30.09.1992
Znowu dobieram się do siebie, a właściwie do tego, co tam we mnie siedzi. Czuję się dziwnie znieczulony, jakby to biurko, przy którym piszę miało w tej chwili znacznie więcej do powiedzenia konkretnością i dookreślonością swojego wyrazu. Jest we mnie martwa pustka. W moim zawieszony gdzieś w próżni umyśle brak pretensji do czegokolwiek. O Boże! Nie stać mnie nawet na pretensjonalność! Mógłbym robić cokolwiek z jednakowym, beznamiętnym samozaparciem. Ta pustka, która jest dzisiaj we mnie ani rośnie, ni maleje, tylko trwa. Nic mnie nie boli, niczego nie pragnę.
Myślę, że w tej chwili mój potwór głęboko śpi. To najbardziej niekorzystny dla mnie okres. Muszę to jakoś przetrwać. Czuję jak ssie moją energię, to on jest sprawcą mojego odrętwienia. O, poruszył się! Nie lubi, gdy się go dotyka. Uwielbia działanie incognito, z nierozpoznaną mordą. Jest sprawcą wielu naszych czynów, które w nieświadomosci przypisujemy sobie. Szydzi z nas wtedy i zapada w swój zdrewniały,destruktywny sen. Jego oczy odbijają kształty przedmiotów i zewnętrzne światło – nie ma w nich ukrytego żaru właściwego każdej żywej istocie. Ten podstawowy brak nadrabia niezwykłą ruchliwością. Spórz na swoją rękę, nogę czy jakąkolwiek inną część ciała – jest w nieustannym ruchu, niezależnie od twojej woli. Przez twój umysł przewijają się krocie sprzecznych myśli. Twoje niby stałe uczucia zmieniają się nagle pod wpływem zdarzeń. Ten, kogo kochałeś tak gorąco jeszcze wczoraj, dzisiaj jest twoim wrogiem. Tę całą zmienność, ten kalejdoskop przypadkowych myśli, uczuć i działań przypisujesz sobie z goryczą. A on się z ciebie śmieje swym martwym śmiechem przypominającym grzechot tłuczonych kamieni lub mielonych w młynie czasu twoich kości. Za dzień, może rok, dziesięć albo dwadzieścia lat, w każdym bądź razie za ściśle określoną ilość dni, godzin, minut i sekund zostaniesz starty w proch. On już tego dopilnuje, by nic z ciebie nie zostało, bo jego najlepszym pożywieniem to pustka. Nieistnienie potwora rodzi się z nicości, z tego, co powstaje i zanika w twoim umyśle, w sercu, wszędzie tam, gdzie działa wywołujący iluzję przyczyny i skutku czas.
Zerwij ten łańcuch, który kaleczy i zniekształca twoją najgłębszą wyobraźnię! Chociaż przez chwilę nie staraj się dociekać przyczyny tego co się właśnie s t a j e. Po prostu trwaj i nie rób niczego więcej. Jeżeli stoisz to stój. Jeśli idziesz to idź. Jeżeli mówisz to mów – pełny skupienia i uwagi, gdzieś na niewyobrażalnej granicy trwania, zatopiony w siebie i w świat w tej jednej chwili, w przeciągu tej jednej chwili możesz zyskać ukojenie – to znak, że ratunek już blisko.
Jednak, gdy zadręczasz się nieustannym przemyśliwaniem przyczyny i skutku, tego co jest nieuchronne, czego nie da się odwrócić; myśl też o potworze, który jest panem czasu. Budujesz z takim mozołem jego (niby twoje) wymykające się spod kontroli ciało. Stań się wreszcie wielkim aktorem twojego losu i spróbuj go przechytrzyć, by pewnego dnia, gdy poczujesz szubrawca w garści, po kolejnej, koszmarnej nocy, której on był gospodarzem - zabić go uderzając znienacka. Mierz prosto w serce i połyskliwe oczy. Zabij to nieistnienie, byś mógł powrócić do życia. Zrób to w czasie, który został ci dany. Obyś się nie spóźnił. Zegary odmierzają rytm. Wsłuchaj się w ich trupi chichot.
Popadłem w patos formy, to znów sprawka potwora. To on jest niezmordowanym fabrykantem iluzji, jej niedoścignionym mistrzem. Z jego złudnego serca wypływa źródło sztuki opartej na „indywiidualizmach”. On z przewrotną satysfakcją utrwala za pośrednictwem tych „dzieł” złudne przekonanie o wyjątkowości i odrębności każdego istnienia. On jest ojcem chrzestnym tak niebywałego rozdarcia, jakiego nigdy jeszcze nie było. Przy nim, jakby umarła najprostsza z prawd, że to co jest, istnieje i sama czysta egzystencja wystarcza mu za rekomendację. Czy bestia zatriumfuje? Czy może zwyciężyć nieobecny?
W tej chwili rodzi się we mnie potrzeba, a raczej już z perspektywy upływającego czasu powinienem napisać: „zrodziła się we mnie potrzeba”, bo to było kilka chwil wcześniej, gdy poczułem w sobie ten impuls zachęcony poprzednimi słowami, o budowaniu ciała potwora. A więc nie precyzując już bliżej czasu, bo być może zrodziło się to znacznie wcześniej, a podlegało tylko inkubacji lub kwarantannie w zależności od tego czy zrodziło się jako niedonoszone dziecko. Niedonoszone? Jednak przez kogo?… Tutaj pojawia się nowy problem, o tym mógłbym napisać dalszych tysiąc stron – tak rodzi się literatura – bełkot skażony pychą wynikły z nieco ponadprzeciętnej umiejętności posługiwania się słowem…
Szlag by to jednak trafił! A może „kwarantannie”. Zupełnie mi to uszło jak zarażenie się w wieku dojrzałym jakąś nieziemską chorobą, a może ta choroba była właśnie ziemska, tylko wstydząc się jej skandalicznych objawów, żeby usprawiedliwić nasze karygodne nadużywanie lub niedoużywanie naszego ciała… Trochę się znowu pogubiłem, po raz kolejny tracę wątek… Muszę zejść więc z tego „wątku” i nie precyzując już dalej czasu… pozwolić, by zrodziła się we mnie potrzeba napisania poematu o Wielkim Nieobecnym. Być może ten potwór, na który wieszam przysłowiowe psy jest tylko strażnikiem, a ja w swojej nieświadomości rozwodzę się o jego nieistnieniu, gdy w istocie chodzi o zwykłą bramę, która pojawia się lub znika w zależności od klarowności powietrza i konfiguracji mgieł, jak również od mojej tęsknoty do wchodzenia gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem.
Zatem napiszą ten poemat, czuję już parcie szkaradnego płodu, albo wołanie o pokarm człowieka, który właśnie wyzdrowiał i odradza się po ciężkiej nieuleczalnej chorobie.
01.10.1992
DRUGA PRÓBA OPISANIA POTWORA
Jednak ten potwór wciąż mnie dręczy. Co najgorsze, pojawia się również na głębszych poziomach, tam gdzie jest mowa o „prawdzie” i innych wzniosłościach.
Wczoraj spotkałem się z moim przyjacielem Henrykiem i dwiema aktorkami, Niną i Haliną. Celem tego spotkania była realizacja spektaklu według napisanego przez Henryka scenariusza. Od słowa do słowa, przy sałatce z tuńczyka i koszernej, której nie piłem (zadowoliłem się kilkoma łykami czerwonego wina), rozpoczęła się dyskusja o prawdzie teatralnej, o tym co bardziej ją ożywia, czy forma czy treść. Zdania były wyraźnie podzielone i dyskusja stawała się coraz bardziej ostra. Czułem, że chęć postawienia na swoim zburzyła mój spokój i w pogłębiającym się chaosie, coraz bardziej zacietrzewiony, z uporem dochodziłem swego. Ogarniała mnie wściekłość na Ninę, gdyż sadziłem, że mówi bzdury i przypuszczam, że ona w stosunku do mnie odczuwała coś zupełnie podobnego. Mówiła, miejscami krzycząc i gestykulując gwałtownie, że treść stanowi „podstawowy imperatyw, który pociąga za sobą ciało wraz z jego emocjonalnością i działaniem wyrażającym prawdę teatralną”. Ja zaś twierdziłem, że treść zagłusza poznanie, bowiem narzuca określoną już z góry „prawdę”, a istotą procesu twórczego jest poszukiwanie, a nie realizacja świadomych założeń. Przypomniały mi się tutaj słowa Gombrowicza, że „sztuka jest przedsięwzięciem delikatnym, dzieje się po omacku”. Należy więc odrzucić treść (świadomość, wiedzę), by pozwolić tej głęboko „ukrytej i nieznanej” ujawnić się w kreacji. Dowodziłem, że taka postawa daje więcej możliwości zbliżenia nas do tajemnicy, gdyż zmusza do wkraczania w całkiem nowe obszary. Napięcie rosło i cywilizowana dyskusja coraz bardziej przeradzała się w dziką kłótnię, aż stukaniem w sufit interweniowała sąsiadka, bo zrobiło się już bardzo późno. Nam to jednak nie przeszkadzało, tokowaliśmy nadęci, coraz bardziej obrażeni i boczący się na siebie i chyba, gdyby nie obligujące nas do przyzwoitości „kulturalne wychowanie” rzucilibyśmy się na siebie z pięściami lub co najmniej ktoś by kogoś opluł. Czułem wyraźnie jak rodziła się między nami wrogość i sądzę, że w ten sposób zaczyna kształtować się nienawiść między ludźmi. Poglądy, które głoszą, tak często kruche i pozbawione głębszych podstaw, wypowiedziane w sposób daleki od precyzji, pożerają ich sprowadzając do roli instrumentów. Nina optująca za „treścią” coraz bardziej stawała się formalna, a ja apostoł „formy” piałem w istocie o treści. W tym momencie pojąłem całą absurdalność zaistniałej sytuacji. Nie byłoby tej jałowej dyskusji, gdybym po prostu zapytał: prawda teatralna, bardzo dobrze, ale o jakiej prawdzie mówimy i gdzie jest jej źródło? A jeżeli, Nino, powołujesz się na Stanisławskiego, to zapytaj kto chce znać tę „prawdę” i do czego jest ci ona potrzebna. Gdy dane ci jest zagrać morderczynię idącą z narzędziem zbrodni w ręku w kierunku swej ofiary, nie wystarczy samo uświadomienie sobie intencji, lecz musisz odnaleźć w sobie właściwe źródło energii, która nada twojemu ciału i głosowi właściwą rytm, jaki najprawdopodobniej przyjąłby zabójca przed wbiciem noża w serce ofiary. To sprawa zaistnienia, czyli wywołania tych wszystkich biochemicznych i bioenergetycznych procesów, które sprawią, że twoje pięści zacisną się „same”, poczujesz drżenie skóry i jeżące się włosy, a głos twój nabierze „nienaturalnej” barwy, która napełni widzów lękiem przed zbliżającym się nieuchronnie ciosem.
Treść i forma nie istnieją oddzielnie, są ściśle ze sobą powiązane, podobnie jak w naszym życiu nierozłączna jest „dusza” od „ciała”, a sztuczne ich wypreparowanie nie wróży niczego dobrego. Zabieg oddzielenia formy od treści prowadzi do nikąd i dowodzi niezrozumienia podstawowych zasad procesu twórczego. Można by powiedzieć, że forma jest jedynie momentem ujawnienia się treści, a sama treść to żywa energia oczekująca na zaistnienie prawa (formy), które ją ujarzmi. Ty mówiłaś o „treści’ (głównie intelektualnej), która z mojego punktu odniesienia mogła być „formą”, ja zaś mówiłem o „formie”, która dla ciebie wyrażała się jako treść.
Gdzie w tym wszystkim potwór? To przecież miała być druga próba jego opisania. Myślę, że to światowe monstrum ujawnia się w całej krasie w swoim literackim napuszonym opisie, szyku przestawnym i zarozumiałej, pełnej przeświadczenia o własnej niepodważalnej racji konstrukcji wypowiedzi.
O, mój kulturalny potwór, ten potwór drugiego stopnia poruszył się niespokojnie. On bardzo mnie lubi, gdy zbudowany z pustki i przelotnych miraży kształt zaczyna rozpływać się jak sen po ujrzeniu światła dnia. Ciało potwora drugiego stopnia jest bardziej subtelne. W sztuce dowodzenia własnych racji posługuje się on zawiłymi systemami filozoficznymi, jest też świetnym aktorem i chętnie odgrywa „wyższą” uczuciowość. Gdy wszystko odbywa się po jego myśli jest niezwykle łagodny i uroczo uśmiechnięty. Niektórzy bywają nawet skłonni uznać go za świętego. A jest to w istocie groźna bestia zalegająca na granicy światów, iluzoryczny strażnik, który broni dostępu do żywej energii świata duchowego. Jedna część jego twarzy zwrócona jest ku duchowemu światłu, a druga ku ciemności. Tak bardzo zbliżyłem się teraz do niego, a tak trudno mi go opisać. Ująć w kilku śmiertelnie godzących ripostach zasadę jego istnienia, która jest nieistnieniem. Wiem, że do swych efektownych manifestacji czerpie siłę z odprysków duchowej energii. Dlatego dla pogrążonych w mroku ujawnia się często jako istota wyższa, niezwykle stabilna, którą łatwo jest uznać za bóstwo. A on służąc nam iluzją majestatu władzy i zrównoważenia wysysa z nas życiowe siły i przemienia w nicość. Może w tym tkwi jakaś tajemnica, której jeszcze nie przeczuwam. Jednak instynktownie chciałbym podjąć bezwzględną walkę z tym świętoszkiem i wiem, że gdy mu się przeciwstawię, to z ”przychylnego” monarchy przekształci się w krwiożerczego potwora pierwszego stopnia siejąc miedzy nami zamęt i spustoszenie. Walczymy wtedy z sobą na kły i pazury potrząsając jakimiś „ideami” po to tylko by w iluzji zwycięstwa czy przegranej doznać przesilenia, pogrążyć się w marazmie i nijakości.
Nie dajmy się jednak zepchnąć! Tam, na granicy światów, dręczeni wieloma głodami i pragnieniami – wytrwajmy z postanowieniem, że naszą życiową powinnością jest zajrzeć mu w końcu w oczy. Wówczas w nieustannie zmieniających się kształtach naszych marzeń rozpoznamy symptomy rozpadu i nicości i uświadomimy sobie, że to nie koniec świata, lecz zakończenie ery naszego dobrowolnego ogłupiania. Wówczas, gdy jego jedyne, wirujące, szalone oko okaże się szczeliną, poprzez którą dotknie nas żywy dźwięk światła – to będzie wielki dzień zwycięstwa nad wielością naszych twarzy i przeznaczeń. W tej chwili odzyskamy naszą wolność, znowu staniemy się panami siebie. Otwierając się na inspirację Absolutu zyskamy obywatelstwo twórczego, duchowego świata wyzutego z wszelkiego lęku i złudnych nadziei.
Mój Boże, ale się zagalopowałem. Ten „żywy dźwięk światła” – cóż za tandetna metafora! Czyżby to mój potwór szydził sobie ze mnie i parskał pianą literackiej ułudy?
Wiem, że moje słowa nie są w stanie oddać tych przemian, które dokonują się teraz we mnie, tej nieustannej szamotaniny na wszystkich poziomach. Moja kochana Nina, do której wczoraj czułem wrogość patrzy na mnie teraz zupełnie innymi oczami. Tak istnienie w nas lub nieistnienie potwora i jego iluzorycznych energii wpływa diametralnie na widzenie naszego świata. On jest jeszcze we mnie, tak trudno go wyrzucić, jest w tylu miejscach na raz. Właśnie wypchnąłeś go z ręki, a on zjawia się w pięcie, w mózgu, pod sercem, w dole brzucha jak energetyczny rak rozwijający się z nieprawdopodobną szybkością. Twój potwór to energia cierpiąca z jakichś względów na brak konstruktywnego powiązania z ciałem czyli niemożność zaistnienia w celowej formie. Dlatego jest tylko nicością, która przynosi nam moc niszczenia.
Nagle poczułem się bardzo słaby, rozbolała mnie głowa. Mam poczucie, że nie przegrałem tej walki z niewidzialnym, jednak nie wiem, co z tego wyniknie. Siedzę tak, a raczej trwam przy mojej maszynie do pisania i nie jest to nieprzyjemne. Zwolna ogarnia mnie dziwny spokój, wyraźna ulga po ostatniej szarpaninie. Spokojnie bije we mnie serce, a w nim coś pulsuje lekko, coś się budzi, jakby odległe tętno, krwioobieg, w który zostanę kiedyś włączony. Po mojej lewej ręce niewielki stos zapisanych kartek, bliżej książka w kolorowej błyszczącej oprawie o przeważającej tonacji zieleni:
„Wierzę w Jezusa Chrystusa Odkupiciela”.
Po mojej prawej ręce, na krawędzi biurka, podróżny budzik, który kupiłem kiedyś w Londynie. Tyka. Odmierza czas. Jest 13.18. Brak sekundnika. Tarcza zegara zamocowana jest w czarnym składanym futerale. Złota oprawa tarczy, cyfry i kreski minutowe czarne. Wskazówki zielone ograniczone czarnym konturem. Wskazówka budzenia czerwona na piętnaście po piątej. To nastawione przeze mnie urządzenie obudziło dzisiaj rano Henryka, by zdążył do pracy w szkole do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów Sędziszowa. Pociąg odjechał o 6.21, do stacji docelowej dotarł o7.10, a przynajmniej taki był zaplanowany przez PKP czas przyjazdu.
Zegar tyka.
POEMAT O POTWORZE DRUGIEGO STOPNIA
Potwór drugiego stopnia zrodzony z niczego
Trudno spojrzeć mu w twarz tak niestabilną i chwiejną
Roztacza przed nami miraże igrających światłem form
Jednak wystarczy ich dotknąć i pęka ziarno ciemności
Zrodzone z niczego pragnienie wypala się i ginie
Puste nasienie miłości owocuje grymasem bólu
Nie podobna go dotknąć, choć jest ścianą
Któż zatem go przeniknie, gdy w istocie go nie ma
05.10.1992
Obudziłem się dzisiaj zmiażdżony, jakby niezdolny do żadnego działania. W chwili przebudzenia nie byłem tego świadomy, dopiero po moim codziennym treningu spostrzegłem, że to co było zazwyczaj przypływem energii, rozjaśnieniem świadomości i woli życia przerodziło się w coś zupełnie odwrotnego – w marazm, jałowy bieg o niezwykle intensywnej sile. Ogromniejące poczucie, że jestem wydrążony i pusty przeraziło mnie i rzeczywiście nie mogłem znaleźć w sobie niczego, o co mógłbym się zaczepić. Basia wyszła do pracy, Agnieszka do szkoły. W samotności moje przerażenie narastało. Pojawiły się myśli samobójcze pod wpływem tego paraliżującego, dławiącego cierpienia, którego przyczyna jest niejasna. Byłem zupełnie bezradny, zdany na to coś, które coraz bezczelniej panoszyło się we mnie. Owładnął mną jakiś wewnętrzny paroksyzm. Moja nienaturalnie luzacka postawa ciała przeszkadzała mi i zupełnie nie pasowała do tego co na prawdę czułem. Idąc więc za impulsem przyjąłem jakąś poskręcaną, wykrzywionymi dłońmi formę i ku mojemu zaskoczeniu wydobyłem z siebie przeciągły pisk, przeraźliwie cienki i pusty. To było tak jakbym wyrzucił z siebie obce ciało, obcy głos, który nie wiadomo skąd do mnie wlazł i od dawna mnie uwierał. Potem siadłem do maszyny i zacząłem swoją stukaninę. Ogarnął mnie spokój, bo wiedziałem już, że to jest mój właściwy punkt zaczepienia, coś co pozwala mi przekłuwać się przez otaczający mnie balon nicości, bym mógł poczuć się znowu mocnym i osadzonym na stałym gruncie… W tej chwili wibrują jeszcze we mnie echa niedawnej walki z nicością. To bardzo trudny przeciwnik. Walka z martwą pustką obezwładnia, bo pochłania zbyt wiele energii. Po tej stoczonej z desperacją bitwie wypełniło mnie coś jak kliniczna śmierć – ulga i spokój. Dopiero z ciszy napływającej do mnie z wewnątrz zaczęła rodzić się i poczucie, że to co robię ma sens.
Od jakichś dwu miesięcy czas upływa mi niezwykle szybko i odnoszę wrażenie jakbym był świetlistą rakietą mknącą przez siną czasoprzestrzeń. Trwam teraz zagłębiony w dziejącą się chwilę przy mojej maszynie do pisania i nasycam się świadomością, że całe moje życie jest taką właśnie chwilą, a „koniec” tuż, tuż… I nie czuję w związku z tym żadnego przerażenia. Jestem chłodny i opanowany.
Czy to dziwne, że realność śmierci, której oddech jest gdzieś blisko nadaje mi temperaturę, moja tajemnicza istota rozgrzewa się i rozpoczyna właściwe życie. Idę więc ku tej mojej śmierci na obrzeżach chwil takich jak ta. Prześlizguję się jakimś cudem zyskując lub tracąc kolejne punkty w walce o nieśmiertelność. Teraz, po tym doświadczeniu zaczynam rozumieć: „umrzeć aby żyć” – podstawowe wskazanie wszelkich poważniejszych ścieżek poznania . Jakże łudząca dla rozwoju może okazać się magia osiągniętego sukcesu, który gwarantuje nam czasową władzę i królewskie insygnia wypadające przy byle potyczce z rąk. Dlatego prawdziwy twórca, odważnie sięgający po własną tajemnicę, musi stanąć jedną nogą w grobie i odczuć życiodajne siły śmierci, by tą drugą odmierzać właściwie czas. To niezwykle karkołomne zadanie. Pogrążyć się we własną śmierć i doświadczyć potęgi zakotwiczonego gdzieś głęboko w nas istnienia. Tu rozlega się przeraźliwy gong drzwiowy, nie mistyczny. Trzeba wstać i otworzyć synowi, który wrócił właśnie ze szkoły.
W kuchni uderzył mnie zapach gnijącego mięsa, to było specjalnie spreparowane pożywienie dla rudej suczki Pusi – mielone mięso z żyłami i łojem. Bez specjalnego obrzydzenia wyjąłem je z plastikowego woreczka leżącego na kuchennej ladzie, sprawdziłem czy wystarczająco rozmarzło i przełożyłem do psiej miski. Pusia zjawiła się jak na zawołanie, pochylona nad miską, przez chwilę nieruchomo, drżąc lekko na ciele wdychała w siebie ten aromat. Przyglądałem się urzeczony jak kęs za kęsem połyka to cuchnące ścierwo. Przerywała co pewien czas i łypała na mnie okiem pełnym zrozumienia dla tajemnicy bytu. Zazdrościłem jej tej wnikliwości patrzenia, którą mogłem jedynie przeczuwać. Między nami nawiązała się nić porozumienia jak między aktorką, a widzem w teatrze istnienia, w tej jedynej chwili, poprzez którą nieodparcie wyzierała śmierć. Być może tej jeszcze nocy Pusia przyjdzie do mojego łóżka i podczas snu będzie lizać moją twarz. Gdy o tym myślę nie ogarnia mnie wcale odraza, lecz specyficzna przyjemność. Ten perwersyjny kontakt z prawdziwą nie zafałszowaną egzystencją dodaje mi w tej chwili sił. Teraz w stołowym rozszczekała się ta egzystencja odpowiadając na jakieś słyszalne lub niesłyszalne głosy. Być może przybiegnie tu za chwilę, bo powiedzieć mi coś, o czym jeszcze nie wiem, albo przestrzec mnie przed czymś, co być może mi zagraża. O, właśnie się kręci, a właściwie kręciła się, truchtała po moim pokoju. Wyszła jednak. Szczęk maszyny nie bardzo jej chyba odpowiada. Ona wie spryciura, że mam zajęte ręce i nie będę mógł ją pogłaskać. O, Pusiu małej wiary, pogłaskałbym cię, gdybyś i wsparła się przednimi łapkami na moich kolanach. Pogłaskałbym twój kochany zgrabny łebek sarenki i z tkliwością poklepałbym cię po brzuszku pełnym gnijącego mięska.
Ale teraz jesteś syta, moja kochana Pusieńko. Śmierć zwierzątka, które oddało dla ciebie życie, żywi cię i daje ci siłę. Przechadzasz się teraz po swoim królestwie dostojna i zadowolona z siebie. Polegujesz rozparta na owczej skórze, którą kupiła moja żona w Szczawnicy jako medytacyjny dywanik. Ja podarowałem ją jednak tobie. Ty jesteś teraz jej główną właścicielką z pyszczkiem wtulonym w białe runo. A wokół nas tłum ludzi wykonuje przeróżne dziwne i mniej dziwne zajęcia z gnijącym mięskiem w brzuszkach. Wszyscy zachowują się tak dostojnie i niewinnie jakby żywili się samą energią słoneczną. To co przypomina im śmierć i jest zwykłym procesem gnilnym oddalają od siebie stosując różnego rodzaju dezodoranty, wody kwiatowe, pasty do zębów, psikacze do obuwia i odświeżacze ust.
Ale się tutaj nawypisywałem, jestem jednak cholernie mądry i czujący blusa tajemnicy, która uchyliła znowu rąbka. Ta kropla światełka, która mnie nagle przenika działa z nieprawdopodobnym przyspieszeniem, aż plączą mi się palce na klawiszach, bo nie mogę nadążyć za tym, co czuję. Kosmosy przelewają się przeze mnie od dołu do góry. Zapalająca się raz po raz w głowie zasada Hermesa Tresmegistosa zawarta w Szmaragdowych Tablicach: „Jak na górze tak na dole”, uskrzydla mnie – staje się demiurgiem. Pusia śpi spokojnie zwinięta w kłębek i nic z tego nie rozumie. Obudziła się teraz i zeskoczyła z kanapy, być może przestraszona, że w stanie tak niezwykłej kreatywności będę chciał żywiąc się uczuciem miłości zamienić ją w człowieka.
Przybiegła znowu i siadła na kanapie. Podrapała się swym psim zwyczajem prawą tylną łapą pod przednią pachą. Skuliła się znowu – lewa przednia łapa wyciągnięta przed siebie. Przymyka oczy. Łypie na mnie i czeka. Ogarnia mnie wahanie, bo gdybym rzeczywiście zamienił ją w człowieka, gdyby mi się to udało, to w jaki urzędzie stanu cywilnego załatwiłbym sprawę aktu urodzenia. I jeszcze jedno. Pusia ma około pięciu lat. Powiada się, że wiek psa w przeliczeniu na wiek człowieka należałoby pomnożyć przez siedem. Zatem Pusia jako kobieta miałaby około 35 lat. I co powiedziałaby moja żona, gdyby ta ruda przybyła znikąd kobieta zachowała pamięć swoich psich przyzwyczajeń i przyszła w nocy do naszego łóżka. Basia nie uwierzyłaby mi z pewnością w historyjkę o cudownej przemianie i skończyłoby się potworną awanturą, w czasie której tańcowałyby z upodobaniem wszystkie lokalne, a może i zagraniczne demony. Sądzę, że moje wyjaśnienia wsparte rzeczowym argumentem: „To gdzie jest w taki razie Pusia?” uznałaby za paranoiczne i dodatkowo obciążyłaby mnie winą za fizyczną likwidację psa, który śmiałby się w duchu z jej krótkowzroczności.
Ale uwaga! Na przekór wszystkim tym niebezpieczeństwom spróbuję tego dokonać i za chwilę, która rośnie we mnie jak niebosiężna góra – wzniosę ramiona i… zawołam po trzykroć donośnym głosem – Pusiu, stań się człowiekiem!
I wypowiedziałem te magiczne słowa górując nad zwierzęciem… Potem, ktoś chyba wszedł do mieszkania, powtórzyłem zaklęcie dwukrotnie, przyciszonym głosem, prawą dłonią dotknąwszy jej głowy a lewą zadka… Jednak na Pusi nie sprawiło to żadnego wrażenia, ożywiła się tylko trochę i znowu drzemie zwinięta w kłębek. Myślę, że stało się tak nie z powodu braku mocy, lecz mój syn wrócił właśnie ze szkoły, co zmusiło mnie do zaniżenia ekspresji magicznej wypowiedzi. Tak więc zwykły przypadek w osobie mojego syna, zabierającego się do odgrzewania w kuchni zupy pomidorowej, sprawił że moja kochana Pusieńka pozbawiona została szansy na rozpoczęcie procesu samorealizacji. Spoczywa teraz w spokoju w swoim pokrytym rudą sierścią ciele nie targana żadnym wewnętrznym głodem prawdy, ani cieniem wątpliwości co do sensu swego bytu. Kiedy patrzę na nią, istotę umiejącą tak sugestywnie wzbudzić miłość i współczucie nie bardzo pojmuję dlaczego właśnie ona nie zasługuje na zbawienie. Jest przecież taka uważna, czujna i gotowa – oddana swojemu panu i żyjąca zgodnie z prawem wyznaczonym przez jej poziom egzystencji. Może gdy się obudzi wezmę ją na ręce, przytulę mocno do serca i powiem: „Moja Pusia, moja Pusia, moja bardzo wielka Pusia”. Może coś wtedy drgnie w jej serduszku, może wstrząśnięta czymś głęboko zaskomli dotykając zimnym noskiem mojego czoła.
W ubiegły piątek byłem na koncercie w kościele św. Katarzyny – „Nieszpory ludźmierskie”. Dymy, piękna muzyka i głosy sławnych wykonawców chwalące super profesjonalnie Pana, którego tam nie było. I brawa, owacje wzruszonej swoją zdolnością do wzniosłych uczuć publiczności, bo jakże tu nie bić brawa, gdy inni bijąc przyglądają się tobie, czy bijesz wystarczająco mocno, bo temat przecież przeogromny i nie bić tutaj nie wypada. Też biłem, bo jak tu nie bić i czułem się potwornie nieswój.
Zadzwoniłem też na drugi dzień do koleżanki, która była tam koncertmistrzem i wiodła pierwsze skrzypce z zapewnieniem, że koncert bardzo mi się podobał. To ohydne zaprzeć się samego siebie, by nie wystąpić przeciw racji ogółu, a było to przedsięwzięcie podobno sponsorowane duchowo przez samego Papieża. Co by się jednak stało, gdybym jej powiedział, że moja suczka Pusia biegająca i węsząca po lesie za jakimiś sobie tylko wyczuwalnymi tropami, ten jej urywany skowyt i uporczywe wpatrywanie się w moje oczy więcej do mnie mówią niż tamten cały patos. Wspaniali wykonawcy, połączone chóry i orkiestra wygrywająca w istocie symfonię własnej bezsilności. Może to zbyt mocno powiedziane, jednak zdecydowanie wolę las od filharmonii.
Dzisiaj kolejne spotkanie z moją grupą. Już powinny pojawić się pierwsze symptomy, czy moja praca z nimi ma jakiś sens, czy otwiera się przed tą aktywnością jakaś realna perspektywa. Nie przejmowałbym się specjalnie negatywną odpowiedzią, bo warsztaty teatralno-literackie inspirowane ideami Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa „W poszukiwaniu samego siebie” mogę prowadzić również, a może przede wszystkim sam z sobą, z moją maszyną do pisania, z moją, żoną, dziećmi, Pusią, innymi bliskimi osobami i nawet całkiem obcymi ludźmi, którzy nic o tych moich ambitnych zakusach nie wiedzą.
06.10.1992
Miałem dzisiaj niczego nie zapisywać, bo czekają mnie dwie ważne rozmowy, które mogą zadecydować o powodzeniu mojej pracy. Zamierzałem skupić się przede wszystkim na przemyśleniach dotyczących organizacji warsztatów. Wczoraj przyszły tylko dwie osoby, w tym jedna nowa i musiałem zaczynać wszystko od początku. Byłem zdruzgotany niemożnością podjęcia systematycznej pracy i nabierałem przekonania, że należy zaprzestać tej daremnej działalności. Jednak szybko zrozumiałem, że to nie ja, lecz mój potwór doszedł do głosu. Mówię „mój”, bo dosyć często się z nim utożsamiam, uznaję za swego i dopiero, gdy zrobi mnie w konia otwierają mi się oczy. Teraz słyszę jego przymilny szept: „Nie wygłupiaj się, nie marnuj siebie. To wszystko, co usiłujesz robić nie ma przecież głębszego sensu. Widzisz przecież jak zmienił się świat. Spójrz na ich sposób ubierania się i mówienia. Ich naczelną aspiracją jest panowanie nad rzeczami, bo to jest prawdziwa władza nad światem. Oni nie potrzebują żadnej więzi, ani budowania świadomości wspólnoty. Czy nie widzisz jak przetaczają się ulicami zatopieni w siebie, odgrodzeni od świata, jak samotne wieże? Oni to już wiedzą i mają stuprocentową rację, że istnieje tylko materialny świat, o którym śpiewa reklama i mistrzowie polityki. Raj to luksus życia w skonstruowanym przez siebie i szczelnie zamkniętym przed innymi imperium. Czyż nie rozumiesz na czym polega tak ogromne powodzenie serialu typu „Dynastia”? Czyż nie pojąłeś jeszcze, że tylko pełne zaspokojenie zmysłów daje ludziom szczęście? Naucz ich jak korzystać z własnej mocy, by władać innymi. Jak sprawić, by świat legł im u stóp. Oni potrzebują jedynie zaspokojenia wiecznie nienasyconego instynktu zdobywców. Czy tego jeszcze nie rozumiesz, że wszędzie konieczne są ofiary, by zbliżyć się do „światła”? Czyż nie stało się to jeszcze dla ciebie jasne, że przeważająca część tych ludzików to niewolnicy, których jedynym powołaniem jest służenia zdobywcom? Po cóż więc odblokowywać ich, zachęcać do pseudo pracy dla jakiejś tam „jedności” w poszukiwaniu jakiegoś tam „absolutu”, którego nikt nigdy nie widział. Daj im raczej receptę jak poczuć się silnym i z nędznego niewolnika przedzierzgnąć się w zdobywcę. Ucz ich okrucieństwa i bezwzględności, bo na piekielnie trudnej drodze do sukcesu cel uświęca środki”.
Tu zamilkł, chociaż miałem wrażenie, że chciałby coś jeszcze powiedzieć, ale zorientował się, że jestem zbyt czujny i obserwuję go z perspektywy, która nie daje mu żadnych szans. Nie pozostało mu nic innego jak poszarpać mną z bezsilnej wściekłości i rozwiać się w nicość.
Tak przetrzymałem chwilę ogromnej słabości i wytrwałem w moim postanowieniu budowania więzi i wspólnoty między ludźmi. Muszę jednak stać się mistrzem walki z potworem, poznać wszystkie jego sztuczki i podstępy. Wiem już, że uaktywnia się on zawsze wtedy, gdy załamuje się życiowa perspektywa. Wtedy twoja ręka wyciąga się po byle ochłap i wystarczy skosztować ten spadający z nieba „rajski owoc”, by zapomnieć o naszym oryginalnym pochodzeniu i powinności w poszukiwaniu samego siebie. Ruszam więc do walki. Jeszcze dzisiaj muszę pozyskać ludzi, którzy staną się moimi sprzymierzeńcami.
Sam jestem zbyt słaby. Musi nas być więcej.
08.10.1992
Gdy usiadłem dzisiaj do maszyny, przez chwilę trwałem w stanie zawieszenia. Właściwie dlaczego mam pisać, rozpoznawać siebie, tropić jakiś sens, zamiast zająć się poważnie robieniem pieniędzy, bym mógł poczuć się komfortowo i korzystać z wielu atrakcji tego świata. Ten stan zgorzkniałego sceptycyzmu wobec naturalnego głodu prawdy to manifestacja obecności potwora, który czyha nieustannie, by w każdej chwili nas pożreć. Ważne jest na czas uchwycić pierwsze symptomy tego stanu, rozjątrzyć w sobie wszystkie wątpliwości i niechęci, by osiągnąwszy swoistą gotowość podjąć z nim walkę i zwyciężyć. Takie bitwy warto czasem sprowokować symulując słabość i skłonność do uległości. Wówczas może nam się objawić cała natura potwora, jego tajemnica – misterium wiecznego nasycania się „bogactwem”. Ta „kreacja” sprawia, że stajemy się czymś w rodzaju zakamuflowanych, uśmiechniętych po amerykańsku wampirów żerujących bezwzględnie na tym co niższe i słabsze. A to wszystko ma służyć budowaniu własnego nieśmiertelnego królestwa. Jednocześnie cierpimy na brak jakiejkolwiek świadomości, że to „nieśmiertelne królowanie” może załamać się w każdej chwili. Tak z królewiczów stajemy się żebrakami. Nowy kupiony przez nas samochód, sukienka czy lodówka stają się gwarantami tej naszej „drogi do wieczności”. I jakiż nieprzyjemny zgrzyt, gdy na lśniącej karoserii pewnego dnia pojawiają bąble rdzy, gdy spodnie nadgryzie mól, a sukienka straci świeżość i kolor. Gdy nas na to stać, kupujemy nowy samochód, zmieniamy ubrania, meble by wypchnąć z jak najdalej świadomość zbliżającej się nieuchronnie klęski. Nasze życie rozgrywa się w teatrze iluzji nieśmiertelnego świata i toczy nas rak nieprzemijalności rzeczy, które stwarzamy dla zaspokojenia własnej ambicji i wygody. Za wszelką cenę staramy się nie dostrzegać ich nieustannego rozpadu. Będąc ślepymi Syzyfami nie widzimy już nawet kamienia, który sam jakby toczy się pod górę. Tak, to nasz znajomy potwór triumfując zarzuca sieci i podsuwa pod nasze nienasycone paszcze haczyki zachcianek, które łykamy zachłannie. Rozpoczyna się tokowanie o palmę pierwszeństwa. Tak daje się pętać większość ludzi z kastą filozofów i kapłanów włącznie.
Lecz kim jest ten, który w tej chwili pisze te słowa i doznaje czegoś rozpierającego, co domaga się wyrazu, wyznania, połączenia z kimś bliźniaczo podobnym, który idzie, przedziera się z uporem tą samą drogą?
Kim jest ten, który wciąż odnajduje w sobie ten dziwny stan na granicy rozpaczy i ekstazy?
Kim jest ten, który wcale nie pragnie uczestnictwa w zgiełku tego świata, ale marzy o jakiejś cichej osadzie, gdzie mógłby się schronić i zamienić w słuch, zatopić w ciszę…
Znowu wygrałem dzisiaj bitwę, potwór uciekł, a raczej nie poruszając się z miejsca powrócił do przyrodzonego sobie stanu nicości. Tam drzemie spokojnie karmiony paszą mojej pozornej aktywności. Na tym polega jego wieczność. Jego nieistnienie jest tak samo realne jak moja fizyczna obecność na krześle przy biurku. To bardzo dziwne – rozpoznać kogoś, kto nie istnieje. Czyż to nie graniczy z cudem? Jednak wiem, że on pojawi się znowu w najmniej spodziewanej chwili, gdy będę słaby, zdruzgotany jakimiś życiowymi niepowodzeniem. Dlatego, by nie dać się zaskoczyć, należy tak często jak to jest możliwe wywoływać go na pojedynek, uśpiwszy uprzednio jego czujność.
A więc do roboty! Aktorzy na scenę! Świadomie i z determinacją kreujcie waszą słabość, by dać pożywkę bestii! A gdy podniesie łeb…
Zachwycają mnie te słowa, mógłbym głosić je na barykadach. Twarz przybiera wyraz tępej maski i już za chwilę mogłyby posypać się z rękawa wiekopomne słowa i czyny. Cóż to jest? Kto mnie pożarł?! To Patos! Dziecię z nieprzeliczonego miotu wydawanego wciąż na świat przez potwora.
Lecz, gdy dowiem się kim jestem i skąd na prawdę przychodzę, on nie zapanuje już nade mną. Bez wysiłku zdejmuję maskę z twarzy, to łatwe i przyjemne poczuć się rozluźnionym i bezradnym wobec was, którzy patrzycie teraz na mnie. Tam, gdzieś na dnie, błąka się jakieś słowo, jakaś niejasna jeszcze myśl, zdumiewający ton, który podobnie jak ja chcielibyście teraz wyrazić.
10.10.1992
Wczoraj zanotowałem takie słowa: „Gdy skończyłem pisać, rozwiesiłem pranie i wymalowałem kawałek ściany w przedpokoju, pojawiło się pytanie – co robić?” Miałem do wyboru: kontynuację pisania, medytację i naukę angielskiego. Gdy zdecydowałem się na medytację, zadzwonił dzwonek, przyszła Pola. Rozmawiałem z nią ponad godzinę. Tak los zadecydował za mnie, chociaż mogłem nie otwierać. Ale czy powinienem bronić dostępu do siebie? Może ktoś potrzebuje właśnie mojej pomocy.
Dzisiaj jest piątek. Postanowiłem pościć pijąc tylko wodę. Zawsze miałem problemy z głodówkami, bo głód brał zawsze górę i wszystkie moje dotychczasowe próby spełzły na niczym. Postanowiłem skromnie pościć raz w tygodniu, zobaczymy co z tego wyjdzie..
Siedzę teraz przy maszynie do pisania i tak trudno dotknąć mi czegoś istotnego. Wczorajsze spotkanie z ludźmi (przyszło sześć osób) było chyba najlepsze ze wszystkich. Pojawiło się najwięcej luzu, wiele różnorodnych działań i jednocześnie łatwo osiągalna dyscyplina. Jednak dzisiaj czuję się rozbity i zniechęcony. Być może przyczyną jest fakt, że moja żona zaspała do pracy i rano, na chybcika, bez zwykłego treningu i modlitwy musiałem ją odwieźć. Potem zrobiłem niby wszystko, ale z marnym skutkiem. Widocznie ta godzinna przerwa wypełniona pośpiechem i przypadkowością ; jazda samochodem przez zatłoczone ulice zrobiły swoje. Mógłbym „zebrać się w sobie” i przekroczyć tę barierę, ale mam ochotę poobserwować ten nijaki stan. Odkładam pisanie i siadam do medytacji. Gdzieś w umyśle kołacze się, że mają przyjść do piecyka gazowego. Czuję w sobie pragnienie pisania. Tyle mam przecież do powiedzenia sobie, mojej żonie, dzieciom i może komuś tam jeszcze. A głód zaczyna powoli ożywać we mnie. Coraz częściej przełykam ślinę i robi mi się pusto nie tylko w ciele, ale i w głowie. Z pewnością jest to zwykły bunt wytrąconego z normalnego rytmu organizmu. Warto zobaczyć, co się za tym kryje, gdy burczy mi w brzuchu… A jeżeli nic?! …
Przybywaj do mnie tajemnico, czekam na ciebie z pustym brzuchem, nakarm mnie, okaż się silniejsza od głodu. Wierzę w ciebie i twoją moc nawet pośród tej nijakości i w poczuciu słabości mojego ciała, które łaknie kromki chleba i kiszki w nim grają. Podobne w głodowaniu najtrudniejszy jest pierwszy dzień, w tej chwili interesuje mnie sam głód, a nie jego lecznicze, oczyszczające efekty.
Głodzie, przybywaj! Czekam tu na ciebie!… A może, gdy wystarczająco zaprzyjaźnię się z tobą, to dostąpię tej niezwykłej szansy nakarmienia się najpełniejszego – nasycenia głodem. Może moje ciało zwróci „oczy duszy” ku daleko subtelniejszemu i treściwszemu pożywieniu, które dotychczas było mi niedostępne.
Idę więc w głód. Odsuwam maszynę i zaczynam głodować. Spróbuję nakarmić się tym głodem.
Niech żyje głód!
11.10.1992
Głodowanie nie jest dla mnie proste. Głód wywołuje zawsze u mnie agresję zmierzającą do nasycenia się za wszelką cenę. Wtedy „spożywając” tak głęboko utożsamiałem się z jedzeniem, że cały świat wokół mnie przestaje jakby istnieć. Pamiętam sytuację, kiedy z przyjaciółmi z teatru, po całodziennej intensywnej próbie, dorwaliśmy się w końcu do żarcia. Tak zatopiłem się w tym pochłanianiu, że w pewnej chwili dostrzegłem ich szturchających się ramionami i wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. Ten moment zapamiętałem jak przebudzenie z głębokiego snu. Moje zaangażowanie jedzeniem było tak ogromne, że cały stałem się jedzeniem jak pies ogryzający z pasją kość. Ten mój odjazd był tak wyraźny, że spowodował ich żartobliwe komentarze. Spytałem Krzysztofa czy to źle, że popadłem w taki trans jedzenia. Nic nie odpowiedział uśmiechając się jedynie tajemniczo.
Powrócę jednak do mojego wczorajszego głodu. Po raz pierwszy w życiu był to chyba głód świadomy. Z pokorą oddałem moje ciało temu głodowi. Nigdy dobrze nie znosiłem głodu, a więc było to dla mnie wyjątkowo trudne. Przyznam, że przy podejmowaniu decyzji o tej maleńkiej głodóweczce częściowo tylko wierzyłem w jej sukces.
Ostatnio mam trochę kłopotów z moim synem Piotrkiem. Modliłem się więc do mojego mistrza duchowego, by wspomógł moje dziecko. W modlitwie–medytacji dobijałem jakiegoś dziwnego targu ofiarowując mu w zamian mój głód. Ponieważ traktuję Go poważnie, a jest Nim sam Jezus z Nazaretu, zadrżałem w pewnej chwili na myśl, że mógłbym tej obietnicy nie spełnić. Jednak słowo się rzekło, przystąpiłem więc do głodowania.
Już wczesnym popołudniem głód zaczął wyłazić ze mnie. Objawiał się ślinotokiem, nieprzyjemnym napięciem w szczękach, jamie ustnej i żołądku. Czasem było to tak silne, że odczuwałem to wręcz jako ból fizyczny. Wtedy zapytywałem siebie, kim jest to „ja”, które cierpi. Pytałem też czy to moje „ja” rzeczywiście potrzebuje w tej chwili fizycznego pokarmu. Wówczas znikało napięcie, stawałem się bardziej otwarty, patrzyłem jakby z zewnątrz na te wszystkie skurcze żołądka, porywy łaknienia; pojawiające się wieczorem bóle serca i stany podobne do zbliżającego się omdlenia. Przed snem medytowałem i modliłem się bardzo żarliwie. Ta noc, po raz pierwszy od kilkunastu lat była prawdziwie spokojna, pełna harmonii i sączącej się zewsząd ciszy. Coś mi się chyba śniło, a doznania związane z tą moją nocną aktywnością były niezwykle łagodne i niosące radość. Lecz, gdy się obudziłem, czułem się bardzo źle, jakby za chwilę miał zemdleć. Byłem straszliwie słaby, drżały mi nogi – głód wibrował we mnie niepokojąco, chociaż z drugiej strony odczuwałem radość i siłę napływające skądś do mnie. Mój codzienny trening trwał znacznie dłużej i był o wiele bardziej intensywny, choć na początku z trudnością radziłem sobie z „rozlatującym się” ciałem. W miarę ćwiczenia wypełniała mnie pewność i świadomość osadzenia na czymś, co w istocie niesie.
Sam kontakt z Mistrzem był bardzo krótki, lecz nieprawdopodobnie silny. Wtedy zrodziła się we mnie wątpliwość, czy należy o tym pisać. Sprawiła to obawa, że gdy ktoś to kiedyś przeczyta, to uzna mnie za nawiedzonego bufona. Niech mnie więc uznaje, gdy taka jego wola, ja potrzebuję jednak realnej pomocy Mistrza. Widocznym symptomem takiego wsparcia jest łagodna radość z tego, że prostu jestem. Wtedy każda odzyskana chwila staje się nowo odkrytym skarbem. Lekko i cicho celebrujemy nasze istnienie i pojawia się w nas przekonanie o oczekującym happy and, którego zwiastunem jest… śmierć. Wtedy wypełnia nas błogi spokój i serce otwiera się bez lęku na otaczający nas „groźny” świat. Stopniowo zdajemy się rozumieć, że nasza pozycja tutaj jest w istocie niezagrożona, że żaden początek ani koniec w istocie nie istnieje. Czuję to wszystko w tej chwili. Chyba to mój głód obudził we mnie potrzebę dokonania w sobie istotnych przemian, które umożliwiłyby pełniejsze wniknięcie w siebie. I wzbiera we mnie ogromna siła istnienia. Chciałbym śpiewać, tańczyć. Jak rodzący się aktor własnej obecności chciałbym zagrać wobec was rytuał mojej przemiany. Coraz bardziej staje się dla mnie jasne, że najistotniejszy trud istnienia powinien zawierać się w nieustającym treningu umierania i odnowy, by siła tego ostatecznego, a nadchodzącego nieuchronnie procesu nie powaliła nas, nieprzygotowanych, z nóg. Byle nie dać się zepchnąć w przepaść, z której nie ma odwołania.
Na śniadanie zjadłem dwie kromki chleba, które mój głód pożarł ze szczętem i domaga się nowej porcji. Uśmiecham się do niego jak wtedy do mnie Krzysztof, lecz nie ma kogo szturchnąć w ramię. Głód-potwór przestał już być groźny, bo wiem że to tylko zwykły mechanizm chronicznego nienasycenia i potrzeby nieustannego potwierdzania własnej obecności w rytuale mniejszego lub większego żarcia. Te dwie poranne kromki zjadłem z wielkim spokojem, bez żadnych oznak niecierpliwości i żarłoczności. Każdy wolno przeżuty kęs napełniał mnie energią i, jeszcze w trakcie jedzenia, poczułem delikatne wibracje – jakby ktoś do pustego nieruchomego naczynia wlewał łagodnie strumień ożywczej wody. Odnosiłem wrażenie, że wraz z moim oddechem i poprzez moje ciało wnikają we mnie jakieś nowe, subtelne pokarmy, które sprawiają że uczestniczę w tajemniczym misterium przemiany. W tej samej chwili, razem ze mną przemianie ulega cały wszechświat.
Z kuchni dochodzi zapach smażonej ryby. Jest we mnie tyle światła, że nie odczuwam potrzeby jedzenia. Jednak żołądek kurczy się mechanicznie i zaczyna boleć z głodu. Oczami wyobraźni widzę siebie siedzącego za stołem jak zgniatam zębami smakowite chrupiące kęsy. Myślę, że conajmniej połowę naszego chleba powszedniego przyjmujemy w ten właśnie sposób. Nie z potrzeby autentycznego głodu, lecz jako namiastkę zrobienia z sobą czegoś konkretnego. Stąd nasz nieustanny niepokój, gdy przetrawiony zostanie pokarm w naszych kiszkach i zagrają nam marsza.
A gdy ta chwila okaże się ostatnią i nasze organy trawienne odmówią posłuszeństwa?!
Cóż wówczas nasyci nasz prawdziwy głód?
14.10.1992
Wczorajszy dzień zaliczyć mógłbym do koszmarnych. Spotkałem się z moimi dawnymi koleżankami z teatru. Wspólnie uczestniczyliśmy w realizacji spektaklu mojego przyjaciela z Kielc. P rozmowach z nimi czuję się kompletnie rozbity. Dałem się wciągnąć w wynurzenia i uczestniczyłem w nonsensownej dyskusji, która swoją absurdalnością i tzw. „robieniem sobie jaj” z wszystkiego wytrąciła mnie z równowagi. Czasami ogarniała mnie bezsilna wściekłość, jednak nie dawałem się jej ponieść. Udawało mi się celnymi słowami osadzać je, rozkrzyczane, atakujące, wyśmiewające się z mojej, być może zbyt „poważnej” powagi. Przedmiotem tego zamieszania było pytanie: Co to jest miłość? Przede wszystkim chodziło im o miłość kobiety do mężczyzny. Ich rozumienie tej miłości sprowadzało się do partnerstwa seksualnego. Ja usiłowałem im uświadomić, że są to tylko energie, które w zależności od sposobu wykorzystania manifestują się silnymi namiętnościami i różnego rodzaju postawami wobec osób „kochanych” i wobec świata. W wszystko toczy się wspaniale, do czasu gdy zjawi się nowa, „silniejsza miłość”, to znaczy ten ktoś, kogo energia bardziej na nas działa i powoduje uaktywnienie naszych sił życiowych. Szczególnie, gdy pogrążeni jesteśmy w marazmie i nijakości, „nowe uczucie” inspiruje nas do energiczniejszych działań przywracających nam poczucie powracającej młodości. To pobudzenie nastąpić może od strony intelektu, uczuć lub seksu. Jednak energia seksualna bierze przeważnie górę. Jest ona najsilnielsza ze wszystkich energii, którymi posługujemy się na co dzień. Posiada też niezwykłą zdolność tymczasowego „scalania” osobowości, a przy większej jej intensywności mogą nastąpić przebłyski ze strony „wyższej uczuciowości”, z rejonów tzw, ducha. Jednak te wszystkie przenikania są fragmentaryczne i nie mogą zdecydowanie wpłynąć na ustabilizowanie pozycji osoby, która kocha. Najczęściej utożsamiamy się z namiętnością i pasją, która nami miota, a bliskość osoby „kochanej” jest tu konieczna jak jeden z partnerskich elementów w cybernetycznym układzie komplementarnym. Podstawą tego zjawiska są chroniczne zaburzenia równowagi energetycznej, na które cierpi większość ludzi, co może stać się przyczyną wielu chorób. Mechanizm tego jest prosty. Wyobraźmy sobie jakieś urządzenie elektryczne, które podlega nieustannym zmianom napięcia i natężenia zasilającego je prądu. Oczywiście parametry energii elaktrycznej nie są nigdy stuprocentowo stałe, ale mieszczą się w amplitudzie tolerancji urządzenia. Łatwo też wyobrazić sobie, co dzieje się z organizmem człowieka, gdy na skutek nadmiaru energii wstrząsają nim nie niekontrolowane wyładowania, albo jak wyczerpany podłącza się do przypadkowo wybranego źródła, by z lekceważeniem jakichkolwiek zasad organicznego bhp czerpać zachłannie ile się tylko da i „kipieć werwą”, która szybko się jednak kończy. Tak zamyka się zaklęty krąg, z którego nie możemy się wyzwolić. W kontaktach z ludźmi sprowadzamy się najczęściej do roli biorców lub dawców energii. U niektórych zaburzenia równowagi energetycznej mają charakter stałego niedoboru lub nadmiaru. Czasem ta naturalna skłonność zmienia się z niewiadomych przyczyn. Wówczas partner, który tworzył z nami sielankową parę w naszym układzie komplementarnym przeradza się w naszego faktycznego wroga na poziomie wzajemnego wyrównywania energii i gdy my odczuwamy potrzebę uwolnienia się z przeciążenia, on również pragnie się rozładować, co powoduje krótkie spięcie – takie spięcia mnożą się dzień po dniu i koegzystencja staje się koszmarem. Taki układ dąży do przerwania połączenia skupiamy się więc na poszukiwaniu nowego partnera, który posiada aktualnie odpowiedni dla nas potencjał. Osoby, u których zaburzenia równowagi energetycznej nie posiadają stałej dodatniej lub ujemnej cechy charakteryzują się chwiejnością uczuć wobec otoczenia. Często też zmieniają partnerów, emanuje z nich gorączkowy niepokój. Jednak oscylują czasem blisko stanu równowagi, co daje im przedsmak cudownego spokoju, szczęścia i mocy płynącej z niezakłóconej pracy organizmu. Ale zwykle jakiś pojawiający się niespodziewanie czynnik powoduje zakłócenie i znowu zaczyna się huśtawka. Nasze życie na tym etapie jest życiem człowieka-maszyny, nieustannie poszukującego właściwego paliwa koniecznego dla prawidłowego funkcjonowania mechanizmu. W przeciwnym razie stajemy się żywymi trupami przypominającymi z pozoru zrównoważonych i spokojnych ludzi. Jednak w istocie jesteśmy jakby „wypaleni”, niezdolni do autentycznych uczuć. Najchętniej izolujemy się wówczas i „spokojnie” czekamy na śmierć. Umieramy bez emocji, po prostu zapadamy się w ciemność. Nasz w istocie wielki i nieodgadniony akt przyjścia na świat kończy się martwotą beznadziejnego rozpadu. Taki bywa finał braku w naszym życiu harmonii i potrzeby nieustannego drążenia jej źródła. Jednak generalnie wszyscy boją się zrównoważenia myląc je z martwotą. Obawiamy się zdrowia, bo niekontrolowane miotanie się daje nam podnietę do działania. Zupełnie jakbyśmy za cenę ogromnych zniszczeń uciekali od próby systematycznego kontrolowania siebie i odnalezienia źródła naszego spokoju. Satysfakcjonuje nasz raczej niepokój i smak przygody. Nieważne jakby miała się zakończyć – ocaleniem, czy upadkiem. Tutaj jedna z koleżanek aktorek moją potrzebę osiągnięcia stanu je samokontroli uznała za schizofreniczną. Po chwili jednak zreflektowała się, że palnęła niedorzeczność i zamilkła…
Prawdziwa miłość jest uczuciem nieuwarunkowanym, bo to przecież podstawa, na której opiera się świat. To nie intelekt, uczucia ani seks dają jej moc. Ona korzysta z nich jedynie jako ze sposobów rozpoznawania, dotykania, przenikania świata. Miłość jest wyrazem istnienia w nas Osoby, która jest jedna i zna swój cel. Dlatego tak niezwykle ważną sprawą jest ustawiczna obserwacja i badanie siebie, by odrzucić to wszystko, co uniemożliwia osiągnięcie stanu miłości, czyli równowagi. Tak oto, co rozbite staje się jednością. Zachowując własną indywidualność stajemy się żywym i reagującym elementem struktury wszechświata. Z rozregulowanej maszyny zdanej na łaskę i niełaskę zewnętrznych okoliczności wtapiamy się w czującą Jedność. W tym związku odnajdujemy się bezpieczni i zdrowi, bo podłączeni do wielkiego, niewyczerpanego źródła, nie obawiamy się już nagłego odcięcia energii, ani żadnego jej zakłócenia. Następuje czas twórczości i wytężonej pracy, która przynosi radość, jaką może dać tylko dzielenie się sobą, dzielenie się miłością…
Nagle poczułem w sobie niezwykły impuls i postanowiłem się ogolić. I zrobię to jak mi Bóg miły. Dzisiaj, po raz pierwszy w życiu zrobię to dla Pana Boga.
19.10.1992
Kilka dni temu przerwałem pisanie i ogoliłem się dla Pana Boga. Sądzę, że był to dobry wybór, który sprawił mi ogromne zadowolenie. Myślę, że sam Pan Bóg też się ucieszył, bo nazbyt chyba często staramy się zadowalać go „wielkimi sprawami”, te małe puszczając gdzieś mimo. Często też te „wielkie sprawy” nie dotyczą zupełnie Pana Boga, lecz zaspokajają jedynie aspiracje naszego potwora, który gra z upodobaniem w Wielkiego Pana i rżnie nas w przysłowiowego głupa. Dlatego warto czasem przywiązywać wagę do drobiazgów nie będąc jednocześnie drobiazgowym. To tak jak osoba przez nas kochana z przyjemnością przyjmuje każdy przejaw naszej miłości i oddania. Maleńki prezencik, czy praca specjalnie dla niej sprawiają jej wielką radość. Działa tutaj naturalne prawo: oddanie rodzi oddanie. Dlatego starajmy się zadowolić naszych najbliższych na co dzień jakimś drobiazgiem, słowem, bo przecież nie znamy dnia ani godziny. Myślę, że to samo dotyczy też Pana Boga. Dlatego najcelniejszym zaleceniem wielu religii jest pogłębienie świadomości, że wszystko co robimy ma sens, jeżeli robimy to dla Stwórcy. Jeśli ja śpię, budzę się, jem, pracuję, wychowuję dzieci, piszę wiersze z przekonaniem, że wszystko to robię dla Pana Boga, wówczas doświadczam czegoś w rodzaju inspiracji.
Niedawno dopiero zrozumiałem, że droga do Absolutu, to przede wszystkim proza, szara, codzienna, z rozbłyskami wprawdzie, ale napiętnowana gotowością do cierpienia.
Przed chwilą wrócił ze szkoły mój syn Piotrek, narobił trochę szumu, jego obecność utrudniła mi pracę, to znaczy pisanie, które teraz kontynuuję. Ale pojawił się taki konkretny, namacalny, rzeczywisty w swojej niejasnej i poplątanej drodze do wieczności; ze zwątpieniem wypisanym w cielęcym spojrzeniu (niedługo skończy 14 lat). Jest w nim tyle sprzeczności, tyle ciemnych plam. Tak trudno mi nawiązać z nim kontakt, powiedzieć mu, że go kocham, bez względu na to co zrobił i co jeszcze zrobi w swoim życiu. Przecież i tak mi nie uwierzy, zbyt wiele mu zabraniam, zbyt często z nim się nie zgadzam, by mógł pomyśleć, że stoję po jego stronie. Nie mogę mu przyznać racji, że świat telewizyjnych reklam jest kluczem do budowania światopoglądu, a on chciałby wszystko mieć i podstawowym motorem jego działania jest chęć posiadani dobrego roweru, opychanie się smakołykami i zabawa elektronicznym sprzętem, który ustawicznie psuje doprowadzając tym moją żonę do szewskiej pasji. Staję się wtedy buforem pomiędzy nimi, czasem też ulegam agresji w związku z jakimś jego wyczynem, krzyczę na niego doprowadzony do rozpaczy, potrząsam nim, a potem czuję się podle. On patrzy na mnie spode łba. Pewnie myśli, że to wszystko było na serio przeciwko niemu, a to tylko kawałek „złej” energii, który potrząsnął mną i znikł. Przed chwilą wyszedł z toalety, już wybrzmiał jazgot spłuczki, słychać teraz jednostajny gulgot wody wlewającej się do rezerwuaru. Otworzyły się drzwi, Piotrek zajrzał nieśmiało do mojego pokoju szukając małych składanych nożyczek. Pogłaskałem go po szczeciniastej wilgotnej głowie (wczoraj Basia obcięła go „na jeża”). Zapachniało od niego wiatrem jak od młodego psa. Wczoraj rozleciały mu się adidasy, a dzisiaj nie chciał ubrać tych „prawie nowych”, ale polskich, zrobionych ze starej dobrej skóry, które dostał od cioci Oli. Choć w moim przekonaniu są świetne i sam chętnie bym w nich chodził, gdyby nie były za duże, to Piotrek, pomimo zimna (temperatura dzisiaj rano sięgała niewiele powyżej zera) ubrał stare, potargane tenisówki i z nieprawdopodobną determinacją, nie zważając na nasze perswazje poszedł w nich do szkoły. Taka jest moc panującego nam miłościwie potwora, który ma już wszędzie swoje agendy, a jego kwaterą główną jest telewizja. Ten chytry nienasycony pysk wyłania się szczególnie z sejmowych obrad i z kącika reklam. Potwór na rzecz posiadania zmusza również do wyrzeczeń i w tym swoim pustym ascetyźmie jak małpa upodabnia się do Absolutu. Cóż znaczy jednak ta pielgrzymka, późną jesienią, prawie boso, byle nie ubrać butów, które leżą spokojnie w szafce – byle nie narazić się na drwiny kolegów, którzy paradują w „najkach” i innych „firmiennych”, szczują się nimi między sobą sami o tym nie wiedząc. Tutaj, w kapitaliźmie potwór przyszedł w końcu po swoje i niewielu jest takich, którym uda się nie uznać jego władzy. To triumfalne wycie reklam brzmi jak rozpędzony pociąg wiozący zdezorientowanych ludzi gdzieś do obozu zagłady. Na tej trasie wszystko jest takie obrzydliwie cukierkowate, obślizgłe czymś niewidzialnym, nierzeczywistym. Gdy widzę półnagą, półuśmiechniętą dziewczynę, której atrakcyjnie opakowane ciało uświadamia nam neofitom nowej religii, że wszystko jest towarem, który musi umieć dobrze się sprzedać. Dziewczyna reklamuje dezodoranty, które czynią ją pachnącą, kuszącą i szczęśliwą. Teraz nastała era tłumienia za wszelką cenę własnego zapachu. Dlatego patrząc na nią poprzez jej żywe kolory i rozświetlające ją światło lamp i lampeczek, dostrzegam jak jej ciało w pewnej chwili, z powodu braku pożądanego pachnidła nieruchomieje i obumiera. Twarz wykrzywia się jak zbutwiały papier i rozpada na moich oczach. Apollinaire miał rację nazywając modę maską śmierci. Jej naczelnym dyktatorem jest nikt inny jak nasz znajomy potwór. Jego sprytne, nieprawdopodobnie nierzeczywiste paluszki z genialnym samozaparciem ciągle tkają z kolorowych mgieł szaty dla króla, który za wszelką cenę nie chce być nagi. Mimo wszystko kocham. A przynajmniej staram się kochać tych wystrojonych i wydezodorowanych jak na bal ludzi. Ten bal to taniec śmierci, czy oni o tym wiedzą? I… Niech żyje bal! – śpiewa Maryla, tak zręcznie żongluje maską i kostiumem budując jednak niejasne przeczucie, że przecież jest tam chyba ktoś prawdziwy o czującym, bijącym pod nagą skórą sercu.
Spotkanie z moją grupą, z piątką dziewcząt, które usiłują włączyć się w mój proces przyniosło mi odrobinę nadziei. Po ćwiczeniach jakie im zaaplikowałem znalazły się wobec siebie obojętne, a nawet niechętne. To jest bardzo dobry moment do narodzenia się grupy. Być może rozpocznę dzisiaj na serio pracę nad opisywaniem potwora, by rozegrać z nim swoistą partię teatralnych szachów. A potem na specjalnej wadze, którą muszę dla celów eksperymentu wydobyć spod ziemi, położę po jednej stronie wszystkie jego połyskliwe atrybuty, a po drugiej tętniące niezmiennym rytmem, ociekające krwią ludzkie serce.
Suczka Pusia śpi na owczej skórze, oddycha sobie spokojnie. Za chwilę wstanę od maszyny, obiorę ziemniaki i ugotuję je do drugiego dania przygotowanego przez moją żonę dla naszych dzieci. Niedługo to spokojne mieszkanie wypełni się ich gwarem. Być może przybiegnie do mnie Agnieszka – „tata, Piotrek mnie bije”. A ja powiem – „nie bij jej Piotrek, to twoja młodsza siostrzyczka”. A gdy usłyszę nagle przeraźliwy pisk psa podnoszonego przez Piotrka za tylne łapy, to powiem – „Piotrek, zostaw Pusię, to twoja młodsza siostrzyczka”. I rozpocznie się codzienny rytuał wrzasku i gonitwy po pokojach. Czasem łatwiej znieść natarczywe szczekanie psa, niż ich drażniące w tonacji kłótnie i bójki. Potem płacz (ich!) i zgrzytanie zębów (moje i mojej żony!).
Jednak, jak to zwykle bywa, każda burza zamienia się w chwile ciszy, kiedy zasiadają przed telewizorem pochłaniając dary boże. Piotrek pożera je w okamgnieniu, aż ręce drżą mu z niecierpliwości, bo przecież tyle jeszcze czeka na niego spraw nie cierpiących zwłoki. Agnieszka je raczej niechętnie, trzeba ją do tego namawiać. Potem uczą się, bawią i nudzą na przemian. Jak jednak uczynić, by w tej zabawie i nauce odnalazły związek i klucz do otwierania siebie samych? Dopóki się nudzą, to znak że nie natrafiły na ślad czegoś istotnego. Ale przed nimi życie.
Powodzenia, moje dzieciątka w poszukiwaniu samych siebie. Czymprędzej zabijcie w sobie nudę, bo ta rozmemłana, potężna kniahini jest nieodrodną córą potwora i służy mu skwapliwie tamując wszelkie żywe odruchy naszego żywego jeszcze życia.
23.10.1992
Dzisiaj na spotkanie przyszły tylko dwie osoby, studenci: chłopak i dziewczyna. Nie prowadziłem żadnego treningu, rozmawiałem tylko z nimi. Ona zapytała, czy to prawda, że Gurdżijew nazwał siebie synem Belzebuba. Odpowiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo, ale jest to prawdopodobne, bo stosował on w swoim życiu wiele gier i zabaw własną mechanicznością, przez co prowokował i uświadamiał zmienność ludzkich reakcji. Jeżeli np. człowiek-maszyna potrzebuje miłosierdzia, to będzie się powoływał n Ewangelię, a jeśli ktoś od niego oczekuje bezinteresownej pomocy wymagającej pewnego nakładu pracy i oderwania od własnych rutynowych zajęć, wówczas może powołać się na „pozytywnie myślącą” naukę pana Leonarda Orra. Dziewczyna o imieniu Grażyna ożywiła się pod wpływem mojej ostatniej wypowiedzi i wygłosiła teorię, z której wynikało, że całe nasze życie jest rezultatem myśli. Możemy kształtować je i kreować w zupełnie dowolny sposób. W jej rozumieniu nie wiąże się z tym żadna odpowiedzialność, bo gdy życzliwie nastawieni jesteśmy do świata, to w naturalny sposób nie uczynimy nikomu krzywdy i otrzymamy właściwe inspiracje od Pana Boga, który podaruje nam fizyczną nieśmiertelność, ponieważ tego chcemy, a on nas bardzo kocha. Wyraziłem swoją wątpliwość, co do możliwości kreacji życia w ten właśnie sposób, gdyż jesteśmy uwarunkowani od środowiska i naszych partnerów, wobec których mamy zobowiązania, a Pan Bóg, chociaż jest wszechmocny, nie po to stworzył prawa, by je łamać. Oczywiście, posługując się logiką, można by wykombinować sobie system fizycznej nieśmiertelności. Bo po co umierać, gdy można żyć wiecznie tutaj i teraz. Bardzo piękna idea, gdyby marksizm-leninizm miał sprzymierzeńca w panu Orze, myślę że Lenin faktycznie byłby jeszcze żywy i można by go było odwiedzać w jakiejś aszramie na Syberii. Lecz jak tu kreować nasze szczęśliwe, bezkolizyjne życie, gdy nie wiemy kim w istocie jesteśmy. Grażyna powiedziała, że są trzy opcje: po pierwsze Bóg nas kocha, a więc nie chce pozbawić nas życia; po drugie, Bóg nas nienawidzi, a więc nas zabija; po trzecie, skoro wykluczymy dwie pierwsze wersje, to gdy uznamy własną samowystarczalność i przywołamy zasadę „jak na górze tak na dole” wyrażającą jedność praw makro i mikrokosmosu, to wynika z tego niezbicie, że umieranie jest sprzeczne z naturą. Zatem dopuszczając do własnej śmierci jesteśmy zabójcami samych siebie. Należy więc poprzez pozytywne myślenie kreować naszą fizyczną nieśmiertelność, a wówczas stanie się ona faktem. Szczególnie nie podobała jej się myśl o zobowiązaniach, które wiążą ludzi. Bo gdy ktoś chce osiągnąć doskonałość, to musi być przecież wolny. Szczególnie zirytowała ją moja wypowiedź, że nie mogę na przykład zostać joginem, bo mam żonę i dzieci i pierwszym moim obowiązkiem jest zapewnić im miłość i opiekę. Uznała, że tak robię, ponieważ jestem wolny i nic oraz nikt mnie do tego nie zmusza. W jej przekonaniu, w ludzkich związkach każdy może opuścić partnera w dowolnej chwili, bo gdy się na prawdę kocha, to chce się szczęścia osoby kochanej, ale też należy oczekiwać od niej całkowitej tolerancji. Idąc za tym logicznie, gdy moja żona mnie kocha, będzie szczęśliwa, gdy zostanę joginem i zniknę gdzieś w Tybecie. Również z radością powinna przyjąć moje odejście z inną kobietą, która da mi większe szczęście. Gdy zapytałem, czy kiedykolwiek kogoś kochała, to po chwili wahania odpowiedziała, że chyba nie. Za moment zmieniła zdanie uśmiechając się do własnych myśli. Spytałem więc, co jest dla niej kryterium miłości. Zająknęła się i po chwili milczenia wydusiła z siebie, że kochać, to dać komuś szczęście. Wtedy odezwał się jej milczący do tej pory kolega mówiąc cicho i prosto, że kochać kogoś, to znaczy umieć oddać mu w potrzebie to co się ma najcenniejszego, z własnym życiemwłąćznie. Parsknęła histerycznym śmiechem, potem siląc się na pogardę wykrzyknęła oburzona: Jak to?! Przecież życie podarowane zostało tobie i nawet w Ewangelii napisane jest byś kochał siebie samego! Potem stwierdziła, że człowiek, który oddaje życie za drugiego popełnia właściwie samobójstwo, a to jest sprzeczne z prawem rozwoju. Gdy spytałem, czy taką odpowiedź otrzymała od Pana Boga, potwierdziła. Przyglądałem jej się przerażony czując wyraźnie, że wszystko co mówi pochodzi wyłącznie z jej rozgorączkowanej głowy. Jej słowa wibrowały nieprzyjemnie. Paplała coś jeszcze o prawie człowieka do wyboru, o miłości bez odpowiedzialności, jej słowa jazgotały, skrzeczały, zapadając się nicość. Pomyślałem, że jedynie poważna, śmiertelna choroba mogłaby ją z tego wyleczyć, gdyby mogła dostrzec realność śmierci i pustkę własnych myśli.
Tak nieświadomi odsunąć chcą od siebie śmierć nie doceniając jej rewolucyjnego, uzdrawiającego charakteru. Chcieliby żyć i pracować w jasności, hermetycznie wyizolowani od utożsamienia się z losem innych i poczucia odpowiedzialności za wszystko co istnieje. Tymczasem po dniu nadchodzi noc, po cierpieniu radość, po życiu śmierć. A jeśli praca tego życia zrodziła pożądane owoce, rozpocznie się dopiero to właściwe, wypełnione twórczością i rozszerzającymi się perspektywami istnienie.
Powiedziałem jej, że to co powiedziała niewiele ma wspólnego z prawda, ponieważ pochodzi jedynie z jej umysłu., zaś prawda ma charakter dynamiczny i rozpoznać ją można jedynie poprzez aktywność poznawczą całej naszej istoty, a więc poziomu fizycznego, psychicznego i duchowego. Cały paradoks polega tutaj na tym, że „fizyczną” nieśmiertelność moglibyśmy osiągnąć jedynie przez przemianę ducha, a tyglem takiej przemiany jest nasza śmierć. Inaczej mówiąc, osiągnięcie duchowej dojrzałości przyniosłoby nam tę „fizyczną” nieśmiertelność, ale wówczas ta „fizyczność” znaczyłaby zupełnie coś innego.
Kim bylibyśmy jako nieśmiertelni żyjący w naszym zatrutym wzdłuż i wszerz świecie. Jaki sens miałaby fizyczna nieśmiertelność tutaj, gdzie wszystko chyli się ku upadkowi. To tak jakby zdrowy i piekielnie bogaty człowiek przesiedział całe życie w Nowej Hucie, zamiast wypruć gdzieś w świat, gdzie woda jeszcze czysta, a trawa zielona.
Powracając jeszcze do fizycznej nieśmiertelności, nasza kandydatka była całkowitym zaprzeczeniem fizycznej atrakcyjności: niska, przysadkowata, o krótkim karku i grubych, nieproporcjonalnie krótkich do kolan, kaczych nogach. Jej twarz o karnacji czerwonawej, kwitła od wyprysków. Grażyna nosiła grube szkła, których nie chciała zdjąć, gdy ją o to poprosiłem, by zajrzeć jej w oczy. Próbowałem jeszcze rozmawiać z tą nadętą jak balon głową i przypomnieć jej, że ma przecież serce i gdzieś w głębi wypełnia ją miłość i odpowiedzialność właśnie. Bo przecież wszyscy odpowiedzialni jesteśmy za siebie i za losy świata. Cóż za patetyczne wyolbrzymienie mojej (naszej) roli. Jednak moim podstawowym światem jest moja rodzina, otoczenie, ludzie których spotykam; zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie, choć nie wiem jak się tu znalazły. Nie wiem też skąd ja tutaj przybyłem. Spytałem ją, kim ona na prawdę jest. Wzruszyła pogardliwie ramionami. Ta wiedza jest jej przecież niepotrzebna, bo zjawiła się tutaj po to, by uzyskać fizyczną nieśmiertelność.
Zastanawiałem się, czy ona na prawdę chciałaby unieśmiertelnić to swoje brzydkie ciało? Czy nie byłoby dla niej lepiej, gdyby uwierzyła w reinkarnację, zdobyła się na odwagę i umarła, by złowić jakąś bardziej odpowiednią dla swego orrowskiego eksperymentu powierzchowność?
Jesteśmy zmęczeni rozmową, mamy już tego dość. Ona mówi, że było jej bardzo przyjemnie, a ja nie mogę powiedzieć o odrazie jaką czuję, bo byłoby jej chyba przykro. Zdobywam się tylko na gorzkie stwierdzenie, że w istocie nasza rozmowa jeszcze się nie zaczęła.
Nagle zbliżyłem się do niej i dotykając delikatnie jej głowy, powiedziałem że właściwie w całej tej rozmowie tylko jedno chciałem jej powiedzieć, że jest mi w głębi bardzo bliska i że mimo wszystko bardzo ją kocham. Po krótkim wahaniu, jakimś bolesnym skurczu twarzy i mrugnięciu powiek wykrztusiła z siebie, że właściwie ona też chciałaby mi to powiedzieć. W półmroku wydało mi się, że jej oczy pod szkłami zrobiły się wilgotne. Staliśmy przez długą chwilę przyglądając się sobie w dziwnym napięciu. Trwało to chyba bardzo krótko, ale w czasie tych kilkunastu sekund zawarł się cały sens naszego spotkania, ważyły się losy naszej nieśmiertelności. Być może, gdybym ją objął i rozpłakalibyśmy się oboje, to zadrżałby wszechświat…
W tej chwili nie wiem, czy to tylko patos, czy jakieś niejasne przeczucie, które kiedyś się zmaterializuje. Gdy dwoje ludzi zadrży nagle w objawiającej się niespodziewanie, bezinteresownej miłości, czy rozsadzi to bryłę nieczułości, która krępuje nasze najprostsze odruchy i wypowiedzenie tej najoczywistszej prawdy, że tak bardzo jesteśmy sobie, wzajemnie potrzebni.