Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej


30.09.1992

     Znowu dobieram się do siebie, a właściwie do tego, co tam we mnie siedzi. Czuję się dziwnie znieczulony, jakby to biurko, przy którym piszę miało w tej chwili znacznie więcej do powiedzenia konkretnością i dookreślonością swojego wyrazu. Jest we mnie martwa pustka. W moim zawieszony gdzieś w próżni umyśle brak pretensji do czegokolwiek. O Boże! Nie stać mnie nawet na pretensjonalność! Mógłbym robić cokolwiek z jednakowym, beznamiętnym samozaparciem. Ta pustka, która jest dzisiaj we mnie ani rośnie, ni maleje, tylko trwa. Nic mnie nie boli, niczego nie pragnę.

      Myślę, że w tej chwili mój potwór głęboko śpi. To najbardziej niekorzystny dla mnie okres. Muszę to jakoś przetrwać. Czuję jak ssie moją energię, to on jest sprawcą mojego odrętwienia. O, poruszył się! Nie lubi, gdy się go dotyka. Uwielbia działanie incognito, z nierozpoznaną mordą. Jest sprawcą wielu naszych czynów, które w nieświadomości przypisujemy sobie. Szydzi z nas wtedy i zapada w swój zdrewniały, destruktywny sen. Jego oczy odbijają kształty przedmiotów i zewnętrzne światło - nie ma w nich ukrytego żaru właściwego każdej żywej istocie. Ten podstawowy brak nadrabia niezwykłą ruchliwością. Spójrz na swoją rękę, nogę czy jakąkolwiek inną część ciała - jest w nieustannym ruchu, niezależnie od twojej woli. Przez twój umysł przewijają się krocie sprzecznych myśli. Twoje niby stałe uczucia zmieniają się nagle pod wpływem zdarzeń. Ten, kogo kochałeś tak gorąco jeszcze wczoraj, dzisiaj jest twoim wrogiem. Tę całą zmienność, ten kalejdoskop przypadkowych myśli, uczuć i działań przypisujesz sobie z goryczą. A on się z ciebie śmieje swym martwym śmiechem przypominającym grzechot tłuczonych kamieni lub mielonych w młynie czasu twoich kości. Za dzień, może rok, dziesięć albo dwadzieścia lat, w każdym bądź razie za ściśle określoną ilość dni, godzin, minut i sekund zostaniesz starty w proch. On już tego dopilnuje, by nic z ciebie nie zostało, bo jego najlepszym pożywieniem to pustka. Nieistnienie potwora rodzi się z nicości, z tego, co powstaje i zanika w twoim umyśle, w sercu, wszędzie tam, gdzie działa wywołujący iluzję przyczyny i skutku czas.

      Zerwij ten łańcuch, który kaleczy i zniekształca twoją najgłębszą wyobraźnię! Chociaż przez chwilę nie staraj się dociekać przyczyny tego co się właśnie s t a j e. Po prostu trwaj i nie rób niczego więcej. Jeżeli stoisz to stój. Jeśli idziesz to idź. Jeżeli mówisz to mów - pełny skupienia i uwagi, gdzieś na niewyobrażalnej granicy trwania, zatopiony w siebie i w świat w tej jednej chwili, w przeciągu tej jednej chwili możesz zyskać ukojenie - to znak, że ratunek już blisko.

      Jednak, gdy zadręczasz się nieustannym przemyśliwaniem przyczyny i skutku, tego co jest nieuchronne, czego nie da się odwrócić; myśl też o potworze, który jest panem czasu. Budujesz z takim mozołem jego (niby twoje) wymykające się spod kontroli ciało. Stań się wreszcie wielkim aktorem twojego losu i spróbuj go przechytrzyć, by pewnego dnia, gdy poczujesz szubrawca w garści, po kolejnej, koszmarnej nocy, której on był gospodarzem - zabić go uderzając znienacka. Mierz prosto w serce i połyskliwe oczy. Zabij to nieistnienie, byś mógł powrócić do życia. Zrób to w czasie, który został ci dany. Obyś się nie spóźnił. Zegary odmierzają rytm. Wsłuchaj się w ich trupi chichot.

      Popadłem w patos formy, to znów sprawka potwora. To on jest niezmordowanym fabrykantem iluzji, jej niedoścignionym mistrzem. Z jego złudnego serca wypływa źródło sztuki opartej na "indywidualizmach". On z przewrotną satysfakcją utrwala za pośrednictwem tych "dzieł" złudne przekonanie o wyjątkowości i odrębności każdego istnienia. On jest ojcem chrzestnym tak niebywałego rozdarcia, jakiego nigdy jeszcze nie było. Przy nim, jakby umarła najprostsza z prawd, że to co jest, istnieje i sama czysta egzystencja wystarcza mu za rekomendację. Czy bestia zatriumfuje? Czy może zwyciężyć nieobecny?

      W tej chwili rodzi się we mnie potrzeba, a raczej już z perspektywy upływającego czasu powinienem napisać: "zrodziła się we mnie potrzeba", bo to było kilka chwil wcześniej, gdy poczułem w sobie ten impuls zachęcony poprzednimi słowami, o budowaniu ciała potwora. A więc nie precyzując już bliżej czasu, bo być może zrodziło się to znacznie wcześniej, a podlegało tylko inkubacji lub kwarantannie w zależności od tego czy zrodziło się jako niedonoszone dziecko. Niedonoszone? Jednak przez kogo?... Tutaj pojawia się nowy problem, o tym mógłbym napisać dalszych tysiąc stron - tak rodzi się literatura - bełkot skażony pychą wynikły z nieco ponadprzeciętnej umiejętności posługiwania się słowem...

      Szlag by to jednak trafił! A może "kwarantannie". Zupełnie mi to uszło jak zarażenie się w wieku dojrzałym jakąś nieziemską chorobą, a może ta choroba była właśnie ziemska, tylko wstydząc się jej skandalicznych objawów, żeby usprawiedliwić nasze karygodne nadużywanie lub niedoużywanie naszego ciała... Trochę się znowu pogubiłem, po raz kolejny tracę wątek... Muszę zejść więc z tego "wątku" i nie precyzując już dalej czasu... pozwolić, by zrodziła się we mnie potrzeba napisania poematu o Wielkim Nieobecnym. Być może ten potwór, na który wieszam przysłowiowe psy jest tylko strażnikiem, a ja w swojej nieświadomości rozwodzę się o jego nieistnieniu, gdy w istocie chodzi o zwykłą bramę, która pojawia się lub znika w zależności od klarowności powietrza i konfiguracji mgieł, jak również od mojej tęsknoty do wchodzenia gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem.

      Zatem napiszą ten poemat, czuję już parcie szkaradnego płodu, albo wołanie o pokarm człowieka, który właśnie wyzdrowiał i odradza się po ciężkiej nieuleczalnej chorobie.