JAKBY KWIATY ZAKWITŁY NA LODZIE (Wolna miłość VIII)
J A K B Y K W I A T Y Z A K W I T Ł Y N A L O D Z I E
- Wiosna, wiosna, wiosna! – ktoś krzyczy, Piotr tańczy i śpiewa razem z nimi. Ta melodia dziwnie obezwładnia, ale daje siłę. Jego ciało staje się coraz lżejsze pośród tych grających iskrami lodów. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że przekroczyli granicę ziemi i morza, bo tu nie ma granic. Istnieje tylko taniec i śpiew i… pulsujące płomienie, które wciągają coraz głębiej. Nagle rozlega się trzask… Uciekają z radosnym piskiem… Otwiera się ciemna czeluść – kipi dławiąc się potrzaskana krą. Ciemna rysa biegnie tuż za nimi – morze otwiera paszczę, chlusta wodą pożerając śniegowe ogniki. Coraz więcej sinych plam pojawia się jak krew wsiąkająca w olbrzymie prześcieradło; morze zaczyna oddychać, jego ogromne piersi falują pod lodem, a ciemne oko połyskuje w słońcu, zaniepokojone tym nagłym wyzwoleniem.
- Mogliśmy tam wszyscy! … – krzyczy Piotr.
Mara też coś krzyczy i śmieje się głośno, klaszcząc w ręce jakby chciała przekrzyczeć huk pękającego lodu. Biegną znowu w górę, na garb wydmy, po przetartych śladach. Piotr ogląda się za siebie – ciemna plama rośnie, jakiś skowyt w gardle domaga się ujścia, Piotr zaciska na szyi szalik, ciemnieje mu w oczach, wiatr podrywa tumany śniegowego pyłu, Piotr krztusi się i upada – Mara i Beata chichocząc pomagają mu wstać i otrzepują go ze śniegu. Reszta niknie za garbem wydmy.
Wiatr cichnie. Gdzieniegdzie wirują już tylko maleńkie, blade warkoczyki niezdolne unieść się do góry.
- Zakręciło mi się w głowie – mówi Piotr -Chyba z głodu.
- Już my cię nakarmimy – Mara i Beata trzymają go pod ręce, biegną w dół.
Piotr myśli jeszcze o tej ciemnej plamie wypełniającej nieubłaganie przestrzeń i… znowu w sercu ten sam skowyt – łagodnieje.
Na ulicy spotykają spieszących się ludzi. W ich oczach czai się jakiś cień, czy smutek. Może to ten sam skowyt? – myśli Piotr. Czy można im pomóc? Jak to rozerwać, przeciąć, przekłuć? Co robić?! Dołączają się do reszty, idą w milczeniu. Tamci oglądają się za nimi.
- Wyglądamy chyba jak duchy nie z tego świata – mówi Janusz.
- A znasz duchy z tego świata? – pyta Marek, jego koścista twarz jest prawie niewidoczna poprzez zarost.
- To spójrz do lustra.
Wybuchają śmiechem, Jakaś starsza pani wydyma pogardliwie usta, ktoś inny stuka się palcem w czoło, ja bym ich…
- Zacznij od siebie – radzi przenikliwym głosem Marek.
Przekleństwa i obelgi roztapiają się w zimowym porannym wietrze i tupocie nóg. Coraz więcej tych nóg, szalików, zakapturzonych twarzy.
- I pomyśleć, że nie tak dawno zrobili z nich marmoladę, a dzisiaj idą sobie jak gdyby nigdy nic – mówi Zbyszek zdzierając z wąsów lód, ale nikt nie kwapi się do rozmowy.
- To gdzie w końcu idziemy? – pyta zniecierpliwiony Piotr, któremu zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki.
- My, ludzie, idziemy do ludzi – mówi Mara.
Przez ciemna bramę wchodzą na podwórko zagracone jakimiś starymi meblami wyłaniającymi się spod grubej warstwy śniegu. Marek zwinął dłonie w trąbkę, ryczy z całych sił:
- Ryysiek! Ryyysiek!!!
Po dłuższej chwili ciszy powtórzyli chórem, na trzy, cztery – kilka razy. Otworzyły się okna: „Co za bydło, takich tylko w mordę i nożem, brudasy,.narkomani” – przekrzykiwały się damsko-męskie głosy.
- Ludzie! Przyszliśmy się z wami kochać! – krzyczy Mara – Nakarmcie nas i przyjmijcie pod dach! Będzie nam razem dobrze!
Przekleństwa zmieszały się z trzaskiem zamykanych okien.
- Wrócimy tutaj wieczorem – mówi Mara.
Biały nalot pokrył ulice. Czasem dmuchnął wiatr odsłaniając ciemną warstwę wydeptanego buciorami śniegu. Szli bez słowa, Marek świstał coś pod nosem, co mogło przypominać kolędę, albo jakąś kościelna pieśń. Rzeczowo wyglądająca małolata obejrzała się za nimi, kilka razy.
- Chcesz się zapisać do hipisów? – krzyknął do niej Zbyszek kreśląc w powietrzu znak, który bez zbytnich wyjaśnień mógł uchodzić za symbol kopulacji. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie i zniknęła za rogiem.
- Znalazł się lovelas dla ubogich – Mara prychnęła pogardliwie zdmuchując osiadające na górnej wardze płatki śniegu.
- Może byśmy coś przekąsili? – zagadnął Marek. Zbyszek i Janusz spojrzeli po sobie i wymownie zaprezentowali płótno w kieszonkach.
- Wy to nigdy nie śmierdzicie groszem, baranki boże – Mara odwróciła się do nich plecami.
- Ni sieją, ni orzą, a zbierają do gumien – zanucił Janusz przedrzeźniając jej napastliwy ton.
- Gówno! – cisnęła mu w twarz.
- Nie denerwuj się tak, kwiecie lotosu – Zbyszek łasił się jak pies, dysząc przekrzywiał głowę i wywalał język.
- Spadaj! – Mara kipiała z wściekłości – Każdy kołuje od czasu do czasu jakiś szmal, od rodziny, czy skądś tam. A wy jak te pasożyty. Jak rzep do psiego ogona.
- Mam trochę kasy, wystarczy na śniadanie – powiedział Piotr.
- To nie chodzi o pieniądze, a o zwykłą uczciwość, o poczucie współodpowiedzialności.
- To fakt – potwierdził Marek.
- Poradzimy sobie bez fynansów pana Piotra – Zbyszek klepnął Janusza – Cały bar będzie nasz – skłonili się nisko i popędzili jakby im kto pieprzu nasypał, wywijając w powietrzu kretyńskie fiflaki.
- Błazny! – krzyknęła za nimi Mara, gdy nisko pochyleni, z rozpostartymi ramionami podchodzili do zakrętu na skrzyżowaniu.
Bar mleczny „Smakosz” jarzył się bladym światłem. Na podświetlonych półkach piętrzyły się buły z serem i pastą jajową, z kotłów parowało mleko i kawa. Panienki w białych fartuchach i w pogniecionych czepkach podawały właśnie jajecznicę. Mara oblizała dyskretnie wargi i przełknęła głośno ślinę.
- Trudno ukryć – jestem piekielnie głodna.
- Popatrz – Marek szturchnął ją w ramię wskazując na stolik w kącie, gdzie Janusz i Zbyszek opychali się jajecznicą i kanapkami. Piotr sięgnął po plastikową tacę i zaleciał go smród brudnej ściery.
- Dlaczego te tace tak śmierdzą? – spytał barpanienki.
- Ten plastik tak cuchnie.
- Ale przecież to smród brudnej ściery.
- To takie tworzywo – odwróciła głowę.
- Panie, bierz pan, co mam pan brać, b o nie ma czasu – wtrącił stojący o kilka osób dalej jakiś starszy pan z wąsem a la Piłsudski.
- Im większy gnój, tym bardziej mu śmierdzi – powiedziała zjadliwie paniusia z końca kolejki.
- Niech pani się tak nie chwali – warknęła Mara. Rozległ się czyjś stłumiony śmiech, Piotr przysunął z obrzydzeniem tacę i zamówił trzy porcje jajecznicy, po dwie bułki i kakao.
- Ty zdziro! – doszedł ich z całkiem bliska syczący głos paniusi, która stanęła tuż za ich plecami, ujęta pod boki przyglądała się Marze. Zszargane niebieskie płaszczydło i wymiętolona nieludzko twarz nie pozostawiały wątpliwości, co do jej profesji.
- Spadaj do bramy – syknął Piotr, patrząc w jej zapijaczone ślepka, tupnął. Jak spłoszony kundel czmychnęła na koniec kolejki mamrocząc coś do faceta z wąsem, który zachował się jakby jej w ogóle nie było.
- Zapłaciłeś chyba majątek -powiedziała Mara z ustami wypchanymi jajecznicą.
- Drobiazg – Piotr łyknął zbyt duży łyk kakao i zaczął się krztusić. Marek i Mara trzasnęli go jednomyślnie w plecy, odetchnął z ulgą.
- A gdzie Ania i Beata? – dopiero teraz zauważył ich brak.
- Mają tu kogoś, chyba rodzinkę – Marek uśmiechnął się pogardliwie składając bogobojnie rączki. Janusz ze Zbyszkiem wychodzili właśnie z baru.
- Genialnie, że się w końcu obrazili, nie cierpię takich frajerów – Mara koniuszkami palców otarła z ust żółty osad. Jej twarz zaróżowiła się, oczy błyszczały wesoło. Marek nucił coś pod nosem zapatrzony w mroźne esy-floresy kwitnące na szybie, przerzucał z ręki do ręki okruszynę bułki.
Na ulicy śniegu było już po kostki. Ustał wiatr i świeciło słońce.
- To jaki mamy dziś plan? – zagadnął Piotr Marę, która jak dziecko usiłowała ślizgać się po śniegu.
- Nie wiem, musimy zaczekać na Ryśka – wzięła potężny rozpęd, coś ją nagle przytrzymało i omal nie padła jak długa.
- A on w ogóle istnieje?
- O kim ty mówisz?
- No przecież o Ryśku.
- Myślę, że tak.
- Chodźmy na razie do Empiku – zaproponował Marek. Dwóch facetów wyglądających na garowników mierzyło ich wzrokiem.
- Patrz na tę kudłatą tykę – powiedział ten z nalaną czerwoną mordą.
- Nadałby się na szczotkę do bardaszka – dodał ten w skórzanej kurtce z niebieską kropką pod okiem i przybliżył się z głupkowatym uśmieszkiem.
Marek zdążył się jeszcze odchylić osłabiając uderzenie. Piotr przyglądający się spokojnie z boku złapał kurdupla za uszy, nadział na kolano i pchnął w objęcia kumpla. Jak spod ziemi wyrośli błękitni, dopadli zdezorientowanych garusów i grzmocąc ostro pałami wepchnęli do suki. Widocznie od dawna mieli na nich chrapkę. Jeden z milicjantów podszedł do Piotra salutując.
- Dokumenty! – lustrował go badawczo. Piotr wyjął z tylnej kieszeni pogniecioną legitymację studencką.
- To już nie ważne – błękitny przyglądał mu się wyczekująco.
- Cholera, znowu zapomniałem podbić Piotr sprawiał wrażenie ogromnie zmartwionego – całe szczęście, że nie było kontroli biletów – podał dowód. Milicjant patrzył długo na zdjęcie, jakby usiłując go rozpoznać.
- Dlaczego tu jesteście bez brody?
- Ostatnio mi urosła.
- Trzeba ogolić, albo zmienić dowód.
- W porządku.
- Ostrzegam, że następnym razem, to was osobiście zaprowadzę do fryzjera.
Suka odjechała, Piotr rozglądał się, ale nigdzie nie mógł dostrzec czarnego palta Marka ani upstrzonej wstążkami lisiurki Mary.
- Przepraszam, gdzie jest Empik? – spytał jakiegoś faceta z teczką, który przypominał krzyżówkę łabędzia z ruską wańką-wstańką.
Alkoholowy odór z jego mięsistych ust i niezdarne poruszenie skrzydłem, tym bez teczki, wskazało mu kierunek. Piotr ruszył tam zupełnie mechanicznie czując narastające zmęczenie i senność. Z trudem wgramolił się po betonowych schodach do oszklonej sali. W głębi, za stolikiem czerniła się przysłonięta do połowy jakimś ilustrowanym pismem broda Marka. Mara szła właśnie do stolika niosąc trzy herbaty. Rozsiadł się wygodnie nad parującą szklanką.
- Skąd wiedziałaś, że zaraz przyjdę?
- Nie gniewaj się, że nie zaczekaliśmy na ciebie, ale z naszym wyglądem, sam rozumiesz.
- A ja? Nie wyglądam jeszcze na hipisa? – Piotr grzał na szklance ręce obserwując Marę katem oka.
- Jeszcze nie – jej piersi pulsowały pod kolorową bluzką, oczy lśniły tajemniczo, przebłyskiwały w nich maleńkie płomyczki i gasły. Marek przeglądał wciąż swoje pismo, machinalnie wrzucał cukier do herbaty i mieszał łyżeczką.
- To kompletny lunatyk – Mara wskazała na niego palcem – potrafi tak siedzieć godzinami i prześwietlać wzrokiem jakieś banalne zdjęcia.
- Nie wymyślaj mi od lunatyków, bo powiem, co było w Sandomierzu – Marek złożył magazyn i zabrał się do herbaty.
- A co było w Sandomierzu? – zapytał Piotr.
- Nic takiego, chce mi się spać – Mara przeciągnęła się jak kocica wydając głośny pomruk.
- Też coś – prychnęła jakaś starsza pani – co za wychowanie.
Marek wstał i pokazał język ciągnąc się za uszy.
- Nie znoszę mieszczaństwa, a w szczególności kulturalnych ciotek – Mara ruszyła posuwiście ku wyjściu klepiąc się po tyłku, co wywołało rozbawione uśmiechy panów i chmurę oburzenia na czołach pań. Odwróciła się gwałtownie i rozkładając ręce krzyknęła jak w pochodzie.
- Niech żyje prostytucja! Jedynie słuszna alternatywa zgniłego mieszczaństwa!
Gdy wyszli na ulicę, robiło się już szaro i sypał drobny, dokuczliwy śnieg. Kręte drewniane schody cuchnące szczyną zaprowadziły ich przed drzwi z ogromnym pomarańczowym słońcem, które zamiast promieni miało sprytne fajfusiki, a gdy Piotr przyjrzał mu się lepiej, odkrył z rozbawieniem, że to nic innego jak damska broszka. Dobijali się natarczywie.
- Cholera, coś musiało się stać, może go zwinęli? – Mara chuchała w palce z niewesołym wyrazem twarzy – Koniecznie muszę dzisiaj wyprać majtki – usiadła zmartwiona na torbie.
- To ty w ogóle nosisz majtki? – spytał Marek kręcąc bioderkami.
- Nie, kupy też nie robię.
Padł przed nią na kolana i zaczął bić pokłony. Broszka na drzwiach zacierała się w mroku.
- Chyba nie macie zamiaru tu nocować? Chodźmy gdzieś do hotelu – powiedział zniecierpliwiony Piotr. Marek aż zatrzepotał rękami.
- Do hotelu?! Nigdy się do tego nie zniżę!
- To co proponujesz? – Piotra wyraźnie przestało to już bawić.
- Klatkę.
- Jaką klatkę?
- Schodową.
- Ocipiałeś?! Chcesz w zimie spać na betonie?!
- Znam klateczkę drewnianą, cieplutką, całkiem niedaleko stąd.
Niebawem wspinali się w ciemności przytrzymując się poręczy. Gdy dechy zaskrzypiały, zatrzymywali się nasłuchując. Pod strychem Marek zaświecił maleńką latarkę, wyjął z torby koc i rozścielił.
- Królestwo za łyk ciepłej herbaty i kawałek suchego chleba – powiedział rozmarzonym szeptem Piotr wyciągając się na kocu z torbą pod głową.
Mara siedziała w ciemności wsparta o własne kolana i nuciła coś cichutko, Marek mamrotał i kreślił w powietrzu absurdalne znaki.
- Dawaj to królestwo – jego basowy szept wyrwał Piotra z odrętwienia.
Tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki stał chyba kubek od termosu z wydobywającymi się zeń warkoczykami pary. Mara uniosła głowę z kolan, jej twarz w świetle latarki była bardzo blada, ledwie widoczna, jakby za chwilę miała się rozpłynąć. Wyciągnęła machinalnie rękę, wypiła kilka łyków i podała Piotrowi, który z niewypowiedzianą wprost rozkoszą sączył w siebie słodki, życiodajny płyn.
- To istny cud – skwitował oddając kubek.
- Zdarzają się jeszcze cuda – Marek przejął naczynie majestatycznie.
Podzielili się w trójkę kawałkiem skórki chleba. Piotr trzymał ją długo pod podniebieniem, jak opłatek. Włosy Mary pachniały wiatrem, poprawił na sobie płaszcz, ją też przykrył szczelniej. Podłoga gniotła go w gnaty, przez dłuższą chwilę nijak nie mógł się ułożyć, ale było mu dziwnie dobrze. Gdzieś na dole zapaliło się światło, ktoś szedł ciężko po schodach, zgrzytnął klucz, światło zgasło.
Mara oddychała spokojnie, jej włosy pachniały morzem. Piotr czuł poprzez kożuszek jej skulone ciało, tak bardzo zapragnął wślizgnąć się tam, przytulić twarz do jej ciepłej, przepoconej bluzki, odgarnąć z policzków włosy.
Ktoś szedł w ciemności, schody skrzypiały, zgrzytał klucz… Zobaczył nagle Olę z twarzą zupełnie siną, coś mówiła, ale nie wiedział co. Biegł brzegiem morza, prowadziły go jakieś ślady, ciepła piana opłukiwała mu stopy. Ślady urywały się w jednym miejscu.
Piotr jak zagubione zwierzę kręcił się w kółko.
Be the first to comment.