Wstawaj (Wolna miłość IX)
Ktoś natrętnie szarpał go za ramię.
- Wstawaj! – na tle brudnej, odrapanej ściany zamajaczyła broda Marka.
Mara przeciągnęła się jak rozkoszne zwierzątko poprawiając włosy.
- Jak ci się spało? – spytała leniwie.
- Znakomicie, czuję wszystkie gnaty.
Zbiegli po schodach, siarczysty mróz zatykał oddech.
- Jak go dzisiaj nie będzie… – Marek wykonał rękami gest ukręcania łba.
- To wrócimy do Krakowa – Mara spokojnie poprawiła szal, dmuchnął wiatr, ogon lisiury wyprężył się, wstążki zafurkotały.
Szli skuleni ulicą pełną spieszących się, przytupujących ludzi.
- Zupełnie nie mogę pojąć skąd u ciebie taki drobnomieszczański lisek? – Marek złapał za lisią kitę i wymierzył jej solidnego prztyczka, furknęła w obłoczku śniegowego pyłu.
- Czy nie rozumiesz, że to kpina z mieszczańskiego szpanu? – Mara zakręciła się jak pies usiłujący złapać własny ogon.
- Nie ma to jak bary – powiedział Piotr, gdy jak czarodziejski sezam otworzyły się przed nimi oszklone drzwi baru „Smakosz”.
Zapach zbożowej kawy i jajecznicy mile połaskotał podniebienie. Zamówili po dużym mleku i porcji jajecznicy. Miłe, rozleniwiające ciepło wypełniło Piotra, patrzył z przyjemnością jak Marze zaróżowiły się policzki; nawet Marek poweselał, opowiadał coś wybuchając raz po raz chichotem. Piotr w ogóle go nie słuchał, muskał delikatnie pod stołem rękę Mary, delikatnie trącał kolanem w jej kolano. Uśmiechała się jakby do siebie zajęta jedzeniem.
* * *
Wiatr smagał bez litości sypiąc dławiącym pyłem.
- Idziemy do Empiku? – spytała Mara poprzez szal i postawiony kołnierz kożuszka.
- Coś ty? Po wczorajszym? – Marek stuknął się palcem w czoło – wyrzuciliby nas na zbitą mordę, albo wezwali milicję.
- Może wynajmiemy jednak jakiś pokoik w hotelu? – Piotr ścisnął Marę za ramię.
- Kusząca, propozycja, co ty na to, Marek?
- Wspaniała – Marek zanosił się od śmiechu.
- Nie rozumiem, co was tak śmieszy? Nie macie jeszcze dosyć?!… Mam forsę, o co chodzi?
- Czasem trzeba się trochę pomęczyć, żeby czerpać z życia prawdziwą radość – Mara ni stąd ni zowąd zaczęła biec, za nią Marek i Piotr.
Co ja tutaj robię pomiędzy tymi wariatami? A może sam jestem wariat? – rozbawiła go ta myśl i dodała sił. Pędzili wąskimi uliczkami, Jakiś facet podłożył Markowi nogę, że rymnął jak długi, ale pozbierał się błyskawicznie i dogonił ich jeszcze przed wejściem na wydmy.
Wczorajsze ślady zasypał śnieg, brnęli zapadając się powyżej kolan – morze zasypane śniegiem sprawiało wrażenie zapomnianej przez Boga pustyni, wiatr zawył nagle i sypnął dławiącym puchem.
- Czy wierzysz w yeti morza? – krzyczał Marek przystawiwszy ręce do ust.
- Rzecz normalna – Mara rozrzuciła szeroko ręce.
- A jak on wygląda? – oszroniona i zasypana śniegiem broda Marka sprawiała wrażenie maski nadzianej na długą tykę przebraną w ogromne palto, aż dziw brał jak uchowały się tam żywe, brązowe oczy.
- Jest długi jak tyka, chodzi w szerokim płaszczu i ma nieprawdopodobnie długą brodę z sopli lodu – Mara odłamała sopelek i ugryzła – A te sople mają smak wanilii.
Ni stąd ni zowąd zaczął sypać gęsty śnieg, co przerodziło się w zamieć. Piotr stracił ich z oczu. Błąkał się po omacku, wołał na nich po imieniu… Ściemniło się gwałtownie, wiatr wzmógł na sile. Chwilami uderzał z taką furią, że trudno było utrzymać się na nogach. Piotr zgubił się zupełnie, zatracił poczucie kierunku… Nagle… potknął się o krę, co uświadomiło mu, że jest chyba na morzu i… stało się coś dziwnego, nie mógł sobie przypomnieć, wśród tej szalejącej zamieci, po co tu przyszedł i z kim… Czuł jak drętwieją mu nogi i coś szepcze do ucha, żeby usiadł, wtulił się w miękki śnieg i zasnął… Wtedy zrywał się, biegł aż do utraty tchu i padał… podnosił się z ogromnym trudem, znowu biegł, brnął w tę zamieć… Jakiś ciemny kształt zamajaczył przed nim poprzez szalejące śniegowe bicze -wyłoniła się długa postać.
- Nie widziałeś Mary?! – krzyczał Marek poprzez trąbkę stulonych rąk.
- Też jej szukam!
- Mara! Maaara! – starali się przekrzyczeć wiatr, który zawył spazmatycznie i ucichł tak nagle jak się zjawił.
Rozjaśniło się. Stali na krze, kilkadziesiąt metrów od brzegu, a nieco dalej ktoś leżał nieruchomo… Biegli potykając się o lodowe załomy. Marek został nieco z tyłu szamocząc się z opadającą z ramienia torbą – Mara! Mara!…
Leżała nieruchomo jak niemowlę z twarzą w dłoniach, chyba spała. Piotr szarpnął nią gwałtownie, podniósł za ramiona. Nadbiegł Marek i z wściekłością uderzył ją w twarz, kilka razy – uśmiechnęła się otwierając oczy.
- Tak fajnie mi się spało.
- Wariatko! Mogłaś się już nie obudzić! – Marek pogroził jej pięścią.
Wstała otrzepując się ze śniegu.
- Cóż, jednej wariatki mniej.
- Ale jakiej! – Piotr przytulił ją do siebie, odepchnęła go łagodnie.
- Powiedz, czy warto żyć w tym świecie kopulacji i pieniędzy?
- Kopulacja nie jest chyba taka zła – bąknął Piotr.
Z ulgą opuścili wydmę i poszli w znajomym kierunku wyślizganymi uliczkami. Ryśka znów nie było, Mara aż jęknęła. Piotr usiadł na schodach i przestał już nawet myśleć o hotelu.
- To co, klatka? – spytał bezwolnie.
Marek palnął się otwartą dłonią w czoło.
- Eureka! – ryknął aż zadudniło w grobowej ciszy podwórka.
Popatrzyli jak na kopniętego.
- Pójdziemy dzisiaj na budowę.
- Na budowę?!
- W dozorcówkach jest ciepło, już raz tak spałem, jest sto razy lepiej, niż na klatce.
Bez słowa ruszyli w stronę przedmieścia. Przecisnęli się przez dziurę w drewnianym płocie na teren jakiejś budowy oświetlonej gdzieniegdzie bladym światłem jarzeniówek i dotarli do budki, a właściwie baraka, skąd sączyło się żółte światło. Marek zastukał. Po chwili, w oknie pokazała się twarz starszego faceta, który przyglądał im się uporczywie, jakby usiłując ich rozpoznać.
- Czego się tłuczesz – jak z zaświata zadudnił jego głos.
- Chcieliśmy przenocować.
Facet machnął gwałtownie ręką.
- Tu nie hotel, wynocha.
- Jesteśmy tylko w trójkę, padamy ze zmęczenia – Marek przyciągnął pod okno rzeczywiście słaniającą się na nogach Marę.
- Hipiesi? – spytał dozorca przez wpółotwarte drzwi czochrając się niepewnie po nieogolonych policzkach. Gdy zobaczył Marę, oczy mu zaświeciły, coś zakłębiło się pod tym pomarszczonym jak pergamin czołem.
- Pies was wąchał, właźcie – zamaszystym ruchem otworzył drzwi.
Miłe dławiące ciepło owinęło ich niczym oczekiwana od dawna pierzyna. Mara rzuciła się dozorcy na szyję i cmoknęła go gdzieś koło ucha. Staruszek pokraśniał.
- Zara zmajstruję coś do żarcia, siądźcie.
Usiedli przy rozchwierutanym stole, rozparci na krzesłach rozkoszowali się ciepłem.
- Jesteśmy w domu – westchnął z ulgą Marek, jego surowa, lecz w istocie dziecinna twarz przybrała wyraz mordki rozbawionego, wyrośniętego ponad wiek niedźwiadka, który poczuł blisko miód.
- Czym chata bogata – dozorca położył na stole bochen chleba, kawałek salcesonu i biały ser.
Chleb był świeży, zajadali w milczeniu popijając z blaszanych kubków gorącą, bardzo słodką herbatą. Na stole stanęła butelka z czerwoną kartką, opróżnili ją błyskawicznie. Mara początkowo nie chciała, ale dała się namówić na kilka łyków; oczy rozjarzyły jej się, rozpięła bluzkę.
- Możesz się rozebrać kochaneńka, mnie to „bynajmniej”.
To „bynajmniej” było takie jakieś obślinione, dozorca roześmiał się, jago palce poruszyły się jak łapy dotkniętego pająka. Mógł mieć najwyżej pięćdziesiątkę. Ze straszliwie zniszczonej twarzy wyglądały młode jeszcze oczy. Patrzył tymi oczami na Marę, zaciskał i otwierał pięści, a właściwie jedną, bo lewa dłoń wyglądała na nieruchomą i Piotr zauważył po chwili, że jest to proteza.
- To wy hipiesi? – spytał nie mogąc oderwać oczu od Mary, która przysypiała chwiejąc się na krześle.
- Ano jesteśmy – powiedział Piotr.
Dozorca zamyślił się i potarł czoło grzbietem zdrowej dłoni.
- A co wy przez to chcecie?
- Nie chcemy jak inni żyć w kłamstwie i obłudzie – wyrecytował Marek i ziewnął.
- W kłamstwie i obłudzie –powtórzył głucho.
Kiwali się w milczeniu na krzesłach. Piotra też zaczęło „rozbierać”, jakieś twarze wykrzywiały się nad nim, coś zaświeciło mu w oczy.
- Zaprowadzę was na spanie – słowa dozorcy wytrąciły go z tej dręczącej drzemki.
Piotr delikatnie potrząsnął śpiącą na jego ramieniu Marą. Marek stał nad nimi jak cień i patrzył smętnie w kąt.
Weszli do ciemnej sali, gdzie w dwu rzędach stały długie, pokryte blachą stoły. Wspólnymi siłami złączyli je do kupy i biwak był gotowy. Grzejniki grzały jak szalone, Piotr i Mara rozebrali się do bielizny i położyli na kożuchu. Uda Mary jaśniały w ciemności, Piotr musnął je odruchowo palcami przewracając się na drugi bok. Marek wiercił się okutany szczelnie płaszczem na drugim stole.
- Może przyjdziesz do nas – powiedziała sennym głosem Mara.
- Tu mam dobrze.
- Jak sobie chcesz – Mara ziewnęła głośno i odwróciła się do Piotra tyłkiem.
Długo leżała nieruchomo, Piotr też bał się poruszyć. Chyba jednak nie spała, świadczył o tym jej nierówny oddech. Przylgnął do niej delikatnie, wsunął rękę pod bluzkę i po chwili uporczywego przedzierania się od spodu dotarł do szorstkich sutek, zacisnął na nich palce. Mruknęła cicho i odwróciła się do niego…
… Szuranie buciorów przedziera się przez ciszę. Maleńkie, różowe dzieciątko szybuje w powietrzu lekko jak balonik. Jakiś cień usiłuje je dotknąć, lecz balonik umyka do góry; palce poruszają się jak kleszcze, a może to są kleszcze, zbliżają się – różowa główka pęka, niknie w pustce, ktoś sapie – słychać rytmiczny łopot i… stłumiony jęk zapada w ciszę. Szuranie oddala się, niknie wraz ze stuknięciem zamykanych drzwi…
Piotr otwiera oczy, zastanawia się czy ktoś tutaj był przed chwilą, wyraźnie jest w nim jeszcze odgłos zamykanych drzwi – półkule pośladków Mary bieleją w ciemności. Otula ją kożuchem i zeskakuje cicho na podłogę. Zaciskając pięści zbliża się do ściany. To zwierzę w sercu znów zaczyna kąsać, jak przed nim się obronić? Piotr przywiera twarzą do zimnego, chropowatego muru, Marek jęczy coś przez sen, mamrocze. Ta noc wlecze się w nieskończoność. Piotr przyciska powieki pięściami, wierci się niespokojnie.
- Nie śpisz? – głos Mary jest ledwo słyszalny, jej twarz nagle wilgotnieje.
- Zabiorę cię stąd – szepcze Piotr – zabiorę cię tam, gdzie będzie dobrze.
Mara uśmiecha się. Chyba się uśmiecha. Jej uśmiech jaśnieje w ciemności.
Rozpływa się w mroku.
Be the first to comment.