Mara (Wolna miłość X)
Mara spała zwinięta w kłębek. Na sąsiednim stole poruszył się ciemny kształt i spod płaszcza ukazała się broda Marka.
- Jaki dziś mamy dzień? – zapytał Piotr z westchnieniem.
- Chyba Wigilia – Marek przeciągnął się gładząc brodę.
Drzwi otworzyły się z hałasem, zapiekło ostre światło, aż Piotr zasłonił oczy jak od uderzonia batem.
- Wstawać – oznajmił szorstko dozorca i poczłapał do swojej kanciapy.
Piotr pocałował Marę w nos, uśmiechnęła się niemrawo.
- Szybciej tam – doszedł ich zniecierpliwiony głos – Zara przyjdą robotnicy.
- A cóż oni będą tutaj robić, w taki mróz, w Wigilię? – spytała rozespana Mara, której wyraźnie było nie w smak opuszczać ciepełko.
- Będą, nie będą, wstawać czas – jego oczy sprawiały wrażenie, jakby lada moment miały zapaść się w głąb czaszki.
- Dziękujemy za gościnę – Mara podała mu rękę – wesołych świąt.
- Wesołych – wymamrotał nie patrząc na nich.
Było jeszcze zupełnie ciemno, bezwietrznie, śnieg skrzypiał pod nogami. Szli bez słowa mijając bezludne ulice. Czasami wydawało się Piotrowi, że przechodzili już dzisiaj tędy, a w jednym przypadku był nawet tego pewien, ale szedł bez sprzeciwu starając się zapomnieć o narastającym zimnie i zmęczeniu.
- To co robimy? – spytał w końcu, gdy kolejny raz mijali znajome skrzyżowanie.
- Niestety, zdani jesteśmy na Ryśka – Mara okutała się szczelnie szalem i poprawiła lisiurkę.
Zaczynało szarzeć, gdzieniegdzie pojawiali się pierwsi ludzie, rozlegał się warkot samochodów i ciemność przecinały raz po raz smugi reflektorów. W oknach zapalały się światła. Znów weszli na znajome podwórko i pięli się w ciemności po stromych schodkach. Stanęli pod drzwiami, na których majaczył w szarej pomroce znajomy rysunek… Mara zastukała cicho. Czekali dłuższą chwilę… Piotr walnął pięścią raz, drugi trzeci – nasłuchiwali niecierpliwie…
- On pewnie w ogóle nie istnieje – powiedział Piotr z niechęcią– Róbcie co chcecie, ja idę do hotelu.
- Zaczekaj – Marek przytrzymał go za rękaw – doba hotelowa jest dopiero od dwunastej…
Wewnątrz coś się poruszyło, jakby głuche pacnięcia bosych stóp po podłodze.
- Kto tam? – spytał rozespany dziewczęcy głos.
- Ludzie z Krakowa – jęknęła Mara – otwórz, bo uświerkniemy tutaj.
Drzwi uchyliły się rzucając smugę światła na umęczoną twarz Marka wyglądającego teraz jak przydrożny światek, który chciałby w końcu zejść ze swojego bolesnego posterunku i rozprostować kości.
Ciepło mieszkania obezwładniło ich zupełnie.
- Zrzućcie łachy i właźcie do środka – powiedziała korpulentna blondyneczka z wydatnymi pośladkami rysującymi się pod opiętą męską koszulą.
Wsunęli się bezszelestnie. Na dwóch tapczanach spało tutaj cztery, może pięć osób. W kącie majaczyły kontury, chyba choinki.
- Hej, Mara – rozległ się niski głos dochodzący spod tej samej kołdry, pod którą zniknęła przed chwilą korpulentna.
- Dajesz w dupę, Rysiu, przecież napisałam ci, kiedy przyjeżdżamy.
Postać o bardzo gęstych, długich włosach i rozwichrzonej brodzie zaprezentowała się w całej okazałości na tle szarej ściany.
- Chodź, opowiem ci jak było w Warszawie – Rysiek zanurkował pod kołdrę.
Mara zrzuciła sweterek, potem spodnie i zniknęła w kotłującym się barłogu. Dochodziły stamtąd jakieś strzępy rozmowy o „totalnej kopulacji” przy ogniskach i „fermie”, która jest wspaniała, podobno Amerykanom „bardziej szła od haszu”.
- Fenomenalne! – piał z zachwytu Rysiek – cokolwiek zaczniesz robić, robiłabyś to bez końca. Ferma to cud.
- Ciekawe… – głos Mary ucichł nagle.
Piotr wsłuchiwał się bezradnie w ich narastające oddechy i ogarnęła go wściekłość. Miał ogromną ochotę wstać natychmiast i pójść do hotelu zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Blondynka usiłowała ściągnąć na siebie trochę kołdry, w końcu mamrocząc coś przeniosła się na sąsiedni tapczan. Piotr wsłuchiwał się w ten narastający łopot, choć jeszcze przed chwilą ogromnie chciało mu się spać, teraz nie mógł zmrużyć oka, zaciskał powieki, przykładał ręce do uszu, jednak ten cholerny łopot wwiercał mu się pod skórę drażniąc nie do zniesienia… Ktoś nakrył go kocem i położył się obok. Z tapczanu rozległ się stłumiony, krótki krzyk..
- Jak ci na imię? – spytał Piotr czując jak jej ruchliwe paluszki oplatają mu
członka. Rozpiął pośpiesznie koszulę i przylgnął do spoconego ciała. Jej wydatne pośladki pracowały miarowo… Spadali długo wstrząsani powracającą falą dreszczy.
- Jak ci na imię? – powtórzył głaszcząc jej miękkie rozrzucone na jego piersiach włosy.
- Atma – odpowiedziała, przeciągając się leniwie.
- Jak?
- To imię dobrego ducha.
- A gdzie on jest? – Piotr gładził ją po futerku.
- W środku.
- Tam?… Nie zauważyłem.
- Bo on jest jeszcze głębiej – wyszeptała ledwo słyszalnie, chyba zasnęła…
Piotr okrył ją szczelnie kocem i wtulił się w jej włosy…
Wlókł się w jakimś dziwnym orszaku powłóczystych postaci, wśród których dostrzegł Marka, z rozkrzyżowanymi ramionami. Ktoś zasłonił mu usta, a może to była jego własna dłoń. Białe płatki wirującego śniegu osiadały na czyjejś jasnej twarzy. Zobaczył Olę i w tej samej chwili usłyszał trzask załamującego się lodu! Jakiś biały ptak zerwał się i poszybował w zamieć…
Wył wicher, coś strzelało rytmicznie jak kołysząca się lina, albo pasek tłukący po blaszanym parapecie. Piotr spojrzał na Atmę – spała z wpółotwartymi ustami. Jędrna pierś wyłaniała się spod koca najeżona ciemna sutką jak dziwne, drapieżne zwierzątko. Ktoś poruszył się na tapczanie i spod kołdry jak spod pękającej z wolna skorupy wykluł się Rysiek. Przeciągnął się w całej okazałości na środku pokoju, potrząsnął sięgającą do ramion grzywą i rozwichrzoną brodą – spojrzał w jaśniejące okno i zapiał. Z sąsiedniego tapczanu wynurzyła się głowa krótko ostrzyżonego chłopaka i twarz dziewczyny o rysach Japonki.
- Masz pomysły – powiedziała Japonka ziewając szeroko – Można by jeszcze trochę pospać, co misiaczku? – szturchnęła leżącego.
Misiaczek pokiwał z aprobatą głową i zaszył się głębiej pod kołdrę.
- Spanka nie będzie, sprzątanko – Rysiek zerwał z nich przykrycie.
- Wszędzie cholera coś trzeba. Miałam nadzieję, że chociaż tutaj można poczuć się trochę wolnym – zawodziła Japonka.
- A co ty myślisz, że wolność to gnicie w brudzie? – włączyła się Mara, która siedziała już na tapczanie i rozczesywała włosy.
- Dzisiaj jest Wigilia – wymamrotał dźwigający się z podłogi Marek.
- W porządku – Japonka podniosła się i znikła w łazience.
Pomruk lejącej się wody ożywił wszystkich – znikali tam po kolei. Rysiek odsłonił story i do mrocznego pokoju wpadło słoneczne światło, aż ludzie wydali jęk zachwytu, a Mara zaczęła tańczyć Hare Krsna.
- Rekrut pójdzie dziś do sklepu – zarządził Rysiek.
Pucułowaty Rekrut-Misiaczek ubrał się bez sprzeciwu. Kiedy wrócił, wszyscy siedzieli już wkoło na dywanie.
- Co tak milczymy jak w rodzinnym grobie? – spytał Piotr.
- A co mamy gadać, kiedy wszystko dawno zostało już powiedziane – Rysiek uśmiechnął z politowaniem.
- Można powiedzieć na przykład, ze ładny mamy dzisiaj dzień – Japonka przymrużyła oczka i przekrzywiła główkę. Wyglądała teraz na stuprocentową Japoneczkę.
- Albo, że wczoraj do sklepu na rogu rzucili kiełbachę szyneczkową – dodał Rekrut prezentując w uśmiechu szerokie jak łopaty zęby z przerwą w górnej szczęce.
- Można też o tym, że sąsiad rzucił właśnie żonę prosto w objęcia innego sąsiada i co z tego wynikło – Mara przyglądała się Piotrowi zaczepnie.
- A ja chciałbym wam zakomunikować, że boli mnie dupa od tego siedzenia w półkwiecie lotosu – Marek z ulgą rozprostował nogi. Piotr spojrzał na niego z wdzięcznością, potem na siedzącą naprzeciw Japonkę, jej szczupłe uda i przebijające przez trykotową koszulkę zgrabne piersi – przechwyciła jego spojrzenie.
- Nie gniewaj się – powiedziała ciepło, podciągając pięty pod pupę – tutaj tak zawsze droczą się z nowym człowiekiem.
- Po prostu, trzeba umieć milczeć, wspólnie milczeć, żeby zrozumieć ludzką mowę – Rysiek spojrzał poważnie na Piotra.
- Ale przecież tym właśnie ludzie różnią się od zwierząt – Piotr zaoponował.
- Ale jakoś nie potrafią się dogadać – włączył się Rekrut.
- Musimy w ciszy i w milczeniu – tokował Rysiek – odnaleźć własne korzenie i poprzez tę ciszę oczyścić się z brudu i zgiełku tego świata – nasycić się miłością.
- Czy miłość to znaczy to, co wydarzyło się pod kołdrą? – spytał szyderczo Piotr.
- Od czegoś trzeba zacząć, żeby się pojednać i nawiązać braterskie stosunki.
Marek zachichotał. Mara przysunęła się do Piotra trącając go głową w ramię. Zabrzmiało to jak ciche przeprosiny, siadła obok. Jej bliskość obezwładniła go, pierzchły wszystkie złe myśli – świat znormalniał. Jej chyba jednak zależy na mnie trochę – przemknęło mu przez głowę od razu poczuł się lepiej.
Milczeli wszyscy popijając wodę z miodem przyrządzoną przez Japonkę i Rekruta. Potem na hasło „wigilia”, zabrali się do roboty. Japonka i Rekrut za kuchnię, reszta sprzątała pokój. Marek balansował jak nietoperz odkurzaczem po dywanie i meblach od czasu do czasu wkładając znienacka szczotkę między nogi ludzi.
- Odrzućcie kutasy i cipy i żyjcie dalej bez lipy – ryczał wniebogłosy.
- Nie miałam jeszcze stosunku z odkurzaczem!
Mara rozłożyła ręce, a kudłata szczotka w dzikim tańcu omiatała jej pośladki; poddawała jej się rytmicznie podśpiewując jakiegoś bluesa. Atma przyłączyła się do niej z wystawionym na żer tej kosmicznej szczoty kuprem.
- Ludzie! Natężcie swoją wyobraźnię! – Rysiek starał się przekrzyczeć warkot odkurzacza – Ubieramy antymieszczańską choinkę!
Warkot ustał. Zrobiło się cicho jak w kościele. Japonka z Rekrutem przybiegli do kuchni z oczami okrągłymi jak zaciekawione dzieciaki. Rysiek uniósł wolno z podłogi poniewierającą się gazetę i ugniatał z niej kulę.
- Piękna bańka – powiedziała zachwycona Atma.
Wszyscy rzucili się na poszukiwanie gazet, z wyjątkiem Piotra, który stanął pod ścianą i patrzył ze smutkiem na zielone, prawie nagie jeszcze drzewko, które nabierało z wolna wyglądu osiedlowego śmietnika. Oprócz papierowych kul i strzępów gazet, znalazł się na niej jakiś stary trampek, fragment przydeptanego papucia, pompon nieokreślonego koloru, coś w rodzaju rozłażącej się gumki od majtek i strzępów koszuli. Usatysfakcjonowana Mara klaskała w ręce, Atma nuciła jakąś kolędę albo blusa. Były tam jeszcze widelce i noże, dziurawe pończochy, szary biustonosz, kilka zwisających smętnie prezerwatyw, półlitrówka z czerwoną kartką przywiązana do pnia burą wstążką.
- Koniecznie trzeba jej ubrać czapkę, najlepiej baranicę – krzyknęła wniebowzięta Mara.
- I majty, najlepiej kudłate i do kolan – judził Marek.
Atma zdjęła wśród śmiechów majtki i zawiesiła je na szyjce butelki.
- Potrzebne jej jeszcze okulary, żeby zobaczyła ten świat taki jaki jest, zalany żółcią!
Wybiegła do przedpokoju i przyniosła żółte gogle. Marek pocałował ją w stopę i zawiesił gogle na baranicy. Potem ktoś przytargał magnetofonową taśmę, oplątali nią drzewko, które sprawiało teraz wrażenie, że pod ciężarem tych rupieci za chwile się przewróci.
- Jeszcze nocnik! Koniecznie filiżankę nocną! – Rekrut darł się jak opętany – Bracia! Potrzebny jest jeszcze nocnik, żeby dopełniła się litera przeznaczenia!
Marek podrygiwał jak święty Wit wypatrując oczy za błogosławionym sprzętem, ale nie znaleźli, mimo wstawiennictwa Ryszarda i Mary. Marek płakał i trzepotał rękami.
- Będzie trawka dla bydlątek? – spytał nagle Rekrut.
Zamienili się w słuch.
- Może i będzie – Rysiek uśmiechnął się tajemniczo.
Atma podeszła do choinki i uderzyła ją grzbietem dłoni, na odlew, aż spadło kilka papierowych kul i zabrzęczała półlitrówka zderzając się z widelcem. Zawiesili jej jeszcze łańcuch z petów i wbili w nią nóż – W to podłe serducho! – ryczał Rekrut usiłując trafić. Chybił kilka razy kalecząc ścianę, zanim nóż zakołysał się i utkwił w pniu… Rysiek majestatycznie podniósł ręce i poprosił ich, by usiedli. Z zawieszonego na szyi skórzanego woreczka wysypał na talerz ciemnozielone grube sianko, wokół ułożył bibułki. W milczeniu robili skręty i odpalali od płomienia świecy, która zjawiła się nie wiadomo skąd. Piotr ciągnął tak jak inni, do spodu, choć nie smakowało mu to coś, co miało zapach kociego gówna, jednak wszyscy z nabożeństwem ciągnęli to łajno…
Coś w tym jednak było, jakby sen nagle się przerywał, w jakimś dziwnym miejscu
i Piotr nie mógł się połapać, gdzie jest, a wokół unosił się ten zapach – zalatywały nim i ręce i woda… i włosy Mary…
Powiedział teraz coś, sam nie wiedział co. Ale to go rozśmieszyło, śmiał się jak szalony – to „coś” unosiło go do góry, tak że chciało mu się krzyczeć ze szczęścia, ale zapominał wciąż o tym krzyku i nie widział chwilami gdzie jest – z tego też się śmiał, pokładał się ze śmiechu – gówno, gówno, gówno -zapach kociego wspaniałego gówna – to „coś” unoszące do góry, Rysiek wirował wkoło choinki jak jakiś egzotyczny ptak, albo wąż, czy jakiś inny człowiek. Jest wspaniale, bosko – słyszał czyjeś podekscytowane słowa, ale miał to wszystko w dupie. Ktoś tam mędził, że „trzeba odrzucić wszelki schematy i bariery, by z własnej spontanicznej wyobraźni zbudować obrazoburcze dzieło, które mogłoby, co ono by mogło?? – Piotr śmiał się, zewsząd otaczał go śmiech o zapachu kociego gówna. Atma śpiewała blusa, czy kolędę. Rekrut tańczył, jego łysa głowa pobłyskiwała w czerwonych płomieniach.
- Zgaście ten ogień! – krzyczał Piotr i śmiał się razem z innymi.
- Już pierwsza gwiazdka! – Rysiek kłaniał się na wszystkie strony świata.
Piotrowi ogromnie chciało się pić, ale miał to w dupie, patrzył na tańczącego Rekruta i było mu dobrze. Ten Rekrut miał już chyba ze sto lat, z popękanych ust sączyła mu się piana, śpiewał jakąś pieśń, ale Piotr nie słuchał – zerwał nagle z gałęzi widelec i roześmiał się spazmatycznie wpatrzony w jego błyszczące zęby. Ślina rozpryskująca się z popękanych warg Rekruta siała wokół zapach kociego gówna – jakiż on jest kurwa stary!
- Widelec – ktoś szeptał blisko – widelec.
- Widelec – Mara zanosiła się od śmiechu.
Wszyscy śmiali się z widelca, zachłystywali się, chwilami cichło i Piotr znowu wpadał w jakąś niesamowitą dziurę i nie wiedział, co jest grane. To chciało mu się wyć z jakiegoś panicznego strachu, ale wystarczył „widelec” i już pokładał się ze śmiechu. Jakiś obcy facet rozkrzyżował ręce przed choinką-pierdolinką – męczył się bardzo długo, ktoś podsunął mu stołek, stolec, stolec hipokryzji! – ktoś krzyczał zasłaniając się rękami.
To „coś” unosiło do góry, jakby chciało go wstrzelić w wibrującą, przyjazną przestrzeń. Piotr śpiewał razem z innymi i cieszył się jak dziecko. Nagle poczuł, że zrobił potwornie mały – rączki, nóżki, nosek – włożył te rączki w spodnie i nie znalazł tam prawie nic… Lodowaty, kłujący pot wystąpił mu na czoło, wsunął powtórnie rękę i… znowu nic… Sprawdził jeszcze raz, między nogami i… piekące łzy pociekły mu po twarzy. Potrząsnął przerażony Marą, która rozmawiała właśnie z Ryśkiem o czymś bardzo śmiesznym i śmiała się zasłaniając ręką usta, jakby zepsuły jej się zęby. Coś go tknęło – a może tu wszystko się rozpada, wszystko gnije, zanika i nie ma na to rady! –szarpnął nią mocniej.
- Ja nie mam już chyba członka –wydusił przez zaciśnięte zęby.
Parsknęli jeszcze głośniej. Oczy Mary były takie duże i błyszczące, piersi falowały. Ale miała jednak wszystkie zęby – Piotr błagalnie ścisnął ją za ramię.
- Ktoś zabrał mi mój członek.
- Jaki członek? – nie mogła skojarzyć.
- Mój członek, kutas… chuj!
- Mówi się na to penis, po prostu penis, to ładniej brzmi – głos Mary zbliżał się i oddalał.
- Nie odchodź ode mnie! –Piotr zaciskał kurczowo palce na jej ramieniu.
- Ale się ładnie rozkręcił – usłyszał jej pełny podziwu głos, który znowu gdzieś odpłynął.
- Ale ja nie mam członka! Gdzie jest mój penis?! – ryknął rozpaczliwie.
Mara włożyła mu tam rękę.
- Nie martw się, zaraz ci pomogę.
Gwałtowne ciepło uderzyło mu do głowy. Przymknął oczy. Mara balansowała rytmicznie, jak we śnie zobaczył nagle przed sobą jej jasne ramiona, skaczące piersi i włosy falujące jak skrzyła ogromnego ptaka – a w górze dziwne monstrum w żółtych okularach, spowite różową mgiełką, umykało z szelestem rozwiewających się taśm. Brzęczał rój błyszczących trzmieli, Mara leciała z krzykiem, przyciskał ją z całej siły – Łysy wył, bełkotał dziwne słowa, które Piotr z trudem mógł zrozumieć – pryskał różową pianą o zapachu kociego gówna, z popękanych ust:
którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczami w transie czuwali
paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc
poprzez dachy miast, kontemplując jazz
którzy pod liniami kolejki nadziemnej odsłaniali swe mózgi niebiosom
i objawiały im się natchnione anioły Mahometa rozkołysane
na dachach czynszówek,
którzy odbyli uniwersytety chłodnym promiennym wzrokiem rojąc Arkansas
i Blake`em natchnioną tragedię pośród mędrków wojny
których wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody rozlepione w oknach
czaszki
którzy trzęśli się w bieliźnie w niegolonych pokojach, paląc w koszach
na śmieci swe pieniądze i nasłuchując Terroru za ścianą,
których kopano w brodę przyrodzenia, gdy wracali przez Laredo z prze-
mytem marihuany do Nowego Yorku,
którzy łykali ogień w hotelach wypacykowanych farbą albo pili terpen-
tynę w Paradise Alley, marli lub noc w noc umartwiali swe torsy
przy pomocy snów, haszu, budzących zmór, wódy, chuja, i nieusta-
jących jebań, niezrównanie ślepych ulic drżącego obłoku i błyska-
wicy umysłu skaczącej ku biegunom Kanady i Peterson, rozświetla-
jących cały zamarły świat z Czasem pośrodku…
Piotr łykał jakieś białe pastylki i popijał wodą. Rysiek z Atmą kopulowali pod ścianą poruszając się jak pieski, bardzo szybko – Mara tańczyła telepiąc piersiami w rytm jakiejś muzyki, muzyczki – z tych splątanych taśm -Rysiek z Atmą leżeli bez ruchu na podłodze. Dlaczego oni się nie ruszają?… Poruszyli się – Piotr odetchnął z ulgą… Ktoś porwał go w ramiona, tarzali się po podłodze – odpadała od niego jak piłka, ale znajdował ją i to miejsce, tak było ciągle – a może to jest wieczność? – przemknęło mu przez głowę – Rekrut wył swój poemat pryskając krwią o zapachu kociego gówna.
- Mara!, kocham cię, Mara!…
którzy doznawali załamań szlochając w białych gimnazjach nadzy i drżący
Przed maszynerią innych szkieletów
Którzy gryźli detektywów po karkach i wrzeszczeli z uciechy w radiowo-
zach, że ich jedyna zbrodnia to dzika pederastia i opilstwo
którzy skowyczeli klęcząc w metrze i których zwlekano z dachu powiewa-
jących genitaliami i rękopisami
którzy dawali się pieprzyć w zadek świętojebliwym motocyklistom i wrze-
szczeli z uciechy
którzy ciągnęli druta i dawali sobie ciągnąć owym ludzki serafinom,
żeglarzom, och pieszczoty atlantyckiej i karaibskiej miłości,
którzy jebali rankiem wieczorami w różanych ogrodach na trawie parków
publicznych i cmentarzy rozpryskujących nasienie na każdego kto się
pojawił i miał chęć,
którzy czekali nieustannie próbując chichotać lecz kończyli szlochem
za przepierzeniem łaźni tureckiej gdy jasnowłosy i nagi anioł przy-
chodził przebić ich mieczem,
którzy utracili swoich kochanków na rzecz trzech starych megier losu
zezowatej megiery za heteroseksualnego dolara zezowatej megiery
mrugającej łonem i zezowatej megiery, która nic nie robi tylko sie-
dzi na dupie i odcina złote intelektualne nici z krosna rzemieślnika
którzy w ekstazie i nienasyceniu kopulowali z butelką piwa, z kochanką,
pudełkiem po papierosach, ze świecą, wypadali z łóżka, kontynuowali
na podłodze w przedpokoju i kończyli omdlewając na ścianie z wizją
ostatecznej cipy wydając resztkę świadomości
którzy dogadzali milionom dziewcząt roztrzęsieni o zachodzie a rano
mieli czerwone oczy lecz byli gotowi dogadzać wschodzącemu słońcu,
błyskając przy stodołach pośladkami i nagością w jeziorze…
Pędzili gdzieś ulicami pełnymi krwi, albo kwiatów – pękających w ogniu kwiatów. Mara podnosiła ręce, które rozrywały ciało Piotra. Przyglądał się z radością jak niknie jego ręka, ucho, noga – rozpływają się w ciemności. Łysy szalał omotany muzyką z taśm, Mara biła głową o dywan, a może to był ktoś inny? A może to ja? – Rysiek z Atmą leżeli bez ruchu, dlaczego oni tak leżą? Co się tutaj stało? Co się ze mną stało?! Ktoś płacze? – przecież nikt nie płacze – mówi Mara, zęby ma spróchniałe, oczy zarośnięte zieloną łuską, Piotr patrzy z przerażeniem na jej poruszający się jak błyskawica sprężynowy ogon z kolcem, który wysuwa się z szelestem…
…Łysy sterczy nad nimi z oczami występującymi z orbit – żyły nabrzmiały mu na karku, z jego ust tryskają różowe żmije, a może to są kwiaty. Jakie kwiaty?! W tym szambie o zapachu kociego gówna?!
Be the first to comment.