WCIĄŻ ZACZYNAM! Rozmowa ze SZCZĘSNYM WROŃSKIM
WCIĄŻ ZACZYNAM!
Rozmowa ze SZCZĘSNYM WROŃSKIM, poetą i prozaikiem
SYLWIA KĘPA:
W tomie wierszy „Czas rozpocząć” znalazłam niezwykle zróżnicowane utwory, zarówno pod względem treściowym, jak i formalnym. Kto lub co miało wpływ na kształtowanie się Pana osobowości twórczej?
SZCZĘSNY WROŃSKI:
Te utwory powstawały na przestrzeni kilku, a nawet kilkunastu lat. W układzie zbioru chciałem pokazać rozwój mojej stylistyki, która od form bardziej tradycyjnych penetrowała z coraz większą pasją obszar samego języka — do autotematyzmu włącznie. W tym wymiarze liczą się nie tylko pojedyncze słowa i ciągi znaczeniowe słów, ale również głoski i znaki przestankowe. Wymowny staje się zabieg anektowania poszczególnych części mowy. Przykładowo, w wierszu „Ż”, głoska „ż” usiłuje oderwać się od bełkotliwej i absurdalnej rzeczywistości języka, by odegrać samodzielną rolę. Odnośnie do inspiracji — to może być klasyka, z Wieszczem Adamem, jako autorem Wielkiej Improwizacji. Potem cała plejada poetów francuskich: Lautremont, Rimbaud, Cendrars oraz lingwiści z Mironem Białoszewskim na czele, którzy nauczyli mnie szacunku do każdej drobiny języka i uświadomili jego wielowymiarowość. A także poezja konkretna, powstała w latach 50., łącząca rytm semantyczny i eufoniczny słowa z jego rytmem wizualnym. Oczywiście też cała ta rozbuchana i fantasmagoryczna literatura kreacyjna spod znaku Kafki, Ionesco, Witkacego, Gombrowicza i Schulza oraz literatura „wyzwolonego impulsu”, buszująca w skojarzeniach, podatna na językowy trans i poszerzająca obszary percepcji. Naprawdę, jeśli jej się poddać, działa jak narkotyk. Mam tu na myśli w szczególności poematy Allena Ginsberga, którego zresztą poznałem osobiście. Również w moim zmaganiu się ze słowem znaczącą rolę odegrała fascynacja filozofią, socjologią, psychologią, psychiatrią i kto wie, czy ta pozaliteracka lektura nie oddziałała najsilniej na kształtowanie się mojego wizerunku człowieka zgniatanego wielowymiarowo, który nie poddaje się i z determinacją, przedzierając się z ciemności do światła, poszukuje drogi ocalenia.
W szkicu na temat Pana twórczości dr Marcina Kania napisał, że tytuł tomu został wybrany spośród kilku propozycji. Dlaczego tytuły Pomiędzy i Tańczący z ciemnością zostały ostatecznie odrzucone?
Obydwa wymienione tytuły oddawały istotę tego zbiorku, „dziejącego” się „pomiędzy”, w przestrzeni eliptycznej i boleśnie niedopowiedzianej. Tytuł Czas rozpocząć, zainspirowany jednym z wierszy zawartych w tomiku, oddaje to, co zasugerował mi Marcin — moją sytuację osobistą, która w procesie twórczym oznacza permanentne zaczynanie od nowa. Na przekór schematom i przyzwyczajeniom. Kiedy po dręczącym okresie przestoju siadam do pisania, to mam wrażenie, jakbym robił to po raz pierwszy. I niepokój, który temu towarzyszy, daje mi siłę do pokonywania barier na drodze do głębszego poznawania języka oraz siebie. Dla mnie sztuka, w tym wypadku poezja, jest — jak zauważył Platon — najbardziej wnikliwym źródłem samopoznania.
Wiersz Markiza wyszła o piątej dotyczy „kondycji współczesnej poezji”. Jak określiłby Pan rolę poezji w obecnej rzeczywistości? Czy powinna pełnić ona określone funkcje, czy też pozostać sztuką samą w sobie?
W moim przekonaniu poezja nie znosi tzw. premedytacji. Należy do domeny wolności, otwarcia się na inspiracje — uporczywie, wręcz obsesyjnie poszukuje języka, w którym zaistnieje. I to ma największe znaczenie. Bo jakże jednowymiarowy oraz nudny byłby ten świat, w którym wszystkie ptaki śpiewałyby tak samo. Funkcja usługowa poezji może wynikać jedynie z predyspozycji autora, z jego własnej, wewnętrznej, nie zawsze uświadomionej do końca filozofii. Bo trzeba naprawdę chcieć o czymś pisać, by tym pisaniem zmieniać siebie i świat. A gdy poecie brakuje tego idealistycznego imperatywu, to produkuje jedynie (jak mówił Hamlet) „słowa, słowa, słowa”, z których niewiele wynika.
W Pana utworach pojawiają się odniesienia do świata zwierząt: myszy, lisów, mrówek… Z cechami którego zwierzęcia mógłby się Pan utożsamić?
Przyznam, że to zabawne i zaskakujące pytanie! Moich braci mniejszych traktuję jak prawdziwych partnerów, z szacunkiem i z miłością. Nawet jeśli jest to dżdżownica albo pchła. Jeśli pochylić się nad nimi z uwagą, to każde z nich ma nam coś do powiedzenia i czegoś istotnego można się od niego nauczyć. Trzeba tylko umieć i chcieć obserwować oraz słuchać. Tak mnie pani zainspirowała, że chyba napiszę o tym książkę. Poza tym zwierzęta znakomicie ilustrują zachowania ludzi. Przykładem na to są bajki Ignacego Krasickiego — absolutne perły polskiej literatury oświeceniowej.
We wspomnianym szkicu zaintrygowała mnie wzmianka na temat pobytu Allena Ginsberga w Kielcach. Czy mógłby Pan opowiedzieć coś więcej na ten temat, przybliżyć jakieś anegdoty związane z tym wydarzeniem?
Ginsberga poznałem we wrześniu 1986 roku w Teatrze STU, gdzie uczestniczyłem w promocji dwujęzycznego wydania wyboru jego wierszy pt. Utwory poetyckie. Ośmielony jego niezwykle żywą i naturalną obecnością na scenie, transową recytacją oraz śpiewem, podszedłem do niego i… zaprosiłem do Kielc, gdzie wtedy mieszkałem. Zgodził się prawie bez wahania, bo chciał, jak mi później powiedział, doświadczyć co dzieje się w Polsce poza Krakowem i Warszawą. Z dnia na dzień zorganizowałem, dzięki pomocy moich kieleckich przyjaciół, spotkanie w Pałacyku Zielińskiego. Jak na tamte czasy było to wydarzenie wręcz niewiarygodne. Guru światowego ruchu hipisów, zdeklarowany homoseksualista i orędownik wolnej miłości, przybywa do Kielc! Niektórzy do dziś wspominają to spotkanie, atmosferę tamtych rozmów o wolności i poezji, które przeciągnęły się do rana.
Allena gościliśmy z moją żoną Basią przy ul. Mąchockiej, w domu jej mamy Jadwigi. Ginsberg, jako buddysta, nie jadł mięsa, więc panie przygotowały mu naleśniki z serem i placki ziemniaczane. Kiedy Basia wnosiła je do pokoju, Ginsberg wstał i wpatrzony w placki po prostu rozpłakał się… Zapadła konsternacja, bo nie wiedzieliśmy, co się stało. Przez chwilę nie mógł dojść do słowa, po czym powiedział cicho, że ostatnio takie placki zrobiła mu czterdzieści lat temu jego mama Noemi… Na odjezdnym poproszony o dedykację na książce napisał: „with thanks for […] Plates and Meditation in Common, in your house in Kielce. For Barbara, Szczęsny Wroński, September 7, 1986”.
A skoro czas zacząć… To co?
Nowe utwory i nowe życie. Starego nie ma. Bo każdy powielany schemat to tylko pseudo twórcze działanie zastępcze, czyli oszukiwanie głodu prawdy. W istocie to artystyczna śmierć.
Rozmawiała Sylwia Kępa
Be the first to comment.