JAKI SFINKS Z CEMENTU I ALUMINIUM ROZBIŁ IM CZASZKI (Wolna miłość XI)
I WYJADŁ MÓZG I WYOBRAŹNIĘ
Mara płacze, obejmuje nogi Piotra i łka, zjawiają się jacyś ludzie, jeden z nich uderza Piotra w twarz. Rekrut ryczy jak zwierzę, coś mówi, skręca się, wije – śpiewa.
- O czym on śpiewa? – Piotr potrząsa Marą, która kopuluje chyba z Ryśkiem.
Czuć swąd palącej się benzyny, błękitnawe języczki rozpełzują się po podłodze.
- On śpiewa o tym, co nas codziennie zabija! – krzyczy Mara.
Ktoś wlecze ją za nogi, Mara uśmiecha się z tą głową podskakującą po podłodze – dlaczego odpowiada mi dopiero teraz? Przecież pytałem ją wczoraj, tydzień temu, a może już będzie rok? – Łysy rozkrzyżowany na ścianie nie może zdechnąć ten skurwiel zapluty, jego popękane wargi miotają różową pianą o zapachu kociego gówna…
- Chcę stąd wyjść!
Krzyczy Piotr i uderza głową w ścianę, albo w jakiś próg, może w belkę. Te plugawe słowa przytłaczają go do podłogi, tłamszą, dławią – zwierzę w sercu jest już wszędzie, choć nie boli, lepiej żeby „to” bolało, ale zupełnie nie boli – ktoś sączy mu do ucha ten odlotowy tekst – NIEŚMIERTELNY ŁYSY JAK ŚMIERĆ TEN PIEPRZONY REKRUT Z ROZWALONYMI WARGAMI PRYSKAJĄCYMI KRWIĄ – Co on się tak miota?!
- A może to jestem ja?!
Moloch którego miłość jest bezkresną naftą i kamieniem. Moloch którego
dusza to elektryczność i banki! Moloch którego nędza jest widmem
geniuszu! Moloch którego los jest chmurą bezpłciowego wodoru! Moloch
którego imię jest Umysł!
Moloch w którym siedzę samotnie! Moloch w którym śnię o aniołach!
Wariat w Molochu! Jebaka w Molochu! W Molochu bez miłości i człowieka!
Moloch który tak wcześnie wszedł w moją duszę! Moloch w którym jestem świadomością bez ciała! Moloch który wypłoszył mnie z naturalnej ekstazy! Moloch którego opuszczam! Przebudzenie w molochu! Światło płynące z nieba! Moloch! Moloch! Apartamenty robotów! Niewidzialne przedmieścia! Skarbnice szkieletów! ślepe metropolie! Demoniczny umysł! Upiorne narody! Nieusuwalne domy wariatów! Granitowe chuje! Monstrualne bomby!
Poskręcali karki wynosząc Molocha do Niebios! Bruki, drzewa, radia, tony! Podnosząc do niebios Miasto które istnieje i jest wszędzie wokół!
Wizje! Omeny! Halucynacje! cuda! ekstazy! Spłynęły rzeką Ameryki!
Sny! Adoracje! Olśnienia! Religie! Okręty wrażliwego łajna!
Przełomy! Rzeczne! Uniesienia i ukrzyżowania! Zmyte powodzią! Odurzenia!
Święta Trzech Króli! Rozpacze! Dziesięcioletnie zwierzęce wrzaski i samobójstwa! Umysły! Nowe miłości! Pokolenie szaleńców osiadłe na skałach Czasu!
Prawdziwy święty śmiech w rzece! Widzieli to wszystko! Dzikie oczy! święte wycia!
Żegnali! Skakali z dachu! W samotność! Powiewając! Niosąc kwiaty! Do rzeki!
Na ulicę!…
Piotr śpiewał jakąś pieśń, ze ściśniętym gardłem wyrzucał z siebie obce słowa. Przed nim siedziała Mara trzymając go za członka, trajkotała.
- Dlaczego społeczeństwie mieszczańskim jest niemoralne, żeby w towarzystwie trzymać kogoś za członka?!
- Czego chcesz od mojego członka?
Piotr trzęsie się ze śmiechu, uczepiony jej ciała… Widzi ją przed sobą rozchylającą jasne uda i ten chrzęst, zgrzyt, migoty świateł, jedno, drugie, trzecie – łopot i krzyk – rozbiegane paluchy pomiędzy nogami, jakieś głosy, trzaski, narastające stada cieni, głuche niekończące się pochody cieni – szelest rozdzierającego się papieru…
- Bilety! Do kontroli! – wdzierające się do mózgu słowa, to wprost nieprawdopodobne jak można żądać biletów w prywatnym mieszkaniu – Piotr mruży oczy pod naporem ostrego światła patrząc na natręta w czapce z daszkiem i w ciemnym ubraniu z błyszczącymi guzikami.
- Bilety do kontroli! – powtarza z uporem to granatowe widmo, jest chyba żywe, Piotr dotyka je, widmo odsuwa się odtrącając jego rękę.
- Kim pan jest? – pyta zbolałym głosem siedząca obok Piotra dziewczyna.
- Nie mam czasu na żarty, bilety albo…
- Skąd pan się w ogóle tutaj wziął? – warknął zirytowany Piotr – Nie dość, że przychodzi pan nie proszony i bezczelnie żąda biletów w prywatnym mieszkaniu…To przecież paranoja!
Trzasnęły drzwi. Piotr objął siedzącą obok dziewczynę, było mu dobrze, ciepło, w tym narastającym stukocie, ten pokój kołysał ich i niósł, to chyba nie sen! – łzy radości pociekły mu po twarzy… Drzwi otworzyły się z potwornym zgrzytem, było ich dwóch, jeden z nich wskazał palcem na Piotra.
- Nie dość, że jedziecie bez biletu – zaszczekał ten drugi – to jeszcze obrażacie konduktora?!
Nagle zrobiło się przerażająco jasno, jakieś słowa pojawiały się i nikły, trzepotały cienie, a nad nimi jakiś durny głos coś pieprzył o pociągach, że mają odjechać gdzieś, ale gdzie, nie mógł Piotr zrozumieć, mimo że bardzo się starał, zamienił się w słuch, a jeden z nich potrząsnął nim za ramię i jeszcze to syfilityczne, kłujące w oczy światło.
- Nie rozumiem o co panom chodzi – powiedział obejmując Marę – Nachodzicie nas panowie po nocy i w prywatnym mieszkaniu żądacie biletów do kontroli. To chyba jakieś nieporozumienie – Piotr silił się na spokój – A w ogóle to przed chwilą odbyliśmy stosunek i prosimy o chwilę spokoju!
Jeden z nich złapał się za dyndającą u boku pałę, ale drugi przytrzymał go za ramię.
- Zostaw – syknął – to ewidentny świr.
- Ja nie jestem żaden świr! – zaperzył się Piotr.
- Za to ja jestem! – coś przybliżyło się do jego twarzy i poczuł zapach gumy – Zobaczysz zaraz, ty hipisie pieprzony jak w twoim prywatnym mieszkaniu wygarbuję ci skórę – parsknęli śmiechem.
Piotr zawył, skulił się z bólu, za oknem przemykały cienie.
- Czy ja jestem w jakimś pociągu?
Rżeli jak konie, pokładali się ze śmiechu poszturchując w ramiona.
- Przepraszam, to ja kupię bilet – powiedział skonsternowany Piotr – Ten pokój jest tak łudząco podobny do mieszkania mojego kolegi, ale to przecież pociąg, ja zapłacę za bilet – włożył rękę do kieszeni – …ale właściwie, panowie, jazda pociągiem była tutaj sprawą drugoplanową, my chcieliśmy się tylko trochę przespać i… pokochać, tu nie ma wcale komfortowych warunków, sami panowie widzą, żeby zaraz płacić, ale za hotel to mogę zapłacić jak będę miał pieniądze, a ona to jeszcze dziecko, chyba nie płaci za bilet, chyba że za hotel, ale tylko za jedno łóżko…
Łapy błękitnych wywlokły ich z przedziału. Szli przez ogromną, hałaśliwą halę i nagle znaleźli się na ulicy rozświetlonej kolorowymi migoczącymi neonami. Piotr chłonął z rozkoszą wilgotne powietrze, ulica błyszczała spłukana wodą przejeżdżającej właśnie polewaczki, śniegu nigdzie nie było.
- Jak to? Przecież wczoraj była jeszcze zima – zagadnął jednego z nich, tego z tyłu.
- Zimę to ty będziesz miał na komendzie.
- A gdzie jest Mara?
Błękitny nie odpowiedział.
- Gdzie jest Mara?!
- Stul pysk, bo cię zaraz uspokoję!
Stalowe łapy zacisnęły się na karku Piotra, który szarpnął się rozpaczliwie, ale ten drugi pstryknął mu w oczy czymś potwornie piekącym, zrobiło się ciemno, wepchnęli go do jakiejś budy – ruszyli z jazgotem. Piotr uderzył głową o metalową pręgę, poleciał do tyłu, przytrzymały go jakieś ręce. Siedział teraz nieruchomo na jakiejś chyboczącej się podłodze i bał się otworzyć oczy. Potem poleciał gdzieś w dół…
Tarmosili go jacyś ludzie, jeden z nich uderzył go chyba w twarz. Piotr otworzył oczy i zobaczył jakieś wirujące płaty. Jakieś słowa docierały stamtąd, chyba ktoś znowu trzasnął go w pysk. Piotr płakał zlizując z warg cierpki płyn, zjawiła się skądś Mara i jeszcze ktoś, zgrzytnął klucz – ten ktoś stał wśród rozrzuconych łachów i pieprzył, pieprzył, pieprzył potrząsając ogromną grzywą, jego słowa płynęły w ciemność – Piotr uczepiony Mary, wplątany w jej włosy, w tym wilgotnym ciepłym miejscu szukając ujścia… jakieś obce słowa, ręka, noga, ucho, język, głowa, którą chciałoby się odrzucić jak gównianą kulę i te słowa wyrzygiwane w narastającym skowycie, słowa tego kurewskiego świra – skąd on się tutaj wziął?! Skąd ta jego parszywa wizja, która nie może jakoś zdechnąć?! Która wciąż trwa plugawiąc wszystko i wszystkich!
Be the first to comment.