Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej


23.10.1992

     Dzisiaj na spotkanie przyszły tylko dwie osoby, studenci: chłopak i dziewczyna. Nie prowadziłem żadnego treningu, rozmawiałem tylko z nimi. Ona zapytała, czy to prawda, że Gurdżijew nazwał siebie synem Belzebuba. Odpowiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo, ale jest to prawdopodobne, bo stosował on w swoim życiu wiele gier i zabaw własną mechanicznością, przez co prowokował i uświadamiał zmienność ludzkich reakcji. Jeżeli np. człowiek-maszyna potrzebuje miłosierdzia, to będzie się powoływał n Ewangelię, a jeśli ktoś od niego oczekuje bezinteresownej pomocy wymagającej pewnego nakładu pracy i oderwania od własnych rutynowych zajęć, wówczas może powołać się na "pozytywnie myślącą" naukę pana Leonarda Orra. Dziewczyna o imieniu Grażyna ożywiła się pod wpływem mojej ostatniej wypowiedzi i wygłosiła teorię, z której wynikało, że całe nasze życie jest rezultatem myśli. Możemy kształtować je i kreować w zupełnie dowolny sposób. W jej rozumieniu nie wiąże się z tym żadna odpowiedzialność, bo gdy życzliwie nastawieni jesteśmy do świata, to w naturalny sposób nie uczynimy nikomu krzywdy i otrzymamy właściwe inspiracje od Pana Boga, który podaruje nam fizyczną nieśmiertelność, ponieważ tego chcemy, a on nas bardzo kocha. Wyraziłem swoją wątpliwość, co do możliwości kreacji życia w ten właśnie sposób, gdyż jesteśmy uwarunkowani od środowiska i naszych partnerów, wobec których mamy zobowiązania, a Pan Bóg, chociaż jest wszechmocny, nie po to stworzył prawa, by je łamać. Oczywiście, posługując się logiką, można by wykombinować sobie system fizycznej nieśmiertelności. Bo po co umierać, gdy można żyć wiecznie tutaj i teraz. Bardzo piękna idea, gdyby marksizm-leninizm miał sprzymierzeńca w panu Orze, myślę że Lenin faktycznie byłby jeszcze żywy i można by go było odwiedzać w jakiejś aszramie na Syberii. Lecz jak tu kreować nasze szczęśliwe, bezkolizyjne życie, gdy nie wiemy kim w istocie jesteśmy. Grażyna powiedziała, że są trzy opcje: po pierwsze Bóg nas kocha, a więc nie chce pozbawić nas życia; po drugie, Bóg nas nienawidzi, a więc nas zabija; po trzecie, skoro wykluczymy dwie pierwsze wersje, to gdy uznamy własną samowystarczalność i przywołamy zasadę "jak na górze tak na dole" wyrażającą jedność praw makro i mikrokosmosu, to wynika z tego niezbicie, że umieranie jest sprzeczne z naturą. Zatem dopuszczając do własnej śmierci jesteśmy zabójcami samych siebie. Należy więc poprzez pozytywne myślenie kreować naszą fizyczną nieśmiertelność, a wówczas stanie się ona faktem. Szczególnie nie podobała jej się myśl o zobowiązaniach, które wiążą ludzi. Bo gdy ktoś chce osiągnąć doskonałość, to musi być przecież wolny. Szczególnie zirytowała ją moja wypowiedź, że nie mogę na przykład zostać joginem, bo mam żonę i dzieci i pierwszym moim obowiązkiem jest zapewnić im miłość i opiekę. Uznała, że tak robię, ponieważ jestem wolny i nic oraz nikt mnie do tego nie zmusza. W jej przekonaniu, w ludzkich związkach każdy może opuścić partnera w dowolnej chwili, bo gdy się na prawdę kocha, to chce się szczęścia osoby kochanej, ale też należy oczekiwać od niej całkowitej tolerancji. Idąc za tym logicznie, gdy moja żona mnie kocha, będzie szczęśliwa, gdy zostanę joginem i zniknę gdzieś w Tybecie. Również z radością powinna przyjąć moje odejście z inną kobietą, która da mi większe szczęście. Gdy zapytałem, czy kiedykolwiek kogoś kochała, to po chwili wahania odpowiedziała, że chyba nie. Za moment zmieniła zdanie uśmiechając się do własnych myśli. Spytałem więc, co jest dla niej kryterium miłości. Zająknęła się i po chwili milczenia wydusiła z siebie, że kochać, to dać komuś szczęście. Wtedy odezwał się jej milczący do tej pory kolega mówiąc cicho i prosto, że kochać kogoś, to znaczy umieć oddać mu w potrzebie to co się ma najcenniejszego, z własnym życiem włącznie. Parsknęła histerycznym śmiechem, potem siląc się na pogardę wykrzyknęła oburzona: Jak to?! Przecież życie podarowane zostało tobie i nawet w Ewangelii napisane jest byś kochał siebie samego! Potem stwierdziła, że człowiek, który oddaje życie za drugiego popełnia właściwie samobójstwo, a to jest sprzeczne z prawem rozwoju. Gdy spytałem, czy taką odpowiedź otrzymała od Pana Boga, potwierdziła. Przyglądałem jej się przerażony czując wyraźnie, że wszystko co mówi pochodzi wyłącznie z jej rozgorączkowanej głowy. Jej słowa wibrowały nieprzyjemnie. Paplała coś jeszcze o prawie człowieka do wyboru, o miłości bez odpowiedzialności, jej słowa jazgotały, skrzeczały, zapadając się nicość. Pomyślałem, że jedynie poważna, śmiertelna choroba mogłaby ją z tego wyleczyć, gdyby mogła dostrzec realność śmierci i pustkę własnych myśli.

      Tak nieświadomi odsunąć chcą od siebie śmierć nie doceniając jej rewolucyjnego, uzdrawiającego charakteru. Chcieliby żyć i pracować w jasności, hermetycznie wyizolowani od utożsamienia się z losem innych i poczucia odpowiedzialności za wszystko co istnieje. Tymczasem po dniu nadchodzi noc, po cierpieniu radość, po życiu śmierć. A jeśli praca tego życia zrodziła pożądane owoce, rozpocznie się dopiero to właściwe, wypełnione twórczością i rozszerzającymi się perspektywami istnienie.

      Powiedziałem jej, że to co powiedziała niewiele ma wspólnego z prawda, ponieważ pochodzi jedynie z jej umysłu., zaś prawda ma charakter dynamiczny i rozpoznać ją można jedynie poprzez aktywność poznawczą całej naszej istoty, a więc poziomu fizycznego, psychicznego i duchowego. Cały paradoks polega tutaj na tym, że "fizyczną" nieśmiertelność moglibyśmy osiągnąć jedynie przez przemianę ducha, a tyglem takiej przemiany jest nasza śmierć. Inaczej mówiąc, osiągnięcie duchowej dojrzałości przyniosłoby nam tę "fizyczną" nieśmiertelność, ale wówczas ta "fizyczność" znaczyłaby zupełnie coś innego.

      Kim bylibyśmy jako nieśmiertelni żyjący w naszym zatrutym wzdłuż i wszerz świecie. Jaki sens miałaby fizyczna nieśmiertelność tutaj, gdzie wszystko chyli się ku upadkowi. To tak jakby zdrowy i piekielnie bogaty człowiek przesiedział całe życie w Nowej Hucie, zamiast wypruć gdzieś w świat, gdzie woda jeszcze czysta, a trawa zielona.

      Powracając jeszcze do fizycznej nieśmiertelności, nasza kandydatka była całkowitym zaprzeczeniem fizycznej atrakcyjności: niska, przysadkowata, o krótkim karku i grubych, nieproporcjonalnie krótkich do kolan, kaczych nogach. Jej twarz o karnacji czerwonawej, kwitła od wyprysków. Grażyna nosiła grube szkła, których nie chciała zdjąć, gdy ją o to poprosiłem, by zajrzeć jej w oczy. Próbowałem jeszcze rozmawiać z tą nadętą jak balon głową i przypomnieć jej, że ma przecież serce i gdzieś w głębi wypełnia ją miłość i odpowiedzialność właśnie. Bo przecież wszyscy odpowiedzialni jesteśmy za siebie i za losy świata. Cóż za patetyczne wyolbrzymienie mojej (naszej) roli. Jednak moim podstawowym światem jest moja rodzina, otoczenie, ludzie których spotykam; zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie, choć nie wiem jak się tu znalazły. Nie wiem też skąd ja tutaj przybyłem. Spytałem ją, kim ona na prawdę jest. Wzruszyła pogardliwie ramionami. Ta wiedza jest jej przecież niepotrzebna, bo zjawiła się tutaj po to, by uzyskać fizyczną nieśmiertelność.

      Zastanawiałem się, czy ona na prawdę chciałaby unieśmiertelnić to swoje brzydkie ciało? Czy nie byłoby dla niej lepiej, gdyby uwierzyła w reinkarnację, zdobyła się na odwagę i umarła, by złowić jakąś bardziej odpowiednią dla swego orrowskiego eksperymentu powierzchowność?

      Jesteśmy zmęczeni rozmową, mamy już tego dość. Ona mówi, że było jej bardzo przyjemnie, a ja nie mogę powiedzieć o odrazie jaką czuję, bo byłoby jej chyba przykro. Zdobywam się tylko na gorzkie stwierdzenie, że w istocie nasza rozmowa jeszcze się nie zaczęła.

      Nagle zbliżyłem się do niej i dotykając delikatnie jej głowy, powiedziałem że właściwie w całej tej rozmowie tylko jedno chciałem jej powiedzieć, że jest mi w głębi bardzo bliska i że mimo wszystko bardzo ją kocham. Po krótkim wahaniu, jakimś bolesnym skurczu twarzy i mrugnięciu powiek wykrztusiła z siebie, że właściwie ona też chciałaby mi to powiedzieć. W półmroku wydało mi się, że jej oczy pod szkłami zrobiły się wilgotne. Staliśmy przez długą chwilę przyglądając się sobie w dziwnym napięciu. Trwało to chyba bardzo krótko, ale w czasie tych kilkunastu sekund zawarł się cały sens naszego spotkania, ważyły się losy naszej nieśmiertelności. Być może, gdybym ją objął i rozpłakalibyśmy się oboje, to zadrżałby wszechświat...

      W tej chwili nie wiem, czy to tylko patos, czy jakieś niejasne przeczucie, które kiedyś się zmaterializuje. Gdy dwoje ludzi zadrży nagle w objawiającej się niespodziewanie, bezinteresownej miłości, czy rozsadzi to bryłę nieczułości, która krępuje nasze najprostsze odruchy i wypowiedzenie tej najoczywistszej prawdy, że tak bardzo jesteśmy sobie, wzajemnie potrzebni.