Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
01.10.1992
DRUGA PRÓBA OPISANIA
POTWORA
Jednak ten potwór wciąż mnie dręczy. Co
najgorsze, pojawia się również na głębszych poziomach, tam gdzie jest
mowa o "prawdzie" i innych wzniosłościach.
Wczoraj spotkałem się z moim przyjacielem
Henrykiem i dwiema aktorkami, Niną i Haliną. Celem tego spotkania była
realizacja spektaklu według napisanego przez Henryka scenariusza. Od słowa
do słowa, przy sałatce z tuńczyka i koszernej, której nie piłem (zadowoliłem
się kilkoma łykami czerwonego wina), rozpoczęła się dyskusja o prawdzie
teatralnej, o tym co bardziej ją ożywia, czy forma czy treść. Zdania były
wyraźnie podzielone i dyskusja stawała się coraz bardziej ostra. Czułem,
że chęć postawienia na swoim zburzyła mój spokój i w pogłębiającym się
chaosie, coraz bardziej zacietrzewiony, z uporem dochodziłem swego. Ogarniała
mnie wściekłość na Ninę, gdyż sadziłem, że mówi bzdury i przypuszczam,
że ona w stosunku do mnie odczuwała coś zupełnie podobnego. Mówiła, miejscami
krzycząc i gestykulując gwałtownie, że treść stanowi "podstawowy
imperatyw, który pociąga za sobą ciało wraz z jego emocjonalnością i działaniem
wyrażającym prawdę teatralną". Ja zaś twierdziłem, że treść zagłusza
poznanie, bowiem narzuca określoną już z góry "prawdę", a istotą
procesu twórczego jest poszukiwanie, a nie realizacja świadomych założeń.
Przypomniały mi się tutaj słowa Gombrowicza, że "sztuka jest przedsięwzięciem
delikatnym, dzieje się po omacku". Należy więc odrzucić treść (świadomość,
wiedzę), by pozwolić tej głęboko "ukrytej i nieznanej" ujawnić
się w kreacji. Dowodziłem, że taka postawa daje więcej możliwości zbliżenia
nas do tajemnicy, gdyż zmusza do wkraczania w całkiem nowe obszary. Napięcie
rosło i cywilizowana dyskusja coraz bardziej przeradzała się w dziką kłótnię,
aż stukaniem w sufit interweniowała sąsiadka, bo zrobiło się już bardzo
późno. Nam to jednak nie przeszkadzało, tokowaliśmy nadęci, coraz bardziej
obrażeni i boczący się na siebie i chyba, gdyby nie obligujące nas do
przyzwoitości "kulturalne wychowanie" rzucilibyśmy się na siebie
z pięściami lub co najmniej ktoś by kogoś opluł. Czułem wyraźnie jak rodziła
się między nami wrogość i sądzę, że w ten sposób zaczyna kształtować się
nienawiść między ludźmi. Poglądy, które głoszą, tak często kruche i pozbawione
głębszych podstaw, wypowiedziane w sposób daleki od precyzji, pożerają
ich sprowadzając do roli instrumentów. Nina optująca za "treścią"
coraz bardziej stawała się formalna, a ja apostoł "formy" piałem
w istocie o treści. W tym momencie pojąłem całą absurdalność zaistniałej
sytuacji. Nie byłoby tej jałowej dyskusji, gdybym po prostu zapytał: prawda
teatralna, bardzo dobrze, ale o jakiej prawdzie mówimy i gdzie jest jej
źródło? A jeżeli, Nino, powołujesz się na Stanisławskiego, to zapytaj
kto chce znać tę "prawdę" i do czego jest ci ona potrzebna.
Gdy dane ci jest zagrać morderczynię idącą z narzędziem zbrodni w ręku
w kierunku swej ofiary, nie wystarczy samo uświadomienie sobie intencji,
lecz musisz odnaleźć w sobie właściwe źródło energii, która nada twojemu
ciału i głosowi właściwą rytm, jaki najprawdopodobniej przyjąłby zabójca
przed wbiciem noża w serce ofiary. To sprawa zaistnienia, czyli wywołania
tych wszystkich biochemicznych i bioenergetycznych procesów, które sprawią,
że twoje pięści zacisną się "same", poczujesz drżenie skóry
i jeżące się włosy, a głos twój nabierze "nienaturalnej" barwy,
która napełni widzów lękiem przed zbliżającym się nieuchronnie ciosem.
Treść i forma nie istnieją oddzielnie,
są ściśle ze sobą powiązane, podobnie jak w naszym życiu nierozłączna
jest "dusza" od "ciała", a sztuczne ich wypreparowanie
nie wróży niczego dobrego. Zabieg oddzielenia formy od treści prowadzi
do nikąd i dowodzi niezrozumienia podstawowych zasad procesu twórczego.
Można by powiedzieć, że forma jest jedynie momentem ujawnienia się treści,
a sama treść to żywa energia oczekująca na zaistnienie prawa (formy),
które ją ujarzmi. Ty mówiłaś o "treści' (głównie intelektualnej),
która z mojego punktu odniesienia mogła być "formą", ja zaś
mówiłem o "formie", która dla ciebie wyrażała się jako treść.
Gdzie w tym wszystkim potwór? To przecież
miała być druga próba jego opisania. Myślę, że to światowe monstrum ujawnia
się w całej krasie w swoim literackim napuszonym opisie, szyku przestawnym
i zarozumiałej, pełnej przeświadczenia o własnej niepodważalnej racji
konstrukcji wypowiedzi.
O, mój kulturalny potwór, ten potwór drugiego
stopnia poruszył się niespokojnie. On bardzo mnie lubi, gdy zbudowany
z pustki i przelotnych miraży kształt zaczyna rozpływać się jak sen po
ujrzeniu światła dnia. Ciało potwora drugiego stopnia jest bardziej subtelne.
W sztuce dowodzenia własnych racji posługuje się on zawiłymi systemami
filozoficznymi, jest też świetnym aktorem i chętnie odgrywa "wyższą"
uczuciowość. Gdy wszystko odbywa się po jego myśli jest niezwykle łagodny
i uroczo uśmiechnięty. Niektórzy bywają nawet skłonni uznać go za świętego.
A jest to w istocie groźna bestia zalegająca na granicy światów, iluzoryczny
strażnik, który broni dostępu do żywej energii świata duchowego. Jedna
część jego twarzy zwrócona jest ku duchowemu światłu, a druga ku ciemności.
Tak bardzo zbliżyłem się teraz do niego, a tak trudno mi go opisać. Ująć
w kilku śmiertelnie godzących ripostach zasadę jego istnienia, która jest
nieistnieniem. Wiem, że do swych efektownych manifestacji czerpie siłę
z odprysków duchowej energii. Dlatego dla pogrążonych w mroku ujawnia
się często jako istota wyższa, niezwykle stabilna, którą łatwo jest uznać
za bóstwo. A on służąc nam iluzją majestatu władzy i zrównoważenia wysysa
z nas życiowe siły i przemienia w nicość. Może w tym tkwi jakaś tajemnica,
której jeszcze nie przeczuwam. Jednak instynktownie chciałbym podjąć bezwzględną
walkę z tym świętoszkiem i wiem, że gdy mu się przeciwstawię, to z "przychylnego"
monarchy przekształci się w krwiożerczego potwora pierwszego stopnia siejąc
miedzy nami zamęt i spustoszenie. Walczymy wtedy z sobą na kły i pazury
potrząsając jakimiś "ideami" po to tylko by w iluzji zwycięstwa
czy przegranej doznać przesilenia, pogrążyć się w marazmie i nijakości.
Nie dajmy się jednak zepchnąć! Tam, na
granicy światów, dręczeni wieloma głodami i pragnieniami - wytrwajmy z
postanowieniem, że naszą życiową powinnością jest zajrzeć mu w końcu w
oczy. Wówczas w nieustannie zmieniających się kształtach naszych marzeń
rozpoznamy symptomy rozpadu i nicości i uświadomimy sobie, że to nie koniec
świata, lecz zakończenie ery naszego dobrowolnego ogłupiania. Wówczas,
gdy jego jedyne, wirujące, szalone oko okaże się szczeliną, poprzez którą
dotknie nas żywy dźwięk światła - to będzie wielki dzień zwycięstwa nad
wielością naszych twarzy i przeznaczeń. W tej chwili odzyskamy naszą wolność,
znowu staniemy się panami siebie. Otwierając się na inspirację Absolutu
zyskamy obywatelstwo twórczego, duchowego świata wyzutego z wszelkiego
lęku i złudnych nadziei.
Mój Boże, ale się zagalopowałem. Ten "żywy
dźwięk światła" - cóż za tandetna metafora! Czyżby to mój potwór
szydził sobie ze mnie i parskał pianą literackiej ułudy?
Wiem, że moje słowa nie są w stanie oddać
tych przemian, które dokonują się teraz we mnie, tej nieustannej szamotaniny
na wszystkich poziomach. Moja kochana Nina, do której wczoraj czułem wrogość
patrzy na mnie teraz zupełnie innymi oczami. Tak istnienie w nas lub nieistnienie
potwora i jego iluzorycznych energii wpływa diametralnie na widzenie naszego
świata. On jest jeszcze we mnie, tak trudno go wyrzucić, jest w tylu miejscach
na raz. Właśnie wypchnąłeś go z ręki, a on zjawia się w pięcie, w mózgu,
pod sercem, w dole brzucha jak energetyczny rak rozwijający się z nieprawdopodobną
szybkością. Twój potwór to energia cierpiąca z jakichś względów na brak
konstruktywnego powiązania z ciałem czyli niemożność zaistnienia w celowej
formie. Dlatego jest tylko nicością, która przynosi nam moc niszczenia.
Nagle poczułem się bardzo słaby, rozbolała
mnie głowa. Mam poczucie, że nie przegrałem tej walki z niewidzialnym,
jednak nie wiem, co z tego wyniknie. Siedzę tak, a raczej trwam przy mojej
maszynie do pisania i nie jest to nieprzyjemne. Zwolna ogarnia mnie dziwny
spokój, wyraźna ulga po ostatniej szarpaninie. Spokojnie bije we mnie
serce, a w nim coś pulsuje lekko, coś się budzi, jakby odległe tętno,
krwioobieg, w który zostanę kiedyś włączony. Po mojej lewej ręce niewielki
stos zapisanych kartek, bliżej książka w kolorowej błyszczącej oprawie
o przeważającej tonacji zieleni:
"Wierzę w Jezusa Chrystusa Odkupiciela".
Po mojej prawej ręce, na krawędzi biurka,
podróżny budzik, który kupiłem kiedyś w Londynie. Tyka. Odmierza czas.
Jest 13.18. Brak sekundnika. Tarcza zegara zamocowana jest w czarnym składanym
futerale. Złota oprawa tarczy, cyfry i kreski minutowe czarne. Wskazówki
zielone ograniczone czarnym konturem. Wskazówka budzenia czerwona na piętnaście
po piątej. To nastawione przeze mnie urządzenie obudziło dzisiaj rano
Henryka, by zdążył do pracy w szkole do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów
Sędziszowa. Pociąg odjechał o 6.21, do stacji docelowej dotarł o7.10,
a przynajmniej taki był zaplanowany przez PKP czas przyjazdu.
Zegar tyka.
POEMAT O POTWORZE DRUGIEGO STOPNIA
Potwór drugiego stopnia zrodzony z niczego
Trudno spojrzeć mu w twarz tak niestabilną i chwiejną
Roztacza przed nami miraże igrających światłem form
Jednak wystarczy ich dotknąć i pęka ziarno ciemności
Zrodzone z niczego pragnienie wypala się i ginie
Puste nasienie miłości owocuje grymasem bólu
Nie podobna go dotknąć, choć jest ścianą
Któż zatem go przeniknie, gdy w istocie go nie ma