsem włożyłem rękę do klatki.
- Nie dotykaj go, on jest taki słaby - powiedziała Basia.
- Właśnie dlatego chcę go dotknąć.
Jego ciałko drżało, ale nie bronił się przed moim dotykiem. Przeciwnie,
wilgotnym futerkiem lgnął do mojej okalającej go ręki, jakby się uspokajał.
Poczułem w sobie dziwne ciepło i pragnienie, żeby go uratować. Powiedziałem
coś na ten temat do Pana Boga, jednak nie bardzo wierzyłem, że w tak błahej
sprawie mógłby mnie wysłuchać. Gdy wyjąłem rękę z akwarium, zaczął znowu
dygotać - dotknąłem go jeszcze raz... Po chwili podsunąłem mu liść sałaty
i... zaczął delikatnie jeść nie otwierając oczek. Po pewnym czasie odwrócił
się, wciąż jeszcze ledwo żywy, po czym o własnych siłach zagrzebał się
w trociny.
- Zagrzebał się, żeby ozdrowieć, albo umrzeć - powiedziałem do Basi.
Znieruchomiał wstrząsany delikatnymi drgawkami - spał w swojej jamce.
Obudził się po godzinie z pełnym swoim wigorem i ruchliwością. Patrzyliśmy
zdumieni i uszczęśliwieni na cud tej przemiany. Wrzuciłem mu do akwarium
cztery długie kawałki marchewki. Porwał jedną z nich do pyszczka i rozpoczął
z nią triumfalny taniec. Wyraźnie obnosił się z tą marchwią jak z chorągwią
raz po raz stając na dwóch łapkach. Nie widziałem go jeszcze w taki stanie.
Czyżby możliwe, żeby tak cieszył się z niespodziewanego powrotu do życia?
Wpakował więc ten swój kawałek do wola i usiłował dopchnąć drugi, ale
mu się to nie udało. Zebrał więc pozostałe kawałki i zagrzebał się z nimi
w trocinach. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Dawno nie przeżywałem takiej radości,
jaką przyniosła ta przemiana.
- Jednak życie jest cudowne - powiedziałem do Basi.
- Tak, ale nie potrafimy tego docenić - patrzyła na mnie z wyrzutem, jakby
przypomniało jej się coś z przeszłości.
Przed chwilą przerwałem pisanie, żeby zobaczyć co robi nasz chomik. Spał
zagrzebany w trocinach. Gdy dotknąłem go niedowierzając, poruszył się
gwałtownie. Maleńkie żywe stworzonko, które nawet nie wie, że je kocham...
A może on to czuje? Może to moja nagła, dopiero co objawiona miłość sprawiła
ten maleńki cud?
Pochylam nisko głowę przed chomikiem, który jest moim nauczycielem. Śpi
zagrzebany w trocinach gdzieś po drugiej stronie Pana Boga.