Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
05.10.1992
Obudziłem się dzisiaj zmiażdżony,
jakby niezdolny do żadnego działania. W chwili przebudzenia nie byłem
tego świadomy, dopiero po moim codziennym treningu spostrzegłem, że to
co było zazwyczaj przypływem energii, rozjaśnieniem świadomości i woli
życia przerodziło się w coś zupełnie odwrotnego - w marazm, jałowy bieg
o niezwykle intensywnej sile. Ogromniejące poczucie, że jestem wydrążony
i pusty przeraziło mnie i rzeczywiście nie mogłem znaleźć w sobie niczego,
o co mógłbym się zaczepić. Basia wyszła do pracy, Agnieszka do szkoły.
W samotności moje przerażenie narastało. Pojawiły się myśli samobójcze
pod wpływem tego paraliżującego, dławiącego cierpienia, którego przyczyna
jest niejasna. Byłem zupełnie bezradny, zdany na to coś, które coraz bezczelniej
panoszyło się we mnie. Owładnął mną jakiś wewnętrzny paroksyzm. Moja nienaturalnie
luzacka postawa ciała przeszkadzała mi i zupełnie nie pasowała do tego
co na prawdę czułem. Idąc więc za impulsem przyjąłem jakąś poskręcaną,
wykrzywionymi dłońmi formę i ku mojemu zaskoczeniu wydobyłem z siebie
przeciągły pisk, przeraźliwie cienki i pusty. To było tak jakbym wyrzucił
z siebie obce ciało, obcy głos, który nie wiadomo skąd do mnie wlazł i
od dawna mnie uwierał. Potem siadłem do maszyny i zacząłem swoją stukaninę.
Ogarnął mnie spokój, bo wiedziałem już, że to jest mój właściwy punkt
zaczepienia, coś co pozwala mi przekłuwać się przez otaczający mnie balon
nicości, bym mógł poczuć się znowu mocnym i osadzonym na stałym gruncie...
W tej chwili wibrują jeszcze we mnie echa niedawnej walki z nicością.
To bardzo trudny przeciwnik. Walka z martwą pustką obezwładnia, bo pochłania
zbyt wiele energii. Po tej stoczonej z desperacją bitwie wypełniło mnie
coś jak kliniczna śmierć - ulga i spokój. Dopiero z ciszy napływającej
do mnie z wewnątrz zaczęła rodzić się i poczucie, że to co robię ma sens.
Od jakichś dwu miesięcy czas upływa mi niezwykle szybko i odnoszę wrażenie
jakbym był świetlistą rakietą mknącą przez siną czasoprzestrzeń. Trwam
teraz zagłębiony w dziejącą się chwilę przy mojej maszynie do pisania
i nasycam się świadomością, że całe moje życie jest taką właśnie chwilą,
a "koniec" tuż, tuż... I nie czuję w związku z tym żadnego przerażenia.
Jestem chłodny i opanowany.
Czy to dziwne, że realność śmierci, której oddech jest gdzieś blisko nadaje
mi temperaturę, moja tajemnicza istota rozgrzewa się i rozpoczyna właściwe
życie. Idę więc ku tej mojej śmierci na obrzeżach chwil takich jak ta.
Prześlizguję się jakimś cudem zyskując lub tracąc kolejne punkty w walce
o nieśmiertelność. Teraz, po tym doświadczeniu zaczynam rozumieć: "umrzeć
aby żyć" - podstawowe wskazanie wszelkich poważniejszych ścieżek
poznania . Jakże łudząca dla rozwoju może okazać się magia osiągniętego
sukcesu, który gwarantuje nam czasową władzę i królewskie insygnia wypadające
przy byle potyczce z rąk. Dlatego prawdziwy twórca, odważnie sięgający
po własną tajemnicę, musi stanąć jedną nogą w grobie i odczuć życiodajne
siły śmierci, by tą drugą odmierzać właściwie czas. To niezwykle karkołomne
zadanie. Pogrążyć się we własną śmierć i doświadczyć potęgi zakotwiczonego
gdzieś głęboko w nas istnienia. Tu rozlega się przeraźliwy gong drzwiowy,
nie mistyczny. Trzeba wstać i otworzyć synowi, który wrócił właśnie ze
szkoły.
W kuchni uderzył mnie zapach gnijącego mięsa, to było specjalnie spreparowane
pożywienie dla rudej suczki Pusi - mielone mięso z żyłami i łojem. Bez
specjalnego obrzydzenia wyjąłem je z plastikowego woreczka leżącego na
kuchennej ladzie, sprawdziłem czy wystarczająco rozmarzło i przełożyłem
do psiej miski. Pusia zjawiła się jak na zawołanie, pochylona nad miską,
przez chwilę nieruchomo, drżąc lekko na ciele wdychała w siebie ten aromat.
Przyglądałem się urzeczony jak kęs za kęsem połyka to cuchnące ścierwo.
Przerywała co pewien czas i łypała na mnie okiem pełnym zrozumienia dla
tajemnicy bytu. Zazdrościłem jej tej wnikliwości patrzenia, którą mogłem
jedynie przeczuwać. Między nami nawiązała się nić porozumienia jak między
aktorką, a widzem w teatrze istnienia, w tej jedynej chwili, poprzez którą
nieodparcie wyzierała śmierć. Być może tej jeszcze nocy Pusia przyjdzie
do mojego łóżka i podczas snu będzie lizać moją twarz. Gdy o tym myślę
nie ogarnia mnie wcale odraza, lecz specyficzna przyjemność. Ten perwersyjny
kontakt z prawdziwą nie zafałszowaną egzystencją dodaje mi w tej chwili
sił. Teraz w stołowym rozszczekała się ta egzystencja odpowiadając na
jakieś słyszalne lub niesłyszalne głosy. Być może przybiegnie tu za chwilę,
bo powiedzieć mi coś, o czym jeszcze nie wiem, albo przestrzec mnie przed
czymś, co być może mi zagraża. O, właśnie się kręci, a właściwie kręciła
się, truchtała po moim pokoju. Wyszła jednak. Szczęk maszyny nie bardzo
jej chyba odpowiada. Ona wie spryciura, że mam zajęte ręce i nie będę
mógł jej pogłaskać. O, Pusiu małej wiary, pogłaskałbym cię, gdybyś i wsparła
się przednimi łapkami na moich kolanach. Pogłaskałbym twój kochany zgrabny
łebek sarenki i z tkliwością poklepałbym cię po brzuszku pełnym gnijącego
mięska.
Ale teraz jesteś syta, moja kochana Pusieńko. Śmierć zwierzątka, które
oddało dla ciebie życie, żywi cię i daje ci siłę. Przechadzasz się teraz
po swoim królestwie dostojna i zadowolona z siebie. Polegujesz rozparta
na owczej skórze, którą kupiła moja żona w Szczawnicy jako medytacyjny
dywanik. Ja podarowałem ją jednak tobie. Ty jesteś teraz jej główną właścicielką
z pyszczkiem wtulonym w białe runo. A wokół nas tłum ludzi wykonuje przeróżne
dziwne i mniej dziwne zajęcia z gnijącym mięskiem w brzuszkach. Wszyscy
zachowują się tak dostojnie i niewinnie jakby żywili się samą energią
słoneczną. To co przypomina im śmierć i jest zwykłym procesem gnilnym
oddalają od siebie stosując różnego rodzaju dezodoranty, wody kwiatowe,
pasty do zębów, psikacze do obuwia i odświeżacze ust.
Ale się tutaj nawypisywałem, jestem jednak cholernie mądry i czujący blusa
tajemnicy, która uchyliła znowu rąbka. Ta kropla światełka, która mnie
nagle przenika działa z nieprawdopodobnym przyspieszeniem, aż plączą mi
się palce na klawiszach, bo nie mogę nadążyć za tym, co czuję. Kosmosy
przelewają się przeze mnie od dołu do góry. Zapalająca się raz po raz
w głowie zasada Hermesa Tresmegistosa zawarta w Szmaragdowych Tablicach:
"Jak na górze tak na dole", uskrzydla mnie - staje się demiurgiem.
Pusia śpi spokojnie zwinięta w kłębek i nic z tego nie rozumie. Obudziła
się teraz i zeskoczyła z kanapy, być może przestraszona, że w stanie tak
niezwykłej kreatywności będę chciał żywiąc się uczuciem miłości zamienić
ją w człowieka.
Przybiegła znowu i siadła na kanapie. Podrapała się swym psim zwyczajem
prawą tylną łapą pod przednią pachą. Skuliła się znowu - lewa przednia
łapa wyciągnięta przed siebie. Przymyka oczy. Łypie na mnie i czeka. Ogarnia
mnie wahanie, bo gdybym rzeczywiście zamienił ją w człowieka, gdyby mi
się to udało, to w jaki urzędzie stanu cywilnego załatwiłbym sprawę aktu
urodzenia. I jeszcze jedno. Pusia ma około pięciu lat. Powiada się, że
wiek psa w przeliczeniu na wiek człowieka należałoby pomnożyć przez siedem.
Zatem Pusia jako kobieta miałaby około 35 lat. I co powiedziałaby moja
żona, gdyby ta ruda przybyła znikąd kobieta zachowała pamięć swoich psich
przyzwyczajeń i przyszła w nocy do naszego łóżka. Basia nie uwierzyłaby
mi z pewnością w historyjkę o cudownej przemianie i skończyłoby się potworną
awanturą, w czasie której tańcowałyby z upodobaniem wszystkie lokalne,
a może i zagraniczne demony. Sądzę, że moje wyjaśnienia wsparte rzeczowym
argumentem: "To gdzie jest w taki razie Pusia?" uznałaby za
paranoiczne i dodatkowo obciążyłaby mnie winą za fizyczną likwidację psa,
który śmiałby się w duchu z jej krótkowzroczności.
Ale uwaga! Na przekór wszystkim tym niebezpieczeństwom spróbuję tego dokonać
i za chwilę, która rośnie we mnie jak niebosiężna góra - wzniosę ramiona
i... zawołam po trzykroć donośnym głosem - Pusiu, stań się człowiekiem!
I wypowiedziałem te magiczne słowa górując nad zwierzęciem... Potem, ktoś
chyba wszedł do mieszkania, powtórzyłem zaklęcie dwukrotnie, przyciszonym
głosem, prawą dłonią dotknąwszy jej głowy a lewą zadka... Jednak na Pusi
nie sprawiło to żadnego wrażenia, ożywiła się tylko trochę i znowu drzemie
zwinięta w kłębek. Myślę, że stało się tak nie z powodu braku mocy, lecz
mój syn wrócił właśnie ze szkoły, co zmusiło mnie do zaniżenia ekspresji
magicznej wypowiedzi. Tak więc zwykły przypadek w osobie mojego syna,
zabierającego się do odgrzewania w kuchni zupy pomidorowej, sprawił że
moja kochana Pusieńka pozbawiona została szansy na rozpoczęcie procesu
samorealizacji. Spoczywa teraz w spokoju w swoim pokrytym rudą sierścią
ciele nie targana żadnym wewnętrznym głodem prawdy, ani cieniem wątpliwości
co do sensu swego bytu. Kiedy patrzę na nią, istotę umiejącą tak sugestywnie
wzbudzić miłość i współczucie nie bardzo pojmuję dlaczego właśnie ona
nie zasługuje na zbawienie. Jest przecież taka uważna, czujna i gotowa
- oddana swojemu panu i żyjąca zgodnie z prawem wyznaczonym przez jej
poziom egzystencji. Może gdy się obudzi wezmę ją na ręce, przytulę mocno
do serca i powiem: "Moja Pusia, moja Pusia, moja bardzo wielka Pusia".
Może coś wtedy drgnie w jej serduszku, może wstrząśnięta czymś głęboko
zaskomli dotykając zimnym noskiem mojego czoła.
W ubiegły piątek byłem na koncercie w kościele św. Katarzyny - "Nieszpory
ludźmierskie". Dymy, piękna muzyka i głosy sławnych wykonawców chwalące
super profesjonalnie Pana, którego tam nie było. I brawa, owacje wzruszonej
swoją zdolnością do wzniosłych uczuć publiczności, bo jakże tu nie bić
brawa, gdy inni bijąc przyglądają się tobie, czy bijesz wystarczająco
mocno, bo temat przecież przeogromny i nie bić tutaj nie wypada. Też biłem,
bo jak tu nie bić i czułem się potwornie nieswój.
Zadzwoniłem też na drugi dzień do koleżanki, która była tam koncertmistrzem
i wiodła pierwsze skrzypce z zapewnieniem, że koncert bardzo mi się podobał.
To ohydne zaprzeć się samego siebie, by nie wystąpić przeciw racji ogółu,
a było to przedsięwzięcie podobno sponsorowane duchowo przez samego Papieża.
Co by się jednak stało, gdybym jej powiedział, że moja suczka Pusia biegająca
i węsząca po lesie za jakimiś sobie tylko wyczuwalnymi tropami, ten jej
urywany skowyt i uporczywe wpatrywanie się w moje oczy więcej do mnie
mówią niż tamten cały patos. Wspaniali wykonawcy, połączone chóry i orkiestra
wygrywająca w istocie symfonię własnej bezsilności. Może to zbyt mocno
powiedziane, jednak zdecydowanie wolę las od filharmonii.
Dzisiaj kolejne spotkanie z moją grupą. Już powinny pojawić się pierwsze
symptomy, czy moja praca z nimi ma jakiś sens, czy otwiera się przed tą
aktywnością jakaś realna perspektywa. Nie przejmowałbym się specjalnie
negatywną odpowiedzią, bo warsztaty teatralno-literackie inspirowane ideami
Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa "W poszukiwaniu samego siebie"
mogę prowadzić również, a może przede wszystkim sam z sobą, z moją maszyną
do pisania, z moją, żoną, dziećmi, Pusią, innymi bliskimi osobami i nawet
całkiem obcymi ludźmi, którzy nic o tych moich ambitnych zakusach nie
wiedzą.