CO ONA CHCE OCALIĆ?!!! (Wolna miłość XII)
Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!
Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!
Świat jest święty! Dusza jest święta! Skóra jest święta! Nos jest święty!
Język i chuj i ręka i otwór w dupie są święte!…
Maleńkie światełko wdzierające się do środka, czyjeś ręce potrząsają nim coraz mocniej – Piotr idzie gdzieś lśniącym korytarzem. Za biurkiem siedzi facet w stalowym ubraniu, wdziera się w niego stalowymi oczami. Piotr chciałby stąd wyjść, ale gdzie? Po co?!
- Za co tu jesteście? – pyta facet.
- A wy? – pyta Piotr.
Facet porusza się, jakby chciał coś zrobić, ale nie robi nic, siedzi dalej i patrzy.
- Po co tu przyjechaliście i do kogo?
- Ja tutaj nie przyjechałem – mówi Piotr – ktoś mnie tutaj przywiózł.
- To się źle dla was skończy – facet podnosi się wolno.
- Jestem tylko przejazdem – mówi pośpiesznie Piotr – wracam do Krakowa.
- Jesteście na ten czas w Warszawie – Stalowy świdruje go spojrzeniem.
- Byliśmy trochę pijani – mięknie Piotr czując straszliwego kaca, chociaż nie pamięta, żeby pił alkohol, tylko te białe pastylki i białe pośladki Mary oddalają się, nikną.
- A nie braliście żadnych narkotyków.
Stalowy zbliża się do niego, jego oczy jarzą się jak noże i to przeklęte zwierzę w sercu znowu zapuściło pazury. Piotr zatyka uszy rękami, ale trwa to ułamek sekundy. Stalowy poprawia się na krześle, zerka na zegarek – Piotr przegarnia palcami zlepione włosy.
- Chyba bardzo śmierdzę, czy nie mógłby mnie pan stąd wypuścić?
Stalowy zupełnie się nie rusza, może to jest mumia wyjęta wprost z mauzoleum, bo skąd by się tutaj wziął ten smród kociego gówna?
- Nie, narkotyków nie brałem… ja tylko piję, dużo piję, to przecież normalne… Jak mnie tylko wypuścicie, zaraz pójdę się umyć… Przecież potwornie śmierdzę, jak wy możecie to wytrzymać?…
Patrzy na niego tymi nieruchomymi oczami w ciemnych, prawie czarnych obwódkach. Jest chyba zmęczony, stal nabiegła mu krwią. Piotr wstaje i wychodzi. Nikt za nim nie idzie. Mija korytarze z dręczącym bladym światłem i ulice wypchane ludźmi pędzącymi bezładnie, jakby ich ktoś wyrzygał. Piotr chciałby z kimś natychmiast porozmawiać, ale nie za bardzo wie z kim i o czym. Podchodzi do jakiejś przyglądającej się wystawie kobiety.
- Przepraszam, czy pani jest zdrowa?
Piotr śmieje się głośno, staje na palcach, jakby chciał się wznieść, przebić głową to ciemne nienawistne niebo, jego własny krzyk wibruje mu w skroniach.
- Ludzie! Czy tutaj jest ktoś zdrowy?! Czy w tym mieście jest ktoś jeszcze zdrowy?!
Rozstępują się przed nim, ktoś radzi wezwać milicję, lekarza; ktoś mówi że dla takich wariatów nie starczyłoby szpitali, ale tu są małe dzieci – skrzeczy ropucha w okularkach, boże jak ona skrzeczy, ucisz ją, Panie! – Piotr śpiewa do ucha facetowi, który odskakuje od niego, chciałoby się za nim pójść i wypruć mu flaki, ale ktoś trzyma go za rękę. Mara w kolorowej sukience wygląda jak kwiat, świeży kwiat wśród tych rzygowin. Piotr otrzepuje się ze wstrętem, jednak chce ją pocałować. Ale Mara odchyla głowę wykrzywiając popękane usta. Przedzierają się przez te farfocle, jakaś pani w pomarańczowej sukni ma ogromne krosty na ryju, rozdrapuje je granatowymi paznokciami, krew wolno sączy się na szyję, plami pomarańcze, pomarańszcze – Piotr śmieje się i wyciąga rękę…
…Rozlega się przeraźliwy pisk i wrzask – jak leziecie matoły?! – trzaskają drzwiczki…
- Cudem uniknęliśmy śmierci! - Mara ciągnie go za rękę i śmieje się głośno. Chciałby ją pocałować, ale język zesechł mu na wiór….
I znowu jakiś cholerny pociąg się tłucze, kolebie, światła biją po oczach, nie można się opędzić od tych much, które eksplodują wciąż z ciemności. Ta kobieta w czerwonym sweterku przygląda mu się dziwnie i trzyma go za rękę. Mówi, że nazywa się Mara i dziwi się jak on może o tym nie wiedzieć, przecież żyją razem już tyle lat, mówi i śmieje się z niego albo z tego faceta, który rzyga pod odrapana ścianą.
Piotr łyk białe pastylki i popija wodą. Ta woda jest boska, boże jak chce mi się pić – pije długo, małymi łykami, chłodny płyn ścieka po szyi, brodzie, rozlewa się na piersiach, jest mu dobrze. Ludzie siedzą na podłodze, coś się pali. Zapach kociego gówna wypełnia pokój – kołyszą się w rytm tego stukotu, ale to chyba autobus, Piotr słyszy wyraźnie warkot silnika, trzaskają drzwi. Z ciemności kipi śmiech, uderza snop światła, słychać głos jakiegoś faceta, Mara mówi, że on po prostu śpi, bo autostop jest przecież dozwolony – trzaskają drzwiczki. Piotr podnosi się z chłodnej trawy, głowa mu pęka.
- Wróciłeś do siebie? – Mara gładzi go po włosach.
Słychać warkot i robi się jaśniej. Mara wstaje i macha rękami.
- Czuję się upiornie – mówi Piotr.
Fala nieprzyjemnego ciepła uderza mu do głowy, chce mu się wyć, ale oczy ma suche, serce jakby mu ktoś wyżarł – jest tylko taka ciemna, pusta dziura. To przerażające. Mara stoi i macha, w postrzępionych dżinsach i czerwonym sweterku – kopie z wściekłością torbę i siada obok w rowie.
- Chyba nie wybrniemy z tego zadupia, tyle godzin.
Cykają świerszcze, trawa jest taka chłodna, jest coraz bardziej zimno. Znowu
ten warkot, coraz bliżej – Mara wzdycha ciężko i wstaje, jak na zwolnionym filmie, w narastającym świetle rysują się jej wypukłe pośladki, płonie rozwichrzona głowa, samochód zatrzymuje się z przeraźliwym zgrzytem. Ładują się na pakę. Jak ten grat trzęsie. Boże, jak on trzęsie. Piotr przy każdym podskoku zwija się z bólu. Mara masuje mu skronie, teraz wokół uszu – jest trochę lepiej. Drzemią oparci o jakieś bele, budzą się i zapadają w drzemkę – gwałtowny szurgot zrywa ich na nogi.
- Wysiadka!
Kroki oddalają się, trzaskają drzwiczki. Mara zeskakuje pierwsza, potem Piotr, jego torba zaczepia się o coś – patrzy obojętnie jak Mara biegnie machając rękami, chce mu się śmiać, bo tak macha, że powinna już frunąć, a ona porusza się ciężko jakby była z gliny – uczepiona torby próbuje ją odhaczyć, zwisa na niej i… pada na asfalt. Piotr podbiega, pomaga jej wstać.
- Nic ci się nie stało?
- Chyba nic – ręce Mary zaciskają się na urwanym uchu torby – Co ja z tobą mam, nawet torby muszę ci pilnować, jak dziecku.
- Gdzie ja to teraz przyszyję? – Piotr patrzy zmartwiony na zwisające smętnie ucho.
* * *
Na dziedzińcu okolonym poszarpanym murem dopalały się ogniska. Wszędzie spali ludzie, niektórzy przykryci kocami, inni na gołej ziemi, przytuleni do plecaków, zwinięci w kłębek. Piotr zauważył siedzącego pod murem człowieczka, który patykiem pisał coś na ziemi. Gdy podeszli, uśmiechnął się do Mary – miał proste długie włosy i gęstą brodę, którą skubał czubkami palców i potakiwał głową, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym. Potem pokuśtykał do wyłomu w murze, usiadł na kamieniach i patrzył w dół.
- Był płot, a za płotem był drugi płot. I było gówno. Koniec końca – mówi cicho Mara – To jego słowa, on tak napisał.
Promienie słoneczne ślizgały się po poszarpanych murach. Ludzie budzili się przeciągając i masując obolałe kości.
- Hej, Mara! – ktoś krzyknął wystawiając spod koca rozcapierzone paluchy.
Pyrczała woda w garnkach, ktoś grał na gitarze i śpiewał pieśń Dylana z refrenem, który Piotr dobrze znał i nucił teraz pod nosem: „Odpowie ci wiatr wiejący przez świat…” Prawie wszyscy ubrani kolorowo, w połatane koszule i postrzępione spodnie wytarte mocno w kolanach i na tyłku. Szerokie sukienki rozwiewał wiatr, a piersi dziewcząt hasały swobodnie. Uwagę Piotra przykuł człowiek z grubymi wargami i piórami jak Jimi Hendrix, była też Janis Joplin w wyszywanej złotą nicią kamizelce, w której iskrzyło się słońce. Wszędzie te włosy i brody rozwichrzone, splątane – grali na bębenkach, wystukiwali o kamienie rytm, śpiewali jedząc i popijając z blaszanych kubków podawanych z ręki do ręki. Herbata pachniała dymem, Piotr nigdy nie pił tak smacznej herbaty, poprosił o jeszcze, ale właśnie się skończyła – powiedziała Janis i uśmiechnęła się bezradnie…
Schodzili zboczem, kilku grało na gitarach, a Janis Joplin na flecie. Do rynku dotarła za nimi gromadka rozwrzeszczanych dzieci. Hipisi usadowili się pod basztą i śpiewali.
Przez ile dróg musi przejść każdy z nas.
by móc człowiekiem się stać
Przez ile mórz lecieć ma biały ptak,
nim w końcu opadnie na piach
Jak blisko śmierć musi przejść obok nas
by człowiek zrozumiał swój los
Odpowie ci wiatr wiejący przez świat
Odpowie ci, bracie, tylko wiatr…
Ludzi zbierało się coraz więcej. Niektórzy, chyba zaniepokojeni, próbowali nawiązać rozmowę pokrzykując z pewnego oddalenia.
- Po co tutaj przyszliście?!
- Chcemy się z wami poznać!
- Ale my nie chcemy!
- To po co tutaj stoicie?!
- Wyglądacie jak nie z tej ziemi.
- Bo jesteśmy z tej ziemi!
- Zgólcie te kłaki i brody!
- Ogólcie świętych na obrazkach!
- To wy jesteście święci?!
- Chcemy ich naśladować!
- Pieprzenie w bambus!
- To byłoby trudne!
Zakotłowało się od śmiechu, ktoś z tamtych coś powiedział, śmiali się i wymieniali jakieś uwagi pokazując coś rękami.
- Czego od nas chcecie?! – odezwał się ten, który coś powiedział.
- Chcemy z wami zaśpiewać!
- Ale my nie znamy tych słów!
- To nauczcie nas waszej piosenki!
- To się da zrobić! – z tłumu wybiegł człowieczek wyglądający na częstego bywalca miejscowego baru i podrygując zaśpiewał:
Jom jest furmon, ociec furmon,
co zarobię, oddom kurwom!
Co zarobię kunickami,
to przepiję z kurwickami!
Wszyscy śmiali się i klaskali rytmicznie.
- Podzielimy się z wami chlebem.
Ten od „płotu i gówna” uniósł nad głowę okrągły bochen – dziewczęta ruszyły w tłum… Mara opowiadała cos staruszeczce, która śmiała się do łez i głaskała ją po twarzy. Ktoś mówił, jesteście jak te apostoły, czy to prawda, że spicie wszyscy na kupę? Piegowata dziewczyna z dyndającym guzikiem przy rękawie zapytała o coś Piotra, ale jej nie odpowiedział. Rozległ się dźwięk dzwoneczków i…
H A R E K R S N A
…Marek, z szalejącą brodą pląsał coraz chudszy i bledszy. Prorok siedział oparty o ścianę, gdy podeszło do nich dwóch błękitnych. Mara szczebiotliwie zajęła się mediacją.
- Przecież nic złego się nie dzieje. Niech panowie popatrzą, wszyscy są zadowoleni i trzeźwi. Czy nie takich obywateli potrzebuje Polska Ludowa?
- Na pewno nie takich obszarpańców.
- Ubóstwo nie jest przestępstwem.
- Ale to jest manifestacja.
- Przeciwko czemu?
- To my jesteśmy od zadawania pytań.
- Tak, to jest manifestacja – szczebiotała Mara – przeciwko temu smutnemu faktowi, że ludzie nie dostrzegają na co dzień ludzi, odwracają się od siebie. A przecież, zgodzicie się panowie, że najważniejsza w życiu jest miłość, ale dlaczego jej tak mało? Moglibyście nam trochę pomóc, użyć swojego autorytetu i namówić ludzi, a nawet im nakazać, żeby trochę bardziej się kochali… Najlepiej zacząć od dzisiaj. Czy jesteście w stanie to sobie uświadomić, że byłby to najnowocześniejszy styl milicyjnego działania, pionierski w skali światowej. Wtedy ludzie pokochaliby was jeszcze bardziej…
Prorok coś tam pieprzył, boże jak on pieprzy – Piotr śmieje się głośno – któraś z dziewcząt podbiega do nich podając na wyciągniętej ręce chleb, temu starszemu drgnęła grdyka i przełknął głośno ślinę patrząc na te „jej” hasające pod bluzką…
H A R A K R S N A
…Ludzie skakali jak dzieci.
- To jakieś niezłe jajca – powiedział ten młodszy nie spuszczając z oczu dziewczyny, starszy pokiwał tylko głową.
- Skosztujcie naszego chleba – zachęcała Mara przekrzywiając zalotnie główkę.
Starszy miał taką minę, jakby chciał powiedzieć, że na służbie nie pije, ale młodszy odłamał kawałek i podał mu bez słowa. Zagryzali podrygując nieznacznie w rytm:
HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE
HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE
- Zupełny odjazd – mówi Mara.
Piotr łykał białe tabletki i popijał potwornie słodką oranżadą. Naprzeciw zobaczył starą kamienną studnię, podniósł kamyk i uderzył – zadźwięczał cicho. Szukał teraz w skupieniu maleńkich kamyczków. Ten delikatny dźwięk i grzechot po betonowych płytach sprawiał mu ogromna radość.
- To zabawa bogów – powiedział do Mary.
Ona miała takiewielkiewspaniałeoczy i podnosiła do góry opadające wciąć piersi, groziła im palcem, jakby to były dwa nieposłuszne zwierzaczki, z ciemnymi łebkami.
Kamieni zaczęło brakować. Piotr poszukiwał je dookoła w skupieniu, bo kamyk powinien być na paznokieć, większe nie dzwoniły i nie grzechotały tak fajnie. Kiedy się skończyły, Piotr nie mógł znaleźć sobie miejsca, chodził wciąż i szukał, wokół rynku, który opustoszał. Ludzie gdzieś się wynieśli, ktoś pytał, chyba Prorok, czy idą nimi, ale Mara powiedziała, że nie, że maja swoje sprawy – najgorsze że zabrakło kamyczków jak paznokieć, nie większych, bo inne tak nie dzwonią i nie toczą się z takim grzechotem. Ale studnia też się gdzieś rozpłynęła…
Zrobiło się ciemno, ktoś powiedział, że mają chyba świra, Mara pokazała mu język, długi z białym jak śnieg nalotem – nie wiesz co mówisz, człowieku…
Szli przez pola zapadając się w bruzdy i kanały, Mara ugrzęzła w jakimś błotnistym rowie usiłując go przeskoczyć. Z trudem udało się mu ją wyciągnąć. Powiedziała że nie może dalej, żeby ją zostawił
- Sprowadzę pomoc – pogłaskał ją po mokrych włosach.
Zimne światło księżyca oświetlało jej twarz – srebrzyły się kropelki rosy… Piotr zdjął buty i szedł, brodził po piasku w chłodnej falującej wodzie. Z ulgą wdychał chłodny kojący zapach morza. Taki szmat drogi udało mu się przejść, to prawie nieprawdopodobne. Stwierdził ze zdumieniem, że idzie po wodzie, pod nim marszczyła się ciemnozielona tafla, u góry świeciły ogromne gwiazdy i żadnych ziemskich świateł – Czyżbym szedł do Ameryki? – zapytał sam siebie – Co ja bym tam robił? Przecież nie znam angielskiego, ale jak uda mi się tam dojść, to zaproszę Marę, podobno jest tam sporo fajnych ludzi, spróbujemy jakoś żyć i będziemy uczyć ich miłości, a może oni też nas czegoś nauczą?
Piotr przyspieszył, wzmógł się plusk fal, drobne kropelki siadały mu na twarzy, zlizywał je z warg, miały smak krwi?… To był jakiś sygnał, że coś tutaj jest nie tak, ale szedł nie zważając na to i zlizywał z warg ten napływający wciąż cierpki płyn. Nagle, na horyzoncie pojawił się ogromny cień o niepokojącym kształcie przecinających się ramion. Piotr długo nie mógł zrozumieć, co to może znaczyć, ale w końcu dotarło do niego, że to przecież… zdrętwiał z przerażenia naprzeciw tego wyłaniającego się z morza znaku.
– Ale ze mnie cymbał, gdybym nie był Nim, nie szedłbym ot tak sobie po wodzie. Chciał się zatrzymać, ale już nie potrafił, nogi same niosły go w tamtą stronę, gdzie ogromniało to widmo. Zapierał się, ale ktoś wlókł go za ramiona, czyżby ci oprawcy też umieli chodzić po morzu? Przecież to niemożliwe! To jakaś totalna bzdura! Próbował się wyrwać, dać nura w głąb, ale złapali go za włosy i wlekli po tej wodzie jak wlecze się złowioną rybę. Piotr nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku, chociaż wiedział, że niebawem czeka go śmierć w okropnych męczarniach i nie bardzo w to wierzył, że po trzech dniach zmartwychwstanie, że znowu stanie się jakiś cud na tej pustyni pod gwiazdami, gdzie zgryzione do krwi usta wyżerała mu słona woda, która chlustała w twarz – uderzył w coś czołem i… ujrzał przed sobą ogromny rozpościerający się…
KRZYŻ
Be the first to comment.