18.09.1992
Poranna medytacja i modlitwa były jakby głębsze niż zazwyczaj. Nawet ćwiczenia ciała odczuwałem mocniej. Jednak po dwóch godzinach już czuję się rozbity, świat zdaje się być jakby za szybą.
Byłem przed chwilą w szkole u Agnieszki, bo zapomniała zeszytu do polskiego. Rozmowa z ludźmi sprawia mi kłopot, w głowie słyszę szum. Ano zobaczymy co z tego wyniknie. Może to sprawa niskiego ciśnienia. Niby wszystko jest w porządku, czuję się zdrowy, silny i świadomy, a jednak czegoś mi brakuje, jakby coś się rozregulowało.
Wczoraj miałem kolejne spotkanie z ludźmi mojego A-Studio. Tym razem przyszły cztery osoby, dwie z dnia poprzedniego, jedna uczestnicząca w spotkaniach ubiegłorocznych, pod szyldem treningu psychoatletycznego i rytuałów magicznych, które prowadziłem wspólnie ze Zbyszkiem Zagajewskim oraz jedna nowa. Nie rozpocząłem medytacji dopóki nie „odreagowała” opowiadając o sobie i swoich kłopotach, chociaż nikt ją o to nie pytał. Dziewczyna sprawiająca wrażenie bardzo wrażliwej, uważająca się za realistkę, jednak z wyraźnym wewnętrznym głodem prawdy, który ją tutaj przywiódł. Potem zrobiliśmy medytację i krótki trening. Ściemniało się, nie zapaliłem światła, długo siedzieliśmy w ciszy. Potem mówiłem o samorealizacji, o fragmentaryczności i podzieleniu naszego zewnętrznego bytu, o potrzebie podjęcia procesu dla budowy ciała duchowego, czego punktem wyjściowym jest wnikliwa samoobserwacja siebie, swych przejawów istnienia i nieustanne zapytywanie: kim jest to prawdziwe „ja”, by dotrzeć do osoby, która jest niepodzielna. Dopiero od tego miejsca rozpoczyna się prawdziwa wędrówka realizująca nasz prawdziwy cel. Pytali mnie o wiele spraw. Wymiana energii była bardzo żywa. Spotkanie przedłużało się. Siedzieliśmy bez słowa pogrążeni w całkowitej ciemności. Uczucie izolacji, która towarzyszy zwykle kontaktom obcych sobie ludzi przemieniły się w wyraźną potrzebę współdziałania. Wszystko toczyło się jakby samo. „Nowa” w pewnej chwili zapytała, jak to się dzieje, że gdy chce coś czasem powiedzieć, to słowa wychodzą z jej ust jakieś inne, puste, pochodzące tylko z głowy. To szalenie istotne odnaleźć w sobie fałsz i poczuć pragnienie dotarcia do miejsca, z którego wypływa. Głos pochodzący z samej głowy jest głosem mechanicznym, idącym z naszego komputerowego zasobu wiedzy; brzmi pusto, nie rezonuje w ciele i pozbawiony jest bardziej wyrazistej energii. Niewielka też jest siła oddziaływania takiego głosu poza racją logiki argumentów. Gdy natomiast głos podparty jest energią naszego ciała, to brzmi pełniej. Taki głos ożywia rozmowę, nadaje koloryt postaci mówiącego, uaktywnia ciało, która współgra z nim posługując się wzmacniaczem języka gestów. To typowa sytuacja sprzężenia zwrotnego: głos potęguje i ożywia ciało, a ciało pobudza i wyostrza głos. Łatwo samemu to sprawdzić. Wystarczy wziąć na przykład zdanie: „ptaki odlatują na zimę” i wypowiedzieć je na stojąco, a potem wzbudzić emocjonalnie ciało pozwalając mu na ruch jakiego się domaga i powiedzieć to jeszcze raz. Wtedy zabrzmi inaczej, znacznie głębiej oddając nasz ból, albo radość. Taki głos wyraża już część prawdy naszego istnienia, ale brak mu stabilizatora, który powoduje, że brzmienie staje się klarowne i czyste, a nasz ludzka mowa pozbawiona jest lęku, różnych zadrgań, zawirowań i nieczystości właściwych zawsze głosowi odciętemu od ekspresji ciała i ożywiającego ją wewnętrznego źródła.
Znowu targam palcami wełniane poszycie poduszki, na której siedzę i robię swoje, albo też nie swoje – wypisuję natchniony tekst o głosie i i znowu głowę podnosi we mnie Nauczyciel, a ja, psia jego mać, ni mogę sobie poradzić z głupimi palcami, prymitywną zewnętrzną energią”, która wyczynia z nimi hocki klocki i zmusza i zmusza do produkowania jakichś bezużytecznych kuleczek czy krup, które ścielą się teraz gęsto wokół mnie na podłodze. Czy mam z tym walczyć? A może właśnie tkwi tajemnica mojej twórczej koncentracji? Może ja odczuwam świat najsilniej koniuszkami palców? Może te bezwładne wełniane kuleczki są moimi najwspanialszymi nauczycielami?… Może! Może! Może! Może! Może! Może! Może! – od tego nieustannego „może” można zupełnie oszaleć.
Znowu sięgam koniuszkami palców do perwersyjnego runa i ciągnę jak dziad przysłowiową rzepkę. Jest w tym jakaś nieodparta siła. Czy kiedyś zdołam to pojąć?
Be the first to comment.