08.09.1992
Obudziłem się jak zwykle, trochę za późno. Od dłuższego już czasu jest mi coraz trudniej wstawać wcześnie. Rano budzi się we mnie coś takiego, co chce podtrzymać sen, oddalić wejście w dzienne jawne życie. „Jawne”, „na jawie”. Czy te określenia są adekwatne do naszej codziennej aktywności. Dlaczego mówię „naszej”, a nie „mojej”? Kto dał mi prawo do mówienia w imieniu innych? Myślę, że mam takie prawo z samej racji mojego istnienia. Coraz wyraźniej to odczuwam, że nie jestem bytem oddzielonym od innych ludzi, nawet od przedmiotów. Istnieją powszechne prawa rządzące naszą mechanicznością, jak i te wewnętrzne, wyznaczające kierunek naszej duchowej ewolucji. Dawniej za wszelką cenę dążyłem do indywidualizmu w życiu oraz w sztuce. Ceniłem to, co legitymowało się etykietką inności. Powiadałem: „Człowiek jest odrębnym światem i jego zderzenie się z tym, co go otacza musi wywołać eksplozję oryginalności, dać podstawę do kreacji siebie samego”. Dzisiaj pracując intensywnie nad sobą dochodzę do wniosku, że tamto podejście było błędne. Jedynie odnajdywanie w sobie trwałych cech i poprzez ich ciążenie ku powszechności budowanie wspólnoty, ma sens. Odkryć w sobie to, co niezmienne, co sprawia, że nie czuję się u siebie przypadkowym gościem. Gdy otwiera się źródło radości, niknie gdzieś strach przed katastrofą, która mogłaby się wydarzyć. Istnieje tylko życie, tutaj i teraz. I nie potrzeba mi niczego więcej.
Pragnienie posiadania sprowadza nasze życie do służenia materialnej przyszłości. Planujemy budowę luksusowej willi, kupno pachnącego nowością samochodu; widzimy siebie relaksujących się w egzotycznych krainach – utożsamiamy z tym całe nasze życie. Potem odchodzimy stąd z pustymi rękami, z przerażającą pustką w środku. A właśnie ten środek jest najważniejszy. To on promieniuje i nadaje właściwą temperaturę życiu. To wszystko, co dzieje się naprawdę, zdarza się tutaj i teraz. Im więcej takich chwil uda nam się uchwycić, tym stajemy się bogatsi, bo wtedy odbywa się w nas najistotniejsza twórczość.
Siedzę teraz na krześle z ustami zaciśniętymi, szczęki mam napięte, jakbym rozgryźć chciał coś bardzo twardego. Żuję jakiś papierek, moje palce machinalnie naciskają klawisze maszyny. Wyjmuję z ust papierek i kładę obok na biurku, staram się rozluźnić, bo „wiem”, że napięcie mięśni, grymasy pojawiające się na mojej twarzy przywołują różnego rodzaju niepożądane manifestacje wyobraźni. Wtedy najłatwiej jest ulec iluzji, rozpocząć budowanie jakiegoś systemu, który wziął swój początek np. ze zmarszczenia brwi. Ile różnych koncepcji powstało być może w ten sposób, że jeden mało znaczący impuls uruchomił maszynę, która zaczęła działać. Wmówić człowiekowi, że jest Bogiem, to nie trudne, jednak jakie nieobliczalne mogą być tego konsekwencje.
Moje palce często rwą i gniotą papierki. Robiłem to przed chwilą, lewą ręką, w przerwie. Wtedy, gdy pisałem: „…wmówić człowiekowi, że jest Bogiem”. Często targam jakieś papierki, czy też wełnę ze swetra, z narzuty – gniotę te kawałki w palcach, nie mogę się temu oprzeć, jak alkoholik wódce. Potem z tych kawałków ugniatam kulki, pełno jest tych kulek zazwyczaj wokół mnie. Czasem krzyczę: „krupa” i rzucam nią w moją żonę. Dawniej denerwowało ją to, teraz uśmiecha się tylko i mówi: o, znowu jakaś krupa…
Z pozoru nonsensowne turlanie papierków w rękach, jednak jest w tym jakaś siła. To przeżywanie momentu teraźniejszości, zetknięcia się z materią, którą kształtuję, czynię z niej użytek. Ma to sens, gdy nie jest wyłącznie mechaniczną czynnością, gdy uda mi się zaobserwować ten kompromitujący proceder. To medytacja mojego bycia na granicy świata żywego i martwego. Jednak do którego z tych światów mógłbym teraz zaliczyć siebie?
Nie tak dawno temu wydawało mi się, że umarłem. Wszelka aktywność była mi nienawistna, co najwyżej obojętna. Myślałem o śmierci jak o czarnej dziurze, która wcześniej czy później pochłonie mnie bez reszty. Jakaż to byłaby ulga przestać czuć, cierpieć, myśleć, oddychać, borykać się z duperelami, wymieniać uszczelki, myć obślizgłe gary, żreć i srać – wychowywać dzieci. Ale właściwie po co? Żeby kiedyś zapragnęły poczuć nagłą ulgę i…
Rozumiem teraz ludzi popełniających samobójstwo, zabijających własne dzieci. Bo to życie, w jakiejkolwiek nie byłoby oprawie, jest plugawe, gdy nie odnajdziemy w sobie duchowej perspektywy; dopóki nie nastąpi w nas wewnętrzna śmierć, która stanie się źródłem duchowej przemiany. Teraz palce zakrzywiły mi się w szpony, twarz stężała – czyżby to drapieżność idącej skądś do mnie realnej śmierci, którą przywołuję rytmicznym stukotem maszyny, która przemiele moje ciało. Marzę o takiej śmierci, która wygładziłaby moje zaostrzone rysy i wprowadziła mnie w dziedzinę prawdziwej twórczości, gdzie nie byłbym przedmiotem, zastraszonym zwierzęciem walczącym o swój byt, zdanym na łaskę otaczających mnie zewsząd „ptaszków idiotów”.
Czuję zmęczenie. Ono objawia się jakąś taką obwisłością twarzy, upadkiem ramion i dłoni. Jednak siedzę wciąż wyprostowany, nie poddaję się. Kto tu w końcu jest panem, czy ja, który dążę teraz z patosem „do Absolutu”, czy jakieś tam zmęczenie… Tym razem JA! Poczułem w sobie świeży zastrzyk energii, ramiona wyprostowały mi się i ręce znów chciałyby uczyć się fruwać. Gdzieś z głębi sączy się coś radosnego i wypełnia mnie, przejmuje wolno każdą cząstkę mojego ciała. Jestem panem siebie, w tej jednej chwili.
Czy można chcieć czegoś więcej?!… Oto przed chwilą pokonałem swoją codzienną zmorę – zmęczenie – małą tymczasową śmierć zmuszającą do zdrzemnięcia się na drodze. Być może prawdziwa młodość i siła ducha są odwrotnie proporcjonalne do słabości starzejącego się ciała…
A jakąż potęgę wyzwoli ze mnie śmierć, jeśli osiągnę ją jako świadome dziecko? Ta idea mnie porywa! „Świadome dziecko” w chwili śmierci to stan, który zbliża do…
To chyba zbyt wiele jak na jeden dzień. Znowu jestem zmęczony, jednak tym razem podejrzewam, że zmęczona jest tylko moja powierzchnia, a tam w głębi wibruje inne życie nie podlegające żadnym upadkom.
Z dnia na dzień obserwuję czujnie jak KTOŚ przejmuje nade mną władzę. Nigdy bardziej niż ostatnio moje życie nie zmieniło się pod Jego wpływem. Jestem coraz bardziej opanowany, zaczynam rozumieć siebie i innych; coraz mniej we mnie lęku. Coraz bardziej niedostrzegalna staje się granica między mną a światem. Wiem że kiedyś, a stanie się to niespodziewanie, być może będę malował mieszkanie, albo przyglądał się odlatującym ptakom; może będę akurat w łazience albo w tramwaju, w chwili zeskakiwania ze stopnia. Będę jednak gotowy na przyjęcie TEGO, które zbliża się do mnie z każdym oddechem i gestem, z każdą przeżytą chwilą. Wiem że wypalą się wtedy we mnie resztki lęku o byt i pozostałości miotającej mną czasami nienawiści zrodzonej z poczucia zagrożenia. Jednak stanę w końcu na swoim i przestanę się bać, bo nikt mi już „mojego” nie odbierze…
Coś jeszcze o wczorajszym dniu. Przespałem się w środku dnia z moją własną żoną, słuchając delikatnej muzyki, na owczej skórze. Jakbym miał siedemnaście lat, z całym gorącym pożądaniem i pragnieniem podzielenia się z nią tym wszystkim, co mam. Po czternastu latach znów zbliżam się do niej. Dwoje ludzi na owczej skórze w miłosnej ekstazie, dwoje nastolatków. Z radością dostrzegam jak Basia staje się coraz młodsza, jak kiełkuje w niej duchowa radość, chociaż czasem mówi zupełnie coś innego. Kocham cię, moja Basiu, wiele wycierpiałaś przeze mnie, bo jestem trudnym człowiekiem, zaczynam właśnie zrzucać zrogowaciałą, zużytą już skórę.
Be the first to comment.