Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej
19.10.1992
Kilka dni temu przerwałem
pisanie i ogoliłem się dla Pana Boga. Sądzę, że był to dobry wybór, który
sprawił mi ogromne zadowolenie. Myślę, że sam Pan Bóg też się ucieszył,
bo nazbyt chyba często staramy się zadowalać go "wielkimi sprawami",
te małe puszczając gdzieś mimo. Często też te "wielkie sprawy"
nie dotyczą zupełnie Pana Boga, lecz zaspokajają jedynie aspiracje naszego
potwora, który gra z upodobaniem w Wielkiego Pana i rżnie nas w przysłowiowego
głupa. Dlatego warto czasem przywiązywać wagę do drobiazgów nie będąc
jednocześnie drobiazgowym. To tak jak osoba przez nas kochana z przyjemnością
przyjmuje każdy przejaw naszej miłości i oddania. Maleńki prezencik, czy
praca specjalnie dla niej sprawiają jej wielką radość. Działa tutaj naturalne
prawo: oddanie rodzi oddanie. Dlatego starajmy się zadowolić naszych najbliższych
na co dzień jakimś drobiazgiem, słowem, bo przecież nie znamy dnia ani
godziny. Myślę, że to samo dotyczy też Pana Boga. Dlatego najcelniejszym
zaleceniem wielu religii jest pogłębienie świadomości, że wszystko co
robimy ma sens, jeżeli robimy to dla Stwórcy. Jeśli ja śpię, budzę się,
jem, pracuję, wychowuję dzieci, piszę wiersze z przekonaniem, że wszystko
to robię dla Pana Boga, wówczas doświadczam czegoś w rodzaju inspiracji.
Niedawno dopiero zrozumiałem, że droga do Absolutu, to przede wszystkim
proza, szara, codzienna, z rozbłyskami wprawdzie, ale napiętnowana gotowością
do cierpienia.
Przed chwilą wrócił ze szkoły mój syn Piotrek, narobił trochę szumu, jego
obecność utrudniła mi pracę, to znaczy pisanie, które teraz kontynuuję.
Ale pojawił się taki konkretny, namacalny, rzeczywisty w swojej niejasnej
i poplątanej drodze do wieczności; ze zwątpieniem wypisanym w cielęcym
spojrzeniu (niedługo skończy 14 lat). Jest w nim tyle sprzeczności, tyle
ciemnych plam. Tak trudno mi nawiązać z nim kontakt, powiedzieć mu, że
go kocham, bez względu na to co zrobił i co jeszcze zrobi w swoim życiu.
Przecież i tak mi nie uwierzy, zbyt wiele mu zabraniam, zbyt często z
nim się nie zgadzam, by mógł pomyśleć, że stoję po jego stronie. Nie mogę
mu przyznać racji, że świat telewizyjnych reklam jest kluczem do budowania
światopoglądu, a on chciałby wszystko mieć i podstawowym motorem jego
działania jest chęć posiadani dobrego roweru, opychanie się smakołykami
i zabawa elektronicznym sprzętem, który ustawicznie psuje doprowadzając
tym moją żonę do szewskiej pasji. Staję się wtedy buforem pomiędzy nimi,
czasem też ulegam agresji w związku z jakimś jego wyczynem, krzyczę na
niego doprowadzony do rozpaczy, potrząsam nim, a potem czuję się podle.
On patrzy na mnie spode łba. Pewnie myśli, że to wszystko było na serio
przeciwko niemu, a to tylko kawałek "złej" energii, który potrząsnął
mną i znikł. Przed chwilą wyszedł z toalety, już wybrzmiał jazgot spłuczki,
słychać teraz jednostajny gulgot wody wlewającej się do rezerwuaru. Otworzyły
się drzwi, Piotrek zajrzał nieśmiało do mojego pokoju szukając małych
składanych nożyczek. Pogłaskałem go po szczeciniastej wilgotnej głowie
(wczoraj Basia obcięła go "na jeża"). Zapachniało od niego wiatrem
jak od młodego psa. Wczoraj rozleciały mu się adidasy, a dzisiaj nie chciał
ubrać tych "prawie nowych", ale polskich, zrobionych ze starej
dobrej skóry, które dostał od cioci Oli. Choć w moim przekonaniu są świetne
i sam chętnie bym w nich chodził, gdyby nie były za duże, to Piotrek,
pomimo zimna (temperatura dzisiaj rano sięgała niewiele powyżej zera)
ubrał stare, potargane tenisówki i z nieprawdopodobną determinacją, nie
zważając na nasze perswazje poszedł w nich do szkoły. Taka jest moc panującego
nam miłościwie potwora, który ma już wszędzie swoje agendy, a jego kwaterą
główną jest telewizja. Ten chytry nienasycony pysk wyłania się szczególnie
z sejmowych obrad i z kącika reklam. Potwór na rzecz posiadania zmusza
również do wyrzeczeń i w tym swoim pustym ascetyzmie jak małpa upodabnia
się do Absolutu. Cóż znaczy jednak ta pielgrzymka, późną jesienią, prawie
boso, byle nie ubrać butów, które leżą spokojnie w szafce - byle nie narazić
się na drwiny kolegów, którzy paradują w "najkach" i innych
"firmiennych", szczują się nimi między sobą sami o tym nie wiedząc.
Tutaj, w kapitalizmie potwór przyszedł w końcu po swoje i niewielu jest
takich, którym uda się nie uznać jego władzy. To triumfalne wycie reklam
brzmi jak rozpędzony pociąg wiozący zdezorientowanych ludzi gdzieś do
obozu zagłady. Na tej trasie wszystko jest takie obrzydliwie cukierkowate,
obślizgłe czymś niewidzialnym, nierzeczywistym. Gdy widzę półnagą, półuśmiechniętą
dziewczynę, której atrakcyjnie opakowane ciało uświadamia nam neofitom
nowej religii, że wszystko jest towarem, który musi umieć dobrze się sprzedać.
Dziewczyna reklamuje dezodoranty, które czynią ją pachnącą, kuszącą i
szczęśliwą. Teraz nastała era tłumienia za wszelką cenę własnego zapachu.
Dlatego patrząc na nią poprzez jej żywe kolory i rozświetlające ją światło
lamp i lampeczek, dostrzegam jak jej ciało w pewnej chwili, z powodu braku
pożądanego pachnidła nieruchomieje i obumiera. Twarz wykrzywia się jak
zbutwiały papier i rozpada na moich oczach. Apollinaire miał rację nazywając
modę maską śmierci. Jej naczelnym dyktatorem jest nikt inny jak nasz znajomy
potwór. Jego sprytne, nieprawdopodobnie nierzeczywiste paluszki z genialnym
samozaparciem ciągle tkają z kolorowych mgieł szaty dla króla, który za
wszelką cenę nie chce być nagi. Mimo wszystko kocham. A przynajmniej staram
się kochać tych wystrojonych i wydezodorowanych jak na bal ludzi. Ten
bal to taniec śmierci, czy oni o tym wiedzą? I... Niech żyje bal! - śpiewa
Maryla, tak zręcznie żongluje maską i kostiumem budując jednak niejasne
przeczucie, że przecież jest tam chyba ktoś prawdziwy o czującym, bijącym
pod nagą skórą sercu.
Spotkanie z moją grupą, z piątką dziewcząt, które usiłują włączyć się
w mój proces przyniosło mi odrobinę nadziei. Po ćwiczeniach jakie im zaaplikowałem
znalazły się wobec siebie obojętne, a nawet niechętne. To jest bardzo
dobry moment do narodzenia się grupy. Być może rozpocznę dzisiaj na serio
pracę nad opisywaniem potwora, by rozegrać z nim swoistą partię teatralnych
szachów. A potem na specjalnej wadze, którą muszę dla celów eksperymentu
wydobyć spod ziemi, położę po jednej stronie wszystkie jego połyskliwe
atrybuty, a po drugiej tętniące niezmiennym rytmem, ociekające krwią ludzkie
serce.
Suczka Pusia śpi na owczej skórze, oddycha sobie spokojnie. Za chwilę
wstanę od maszyny, obiorę ziemniaki i ugotuję je do drugiego dania przygotowanego
przez moją żonę dla naszych dzieci. Niedługo to spokojne mieszkanie wypełni
się ich gwarem. Być może przybiegnie do mnie Agnieszka - "tata, Piotrek
mnie bije". A ja powiem - "nie bij jej Piotrek, to twoja młodsza
siostrzyczka". A gdy usłyszę nagle przeraźliwy pisk psa podnoszonego
przez Piotrka za tylne łapy, to powiem - "Piotrek, zostaw Pusię,
to twoja młodsza siostrzyczka". I rozpocznie się codzienny rytuał
wrzasku i gonitwy po pokojach. Czasem łatwiej znieść natarczywe szczekanie
psa, niż ich drażniące w tonacji kłótnie i bójki. Potem płacz (ich!) i
zgrzytanie zębów (moje i mojej żony!).
Jednak, jak to zwykle bywa, każda burza zamienia się w chwile ciszy, kiedy
zasiadają przed telewizorem pochłaniając dary boże. Piotrek pożera je
w okamgnieniu, aż ręce drżą mu z niecierpliwości, bo przecież tyle jeszcze
czeka na niego spraw nie cierpiących zwłoki. Agnieszka je raczej niechętnie,
trzeba ją do tego namawiać. Potem uczą się, bawią i nudzą na przemian.
Jak jednak uczynić, by w tej zabawie i nauce odnalazły związek i klucz
do otwierania siebie samych? Dopóki się nudzą, to znak że nie natrafiły
na ślad czegoś istotnego. Ale przed nimi życie.
Powodzenia, moje dzieciątka w poszukiwaniu samych siebie. Czym prędzej
zabijcie w sobie nudę, bo ta rozmemłana, potężna kniahini jest nieodrodną
córą potwora i służy mu skwapliwie tamując wszelkie żywe odruchy naszego
żywego jeszcze życia.