18.09.1992
Poranna medytacja i modlitwa były jakby głębsze niż zazwyczaj. Nawet ćwiczenia ciała odczuwałem mocniej. Jednak po dwóch godzinach już czuję się rozbity, świat zdaje się być jakby za szybą.
Byłem przed chwilą w szkole u Agnieszki, bo zapomniała zeszytu do polskiego. Rozmowa z ludźmi sprawia mi kłopot, w głowie słyszę szum. Ano zobaczymy co z tego wyniknie. Może to sprawa niskiego ciśnienia. Niby wszystko jest w porządku, czuję się zdrowy, silny i świadomy, a jednak czegoś mi brakuje, jakby coś się rozregulowało.
Wczoraj miałem kolejne spotkanie z ludźmi mojego A-Studio. Tym razem przyszły cztery osoby, dwie z dnia poprzedniego, jedna uczestnicząca w spotkaniach ubiegłorocznych, pod szyldem treningu psychoatletycznego i rytuałów magicznych, które prowadziłem wspólnie ze Zbyszkiem Zagajewskim oraz jedna nowa. Nie rozpocząłem medytacji dopóki nie „odreagowała” opowiadając o sobie i swoich kłopotach, chociaż nikt ją o to nie pytał. Dziewczyna sprawiająca wrażenie bardzo wrażliwej, uważająca się za realistkę, jednak z wyraźnym wewnętrznym głodem prawdy, który ją tutaj przywiódł. Potem zrobiliśmy medytację i krótki trening. Ściemniało się, nie zapaliłem światła, długo siedzieliśmy w ciszy. Potem mówiłem o samorealizacji, o fragmentaryczności i podzieleniu naszego zewnętrznego bytu, o potrzebie podjęcia procesu dla budowy ciała duchowego, czego punktem wyjściowym jest wnikliwa samoobserwacja siebie, swych przejawów istnienia i nieustanne zapytywanie: kim jest to prawdziwe „ja”, by dotrzeć do osoby, która jest niepodzielna. Dopiero od tego miejsca rozpoczyna się prawdziwa wędrówka realizująca nasz prawdziwy cel. Pytali mnie o wiele spraw. Wymiana energii była bardzo żywa. Spotkanie przedłużało się. Siedzieliśmy bez słowa pogrążeni w całkowitej ciemności. Uczucie izolacji, która towarzyszy zwykle kontaktom obcych sobie ludzi przemieniły się w wyraźną potrzebę współdziałania. Wszystko toczyło się jakby samo. „Nowa” w pewnej chwili zapytała, jak to się dzieje, że gdy chce coś czasem powiedzieć, to słowa wychodzą z jej ust jakieś inne, puste, pochodzące tylko z głowy. To szalenie istotne odnaleźć w sobie fałsz i poczuć pragnienie dotarcia do miejsca, z którego wypływa. Głos pochodzący z samej głowy jest głosem mechanicznym, idącym z naszego komputerowego zasobu wiedzy; brzmi pusto, nie rezonuje w ciele i pozbawiony jest bardziej wyrazistej energii. Niewielka też jest siła oddziaływania takiego głosu poza racją logiki argumentów. Gdy natomiast głos podparty jest energią naszego ciała, to brzmi pełniej. Taki głos ożywia rozmowę, nadaje koloryt postaci mówiącego, uaktywnia ciało, która współgra z nim posługując się wzmacniaczem języka gestów. To typowa sytuacja sprzężenia zwrotnego: głos potęguje i ożywia ciało, a ciało pobudza i wyostrza głos. Łatwo samemu to sprawdzić. Wystarczy wziąć na przykład zdanie: „ptaki odlatują na zimę” i wypowiedzieć je na stojąco, a potem wzbudzić emocjonalnie ciało pozwalając mu na ruch jakiego się domaga i powiedzieć to jeszcze raz. Wtedy zabrzmi inaczej, znacznie głębiej oddając nasz ból, albo radość. Taki głos wyraża już część prawdy naszego istnienia, ale brak mu stabilizatora, który powoduje, że brzmienie staje się klarowne i czyste, a nasz ludzka mowa pozbawiona jest lęku, różnych zadrgań, zawirowań i nieczystości właściwych zawsze głosowi odciętemu od ekspresji ciała i ożywiającego ją wewnętrznego źródła.
Znowu targam palcami wełniane poszycie poduszki, na której siedzę i robię swoje, albo też nie swoje – wypisuję natchniony tekst o głosie i i znowu głowę podnosi we mnie Nauczyciel, a ja, psia jego mać, ni mogę sobie poradzić z głupimi palcami, prymitywną zewnętrzną energią”, która wyczynia z nimi hocki klocki i zmusza i zmusza do produkowania jakichś bezużytecznych kuleczek czy krup, które ścielą się teraz gęsto wokół mnie na podłodze. Czy mam z tym walczyć? A może właśnie tkwi tajemnica mojej twórczej koncentracji? Może ja odczuwam świat najsilniej koniuszkami palców? Może te bezwładne wełniane kuleczki są moimi najwspanialszymi nauczycielami?… Może! Może! Może! Może! Może! Może! Może! – od tego nieustannego „może” można zupełnie oszaleć.
Znowu sięgam koniuszkami palców do perwersyjnego runa i ciągnę jak dziad przysłowiową rzepkę. Jest w tym jakaś nieodparta siła. Czy kiedyś zdołam to pojąć?
22.09.1992
Wczoraj. Kolejne spotkanie z moją rodzącą się grupą. Trzecie spotkanie i pięć osób. Na pierwszym były trzy. Czy uda mi się zrealizować moje plany? Chciałbym, żeby to miejsce było jak oaza, w której ludzie poszukujący prawdy żywią nią siebie i innych. Wczoraj wiele mówiłem, zmęczyło mnie to mówienie. Teraz czuję się zupełnie pusty. Wiem, że to tylko jałowy bieg, w tej chwili. Właśnie poczułem tę chwilę w której jestem. To błogosławione tu i teraz. Jest to jak kopnięcie energii. Rozprostowuję się i zaczynam żyć. Kiedy patrzę przez okno na falujące trawy, to wiem że to coś we mnie też patrzy i widzi je znacznie głębiej, wyraziściej. Mam wrażenie, jakby to coś inspirowało mój umysł, czy raczej zmieniało jego program, dzięki czemu możliwe jest wydobycie się subtelnych treści i zaistnienie wśród nas. One są jak bańki mydlane, które w każdej chwili, mogą pęknąć. Dlatego gdy zauważymy ich obecność, powinniśmy dążyć by pojawiały się nieustannie. Wtedy mogą mieć trwalszy wpływ. Na nasz mechaniczny umysł oraz miotające się energie.
Jest we mnie ogromny chaos. Moja „wiedza” tłoczy się ze wszystkich stron, płynie do mojego umysłu z najodleglejszych zakątków ciała. Czuję budzącą się we mnie „duszę”. Jest jak wędrowiec, który przebudził się obok drogi, przeciera oczy i pragnie zebrać rozproszone myśli… Jednak zbyt wiele tego chaosu. Muszę to wszystko uładzić. Przedtem jednak pozostawić przez chwilę, żeby dojrzało, przez jedną, maleńką chwilę… Przez tę chwilę, którą czuję jeszcze w sobie, gdy zatopiony nad maszyną zapadam się w otchłań i niknie gorączka niepewności, moje ruchy stają się coraz bardziej płynne, uśmierzają się fale energii.
Na wczorajsze spotkanie przyszły dwie licealistki, Ela i Edyta; Ewa, kobieta już dojrzała która przychodziła do nas na spotkania w ubiegłym roku; starsza pani Janina i po raz pierwszy Maria – studentka ASP, która obawiała się uczestniczyć w spotkaniu, jednak weszła w nie bardzo szybko. Czułem jak moje słowa trafiają do niej, jak się otwiera i rozkwita, jeszcze zalękniona jak oni wszyscy, ale świadoma już swojej tęsknoty, świadoma niewystarczalności życia na poziomie fizycznej mechaniczności. Spytała mnie, co się stanie, gdy tęsknota poznania obudzi się, a jednocześnie odnajdziemy w sobie granice, których przekroczyć się nie da. Odpowiedziałem, że najważniejsze jest rozpoznać Tego, który tęskni, a sama tęsknota, o ile jej źródło jest duchowe, jak taran skruszy mury i ukaże nam też te cele, których osiągnąć się nie da, byśmy się na darmo nie łudzili i nie zapragnęli na przykład zajęcia miejsca Pana Boga.
Znowu skubię te wełniane kulki, ale widać jest mi to potrzebne. Może to jeden z niezbędnych elementów z aparatu zapłonowego mojej tęsknoty. Niech sobie działa. Nie będę walczył z tym bezsensownym nawykiem, chyba że kiedyś stanie się nie do zniesienia. Myślę, że duchowo nie da się niczego osiągnąć bez akceptacji i rozpoznania własnej fizyczności.
Wczoraj wróciłem zmęczony do domu. Basia powiedziała mi ze łzami w oczach, że nasz chomik umiera. Już rano zauważyłem, że jest jakiś inny, jakby zmienił kolor. Teraz leżał skulony w swoim akwarium na wiórach, posypany tymi wiórami jak pyłem, jego ciałkiem wstrząsały konwulsje. Basia widząc, że dzieje się z nim coś niedobrego okryła go tymi trocinami, ale strząsnął je z siebie i tkwił tak jakby goły, posypany tym pyłem – dygotał. Obok sterczało bezużytecznie jego diabelskie kółeczko, którym niedawno jeszcze kręcił z taką pasją. Każdy kto widział chomika, zna jego ruchliwość. To istne żywe srebro. Biega nieustannie przemierzając swoje terytorium, staje na dwóch łapkach, węszy, myje się, je napychając sobie do niewiarygodnych granic wole, że wygląda czasami jak kobra. Dlatego ten jego bezruch sprawiał tak żałosne wrażenie. Ogarnęła mnie bezradność. Jednaka wiedziony jakimś impulsem włożyłem rękę do klatki.
- Nie dotykaj go, on jest taki słaby – powiedziała Basia.
- Właśnie dlatego chcę go dotknąć.
Jego ciałko drżało, ale nie bronił się przed moim dotykiem. Przeciwnie, wilgotnym futerkiem lgnął do mojej okalającej go ręki, jakby się uspokajał. Poczułem w sobie dziwne ciepło i pragnienie, żeby go uratować. Powiedziałem coś na ten temat do Pana Boga, jednak nie bardzo wierzyłem, że w tak błahej sprawie mógłby mnie wysłuchać. Gdy wyjąłem rękę z akwarium, zaczął znowu dygotać – dotknąłem go jeszcze raz… Po chwili podsunąłem mu liść sałaty i… zaczął delikatnie jeść nie otwierając oczek. Po pewnym czasie odwrócił się, wciąż jeszcze ledwo żywy, po czym o własnych siłach zagrzebał się w trociny.
- Zagrzebał się, żeby ozdrowieć, albo umrzeć – powiedziałem do Basi.
Znieruchomiał wstrząsany delikatnymi drgawkami – spał w swojej jamce. Obudził się po godzinie z pełnym swoim wigorem i ruchliwością. Patrzyliśmy zdumieni i uszczęśliwieni na cud tej przemiany. Wrzuciłem mu do akwarium cztery długie kawałki marchewki. Porwał jedną z nich do pyszczka i rozpoczął z nią triumfalny taniec. Wyraźnie obnosił się z tą marchwią jak z chorągwią raz po raz stając na dwóch łapkach. Nie widziałem go jeszcze w taki stanie. Czyżby możliwe, żeby tak cieszył się z niespodziewanego powrotu do życia? Wpakował więc ten swój kawałek do wola i usiłował dopchnąć drugi, ale mu się to nie udało. Zebrał więc pozostałe kawałki i zagrzebał się z nimi w trocinach. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Dawno nie przeżywałem takiej radości, jaką przyniosła ta przemiana.
- Jednak życie jest cudowne – powiedziałem do Basi.
- Tak, ale nie potrafimy tego docenić – patrzyła na mnie z wyrzutem, jakby przypomniało jej się coś z przeszłości.
Przed chwilą przerwałem pisanie, żeby zobaczyć co robi nasz chomik. Spał zagrzebany w trocinach. Gdy dotknąłem go niedowierzając, poruszył się gwałtownie. Maleńkie żywe stworzonko, które nawet nie wie, że je kocham…
A może on to czuje? Może to moja nagła, dopiero co objawiona miłość sprawiła ten maleńki cud?
Pochylam nisko głowę przed chomikiem, który jest moim nauczycielem. Śpi zagrzebany w trocinach gdzieś po drugiej stronie Pana Boga.
Jest mój i ja jestem jego.
Jesteśmy stworzeni dla siebie.
Amen!
25.09.1992
Wczorajsze spotkanie z moją grupą zupełnie nieudane, chociaż z poczatku wydawało się przebiegać właściwie. Ludzie chłonęli, co mówiłem, ale podczas treningu zauważyłem brak jakiegokolwiek postepu. Z wyjatkiem jednej, może dwóch osób wszyscy byli bardzo statyczni. Brakowalo niezbędnych momentów skupienia i samoobserwacji. Poruszali sie ja, zaczarowani w swoim zaklętym, magicznym kręgu. Po zajęciach jedna z nich mówiła długo o braku celu, o niemożności, którą odnalazła w sobie. To brak wiary w istnienie innego wymiaru, innego rodzaju energii, czegoś wyższego, co umotywowałoby podjęcie wysiłku. Ale kto podjąć ma ten wysiłek? – zapytuję teraz sam siebie. Czy doprowadzenie się do wewnętrznej ciszy, stanu specyficxznej uwagi pozwala odebrać te „inne” sygnały życia dopominającego sie o swoje prawa?
Ktoś dostrzegł pewne niebezpieczeństwa, jak to określił, egocentryzmu, które wiążą się z procesem samopoznania i zdobycia „wyższej” wiedzy o sobie samym. Osiągnięcie takiej platformy egzystencji byłoby dla niego związane z zagrożeniem popadnięcia w izolację, coś w rodzaju zamkniecia się w wieży z kości słoniowej. Być może popełniłem błąd opowiadając im o pewnych sprawach zbyt bezpośrednio. Może należałoby oddziaływać na ich wyobraźnię metodami raczej teatralnymi i w ten sposób inspirować do poszukiwania praw rzadzących ich losem.
Jest dziś we mnie wiele agresji. Mój pies nagle zachorował. Pusia ni stąd ni zowąd stała sie półślepa. Zatacza się, uderza łebkiem o meble, co pewien czas ogarniają ją drgawki. Teraz wyszła z Basią na spacer. Co za dziwna seria. Co się dzieje?! Basia też od samego rana była taka naładowana, zjeżona, nieswoja.
Piotrek znowu zostawił po sobie w pokoju nieuprzątnięte talerze. Pod względem nieporzadku jest niepoprawnym recydywistą. Można prosić go o to wiele razy, grozić, obiecywać nagrody. Jednak on zostawia po sobie talerze, szklanki, ogryzki wszędzie tam, gdzie go ta czynność zastanie. Jego ubrania, książki, długopisy, brudną bieliznę znaleźć można w całym domu. Na wszelki interwencje jest głuchy i ślepy. Jak zaprogramowana na nieporzadek maszyna, która żadnego bałaganu zdaje się wokół siebie nie dostrzegać. Tym razem podziałało to na mnie jak przysłowiowa kropla. Wybucham wściekłością, ryczę że go zamorduję i wyzwalając się w końcu od niego, dopiero w więzieniu będę miał czas na pracę nad sobą. Paranoiczna dosyć wizja. Na szczęście nie było go przy tym performance, kiedy z zaciśniętymi pięściami miotałem się i plułem jadem. Basia wysłuchała wszystkiego spokojnie i powiedziała, że od wczoraj jest u nas coś dziwnego, co działa na nas jakby z zewnątrz i powoduje te wszystkie aberracje. Gdy wyszła z psem na zakupy spojrzałem przypadkowo w lustro i zobaczyłem w nim jakąś dziką, powykręcaną wściekle twarz, a raczej mordę dyszącego nienawiścią zwierzęcia, którego ślepia błyszczały upiornie. To były zupełnie obce oczy. Nie znalazłem w nich niczego własnego. Ogarnęła mnie wściekłość na tego bydlaka, który wlazł we mnie nieproszony i wybałusza się jak u siebie, potrząsa moim ciałem, spina je w nieprzyjemny grymas i sprawia, że mój oddech staje się niespokojny. Nagle zapragnąłem wyrzucić z siebie intruza. Moja ciało jak na rozkaz przyjęło pozycję, której dotychczas nie znałem i po chwili napięcia wydobył się ze mnie jakiś niesamowity charkot i wycie. Poczułem się jak ktoś, kto rodzi coś nieprawdopodobnie ohydnego. To było niezwykle silne i angażujące całą moją istotę uczucie… Nagle coś jakby pękło i… poczułem ogromną ulgę. Ogarnął mnie orzeźwiający spokój, znowu byłem sobą.
Chyba przygotuję z ludźmi szereg teatralnych etiud, a zmierzać one będą do stworzenia rytuału unicestwiającego potwora.
Lecz wpierw trzeba go opisać.
28.09.1992
PIERWSZA PRÓBA OPISANIA POTWORA
Trudno opisać potwora, gdy jest się owładniętym przez niego. To wiecznie głodna istota potrzebująca świeżego pokarmu, świeżych wrażeń. Gdy je głodny, szaleje i zmusza nas do pożałowania godnych wybryków, które sycą jego żądzę. Lecz gdy się nasyci, usypia naszą czujność. Pierwszym symptomem jego snu jest poczucie bezpieczeństwa – czujemy się komfortowo. Jednak ten jego sen-letarg, gdy trwa zbyt długo wytwarza w nas dręczący stan pustki i nicości. Chociaż żyjemy z pozoru normalnie, otoczeni podstawowymi dobrami, to ogarnia nas nie wiadomo z jakiego powodu uczucie bezsensu i nasze codzienne życie staje się dreptaniem w miejscu na śmietnisku stwarzanych przez nas przedmiotów i znaczeń.
Skończyła się zabawa. Nasze ciała i myśli, z pozoru wolne, krępują jakieś niewidzialne więzy, z których nie chcemy, czy też nie potrafimy się uwolnić. Tak właśnie przejawia się działanie drzemiącego potwora. Osaczeni przez wyprodukowane przez niego myśli i przedmioty nie potrafimy wykorzystać ich w żadnym perspektywicznym celu. Wszystkie drogi, które w czasie jego wzmożonej aktywności stały przed nami otworem, zamykają się niespodziewanie w chwili, której nie jesteśmy w stanie uchwycić. Dlatego jakimż wielkim jest dla nas zaskoczeniem, gdy odnajdujemy się nagle przyparci do szarego muru i nie widać najmniejszej nawet furtki czy szczeliny. Przeniknięci tą szarością stajemy się niezdolni do twórczości, dzień upodabnia się do dnia. Nasze mechanicznie powielające się czynności napełniają nas niechęcią do podtrzymywania i kultywowania tego rodzaju życia, które zdaje się być zawieszone w pustce. Czasem pojawiają się myśli o ostatecznym zakończeniu tej żmudnej i męczącej działalności, bo nie odnajdujemy w niej głębszego sensu. Czasem ta świadomość napełnia nas lękiem, kiedy indziej przynosi uczucie ulgi, że to przecież kiedyś „samo” się skończy. Bywają też takie chwile, gdy nuda, brak pozytywnego wewnętrznego napięcia i dręczące sny, z których rano nie możemy się otrząsnąć podszeptują nam by podjąć radykalną decyzję i przeciąć to własnymi rękami. Ale na szczęście czy też nieszczęście ratuje nas dość jeszcze silny instykt samozachowawczy. W akcie buntu przed zbliżającą się nicością zaczynamy miotać się i krzyczeć i wykonujemy pod presją jakiegoś irracjonalnego wewnętrznego wyroku ten nieodzowny kolejny „pierwszy krok”, który może okazać się zbrodnią, przekreśleniem wszelkich ludzkich zasad. Wtedy naszą podstawową ekspresją staje się skowyt ożywionego mięsa, uniesienie w górę zrozpaczonej mordy i kłów. To znak, że nasz potwór budzi się z letargu i nastąpi erupcja gwałtownego i żarłocznego działania. Wtedy rzucamy się w wir naszych zajęć przeobrażając się w bezwzględnych „ludzi sukcesu”, dla których cały świat staje jest jedynie polem walki o osiągnięcie najważniejszego celu – maksymalnego zapanowania nad materią. Żyjemy przez „24 h na dobę” jak niespożyte maszyny zapogramowane na nieśmiertelność. A przebudzony potwór popędza nas i pomrukuje z zadowolenia. Nie wiedząc, że to jego sprawka wciąż produkujemy nowe myśli i rzeczy, otaczamy się nimi i podpieramy bałwochwalczo w przekonaniu, że to one nam służą. Aż nasycony potwór zapada w swój cykliczny sen bez snów i pociąga nas za sobą. Nagle tracimy poczucie wszelkiego sensu, mówimy że to wszystko, co dotychczas robiliśmy było tylko zwykłą paranoją. Przed kompletnym zdruzgotaniem chronią nas jedynie resztki kołatającej się w nas potrzeby „życia i przeżycia”.
Lecz cóż znaczy na prawdę: „ żyć i przeżyć”?… To pytanie nasz potwór tłumi najzachłanniej. Jego religią jest gorączkowe nasycanie się materią, powielanie kształtów i znaczeń, co przynosi nam iluzję bycia podmiotami prawdziwej twórczości. W ślad za nim, po dokonaniu się fazy nasycenia popadamy w odrętwienie i na dobrą sprawę moglibyśmy już umrzeć, gdyby nie zakodowane w nas poczucie „jakiegoś tam” obowiązku wobec „kogoś tam”, czy „czegoś tam”. Trwamy więc cierpiąc od pożarającej serce nudy. Nasze oczy i uszy zarastają grubymi błonami, a ciało staje się niewrażliwe na dotyk…
Nagle budzimy się ze zdławionym gardłem jak śmiertelnie ranione zwierzęta i ciskamy się, byle do przodu, w wir „nowoodkrytego” celu. Jesteśmy jak psy z pasją wgryzające się w kość, wysysające ją do ostatniego ziarenka szpiku, do ostatniej drobiny powietrza. Po czym układamy się gdzieś w kącie, by w błogiej drzemce przeżywać swój sukces. Śnimy o kolejnych zdobyczach w krainie rozkoszy wiecznego nienasycenia.
To była nieudolna próba opisania potwora pierwszego stopnia, którego miejscem czasowego bytowania jest ludzkie ciało. Nikt nie wie kiedy i skąd on przychodzi, a jego oblicze ujrzeć możemy czasem w lustrze lub w oczach przerażonych nami ludzi. On żywi się naszym pragnieniem zdobycia materialnego świata i osiąga swój triumf, gdy udaje mu się nas wystarczająco poszatkować, byśmy nie mogli przynależeć do żadnej całości. W jego obecności przekształcamy się w oddzielonych od siebie, „samowystarczalnych” władców. Wtedy zapada w sen – to faza jego najbardziej zachłannej żarłoczności. Przemieleni dokładnie przez jego niewidzialne żuchwy, przekształcamy się w mechaniczne trupy, które z przerażeniem zaglądają sobie w oczy. Nasz narastający, trupi strach budzi ze snu potwora i cykl zaczyna się od początku.
POEMAT O PIERWSZEGO STOPNIA
(Napisany na zleceni wiecznie nienasyconej myśli jego
Wypalonego do cna serca jego)
Potwór pierwszego stopnia nie posiada twarzy.
Ma on nieskończoną ilość twarzy, którymi zręcznie żongluje
By wzbudzić w nas głód posiadania myśli i rzeczy.
Potwór pierwszego stopnia nie posiada rąk ani nóg.
Ma on nieskończoną ilość rąk i nóg, którymi uruchamia nasze
Oddzielone od nas energie
Potwór pierwszego stopnia jest nieruchomy i wieczny.
Umiera w każdej chwili, w każdej chwili się rodzi
Pozostawiając nas w nieświadomości swojego nieistnienia.
Potwór pierwszego stopnia posiada skończoną moc.
Jego moc jest nieskończona w obezwładnianiu naszych
Niezgłębionych uczuć i myśli
Potwór pierwszego stopnia mieszka w każdym zakamarku
Naszego płonącego z żądzy ciała – to demiurg naszej wyobraźni
Stwarzający poprzez nas wolność dla niewoli
Potwór pierwszego stopnia jest nieodrodnym synem
Potwora drugiego stopnia, którego dziedzina leży znacznie głębiej.
Jest on subtelniejszy i w podstępach swych bardziej wyrafinowany
Potwór drugiego stopnia jest nieodrodnym synem
Potwora trzeciego stopnia, który nie istnieje.
Gdzie leży więc przyczyna powołania ich do życia?
29.09.1992
Częścią mojej praktyki jest pisanie. To wielki luksus, kiedy nie traktuje się tego jako towaru, który musi być sprzedany. Zauważyłem to już dawno, że kiedy czegoś nie rozumiem, a zacznę pisać na ten temat, to w trakcie pisania jakby coś „samo” się wyjaśnia. Moje słowa z pozoru błahe działają jak haczyki spuszczone na żyłkach w głąb mnie samego. Coś jednak musi tam być, skoro te same słowa nabierają potem znaczenia i mocy. Udziela się to mojemu ciału, ono również staje się potężne i wiele mówiące. Tak je teraz odczuwam, kiedy piszę siedząc nad maszyną. To zadziwiające jak szybko przychodzi ratunek. Przed chwilą czułem jeszcze pustkę i miałkość mojego istnienia, a teraz zaczyna wypełniać mnie fala mocy, pojawia się delikatne wewnętrzne drżenie – jakby symptomy zbliżania się do…
Na wczorajsze spotkanie mojej grupy przyszły tylko trzy osoby. Siedzieliśmy w holu, bo sala, z której zazwyczaj korzystamy zajęta była przez jazzmanów. Mówiłem, że poznawanie samego siebie to cykl drobnych, niby niewiele znaczących działań, które są jednak niezbędne dla odzyskania naturalnych sił i rozpoznania zasady naszego funkcjonowania. Sposób chodzenia, patrzenia, postawa wobec ludzi i przedmiotów, proste ćwiczenia energetyczne, nieustanna obserwacja siebie samego i to wnikliwe, drążące pytanie: kim jestem „ja” – w każdej sytuacji, w każdej chwili. Im więcej takich chwil uda nam się uchwycić, tym bliżsi jesteśmy celu. Obserwując ich ćwiczących zauważyłem jak wielką trudność sprawia im każdy prosty ruch utrzymany w samoobserwacyjnej dyscyplinie. Jak ciężko pracują zagłębieni w siebie.
Ruch rodzi ruch, jak słowo rodzi słowo. O ile staramy się poruszyć całą naszą istotę w poszukiwaniu źródła tego ruchu i przyczyny słowa w sobie. Ważne jest na ile pragniemy uzewnętrznić i opisać to co w nas najbardziej zakryte, intymne i domagające się ujścia. Gdy nam się to powiedzie, to dzieli nas tylko krok od przeniknięcia murów, nabudowanych w ciągu naszego życia zapór oddzielających nas od siebie. Potem pól żartem, pół serio rozmawialiśmy o duchach – temat przez nich sprowokowany. Edyta powiedziała, że woli konkretną pracę nad sobą, niż rozmowy o rzeczach, których nie rozumie. Dotknęła bardzo ważnej sprawy, że nie należy zajmować się sprawami, do których żeśmy jeszcze nie dorośli. Jak dzieci pogrążamy się w królestwie baśni, gdzie racjonalne obcuje z irracjonalnym – czujemy się nieswojo. To tak jakby wrzucić kogoś do ciemnicy pomiędzy niezydentyfikowane bliżej stwory, które dotykają naszego ciała, czasem słyszymy ich dziwne głosy, dociera do nas z ciszy jakiś przeraźliwy szelest. To sytuacja, w której można na prawdę doznać poważnego szoku, bo spotykają się tutaj i wzajemnie potęgują dwie niewiedze: ja i otaczający mnie świat.
Czy można naszym fizycznym umysłem i odczuwaniem przeniknąć bardziej subtelne byty? Nie sądzę, bo to leży „w gestii” subtelnych organów naszego subtelnego ciała, które w nas mieszka. To ono, jak onieśmielony nową sytuacją lokator łaknie wciąż żywego pokarmu, od którego zostało odgrodzone. W chwili, kiedy po raz pierwszy odczujemy jego „realną” obecność pojawia się w naszym życiu nowy głód i potrzeba poszukiwania prawdy o sobie. To staje się źródłem udręki, ale też przynosi nam oczekiwane od dawna uczucie ulgi i narastającą świadomość spełniania czegoś bardzo istotnego.
Pisząc teraz te słowa zyskuję nagle świadomość podwójności mojej osoby: „jakby na zewnątrz” jestem „ja” czuwający na granicy materialnego świata, a tam „jakby wewnątrz” też jestem „Ja” czuwający na granicy świata duchowego. I nie ma między nami sprzeczności. Pojawia się ona wówczas, gdy między tymi „dwoma w jednym” przerwany zostaje dialog… Tutaj, w centrum tak ważnych dla mnie rozważań zmuszony byłem przerwać, by wydalić naciskający boleśnie na pęcherz mocz. Tam, w toalecie, pochylony pokorni nad muszlą klozetową, bez zażenowania i z całą powagą uświadomiłem sobie, że mój duch też jest tutaj obecny, że on w tym ważnym życiowym procesie uczestniczy, a tak chcielibyśmy go widzieć jedynie w świątyni i wszędzie tam, gdzie realizuje się „wzniosłe cele”.
Patrzę w tej chwili na dwie kobiety, chyba matkę i córkę. Obydwie pracuję na działce pod blokiem: starsza grabi, młodsza kopie pochylona nisko, teraz prostuje się i odrzuca jakiś kamień czy chwast. Jakże bardziej wyrażają one prawdę istnienia, niż wiele filozoficznych i literackich dzieł. Pracują w ciszy i skupieniu. Ich ruchy przypominają tajemniczy rytuał, którego celem jest przygotowanie wspólnej biesiady – dziejącej się na naszych oczach tajemnicy odżywiania naszego ciała, czyli przemiany tego co wulgarne i złożone w to co subtelne i proste.
Dzisiaj rano jak zwykle medytowałem, ćwiczyłem i modliłem się. Bardziej niż kiedykolwiek towarzyszyła mi świadomość, że jest to niezwykle ważny sposób odżywiania mojego duchowego ciała. Płynąca stąd inspiracja uaktywnia współpracę między tym „ja” na zewnątrz i „Ja” wewnątrz. Mój posilony duch uczestniczy pełniej w zmaganiu się z materią. Wtedy wszystko, cokolwiek bym nie robił nabiera głębszego sensu. Alchemiczne laboratorium mojego istnienia zwiększa swoją wydajność. Ta zaklęta i przeklęta granica pomiędzy fizycznością a duchowością coraz bardziej się zmniejsza.
Z uporem przedzieram się w stronę JEDNOŚCI.
Jutro prawdopodobnie zajmę się opisywaniem potwora, autora dualizmów, wszelkich podziałów i klasyfikacji, albo wymaluję balkon. Wiem, że z pewnością zrobię coś z moimi fizycznymi rękami, które stukają teraz zapalczywie w klawisze maszyny. Tak, z pewnością zrobię z nimi coś zupełnie błahego, w czym będzie także uczestniczył mój duch.
Niechaj słowo staje się ciałem.
30.09.1992
Znowu dobieram się do siebie, a właściwie do tego, co tam we mnie siedzi. Czuję się dziwnie znieczulony, jakby to biurko, przy którym piszę miało w tej chwili znacznie więcej do powiedzenia konkretnością i dookreślonością swojego wyrazu. Jest we mnie martwa pustka. W moim zawieszony gdzieś w próżni umyśle brak pretensji do czegokolwiek. O Boże! Nie stać mnie nawet na pretensjonalność! Mógłbym robić cokolwiek z jednakowym, beznamiętnym samozaparciem. Ta pustka, która jest dzisiaj we mnie ani rośnie, ni maleje, tylko trwa. Nic mnie nie boli, niczego nie pragnę.
Myślę, że w tej chwili mój potwór głęboko śpi. To najbardziej niekorzystny dla mnie okres. Muszę to jakoś przetrwać. Czuję jak ssie moją energię, to on jest sprawcą mojego odrętwienia. O, poruszył się! Nie lubi, gdy się go dotyka. Uwielbia działanie incognito, z nierozpoznaną mordą. Jest sprawcą wielu naszych czynów, które w nieświadomosci przypisujemy sobie. Szydzi z nas wtedy i zapada w swój zdrewniały,destruktywny sen. Jego oczy odbijają kształty przedmiotów i zewnętrzne światło – nie ma w nich ukrytego żaru właściwego każdej żywej istocie. Ten podstawowy brak nadrabia niezwykłą ruchliwością. Spórz na swoją rękę, nogę czy jakąkolwiek inną część ciała – jest w nieustannym ruchu, niezależnie od twojej woli. Przez twój umysł przewijają się krocie sprzecznych myśli. Twoje niby stałe uczucia zmieniają się nagle pod wpływem zdarzeń. Ten, kogo kochałeś tak gorąco jeszcze wczoraj, dzisiaj jest twoim wrogiem. Tę całą zmienność, ten kalejdoskop przypadkowych myśli, uczuć i działań przypisujesz sobie z goryczą. A on się z ciebie śmieje swym martwym śmiechem przypominającym grzechot tłuczonych kamieni lub mielonych w młynie czasu twoich kości. Za dzień, może rok, dziesięć albo dwadzieścia lat, w każdym bądź razie za ściśle określoną ilość dni, godzin, minut i sekund zostaniesz starty w proch. On już tego dopilnuje, by nic z ciebie nie zostało, bo jego najlepszym pożywieniem to pustka. Nieistnienie potwora rodzi się z nicości, z tego, co powstaje i zanika w twoim umyśle, w sercu, wszędzie tam, gdzie działa wywołujący iluzję przyczyny i skutku czas.
Zerwij ten łańcuch, który kaleczy i zniekształca twoją najgłębszą wyobraźnię! Chociaż przez chwilę nie staraj się dociekać przyczyny tego co się właśnie s t a j e. Po prostu trwaj i nie rób niczego więcej. Jeżeli stoisz to stój. Jeśli idziesz to idź. Jeżeli mówisz to mów – pełny skupienia i uwagi, gdzieś na niewyobrażalnej granicy trwania, zatopiony w siebie i w świat w tej jednej chwili, w przeciągu tej jednej chwili możesz zyskać ukojenie – to znak, że ratunek już blisko.
Jednak, gdy zadręczasz się nieustannym przemyśliwaniem przyczyny i skutku, tego co jest nieuchronne, czego nie da się odwrócić; myśl też o potworze, który jest panem czasu. Budujesz z takim mozołem jego (niby twoje) wymykające się spod kontroli ciało. Stań się wreszcie wielkim aktorem twojego losu i spróbuj go przechytrzyć, by pewnego dnia, gdy poczujesz szubrawca w garści, po kolejnej, koszmarnej nocy, której on był gospodarzem - zabić go uderzając znienacka. Mierz prosto w serce i połyskliwe oczy. Zabij to nieistnienie, byś mógł powrócić do życia. Zrób to w czasie, który został ci dany. Obyś się nie spóźnił. Zegary odmierzają rytm. Wsłuchaj się w ich trupi chichot.
Popadłem w patos formy, to znów sprawka potwora. To on jest niezmordowanym fabrykantem iluzji, jej niedoścignionym mistrzem. Z jego złudnego serca wypływa źródło sztuki opartej na „indywiidualizmach”. On z przewrotną satysfakcją utrwala za pośrednictwem tych „dzieł” złudne przekonanie o wyjątkowości i odrębności każdego istnienia. On jest ojcem chrzestnym tak niebywałego rozdarcia, jakiego nigdy jeszcze nie było. Przy nim, jakby umarła najprostsza z prawd, że to co jest, istnieje i sama czysta egzystencja wystarcza mu za rekomendację. Czy bestia zatriumfuje? Czy może zwyciężyć nieobecny?
W tej chwili rodzi się we mnie potrzeba, a raczej już z perspektywy upływającego czasu powinienem napisać: „zrodziła się we mnie potrzeba”, bo to było kilka chwil wcześniej, gdy poczułem w sobie ten impuls zachęcony poprzednimi słowami, o budowaniu ciała potwora. A więc nie precyzując już bliżej czasu, bo być może zrodziło się to znacznie wcześniej, a podlegało tylko inkubacji lub kwarantannie w zależności od tego czy zrodziło się jako niedonoszone dziecko. Niedonoszone? Jednak przez kogo?… Tutaj pojawia się nowy problem, o tym mógłbym napisać dalszych tysiąc stron – tak rodzi się literatura – bełkot skażony pychą wynikły z nieco ponadprzeciętnej umiejętności posługiwania się słowem…
Szlag by to jednak trafił! A może „kwarantannie”. Zupełnie mi to uszło jak zarażenie się w wieku dojrzałym jakąś nieziemską chorobą, a może ta choroba była właśnie ziemska, tylko wstydząc się jej skandalicznych objawów, żeby usprawiedliwić nasze karygodne nadużywanie lub niedoużywanie naszego ciała… Trochę się znowu pogubiłem, po raz kolejny tracę wątek… Muszę zejść więc z tego „wątku” i nie precyzując już dalej czasu… pozwolić, by zrodziła się we mnie potrzeba napisania poematu o Wielkim Nieobecnym. Być może ten potwór, na który wieszam przysłowiowe psy jest tylko strażnikiem, a ja w swojej nieświadomości rozwodzę się o jego nieistnieniu, gdy w istocie chodzi o zwykłą bramę, która pojawia się lub znika w zależności od klarowności powietrza i konfiguracji mgieł, jak również od mojej tęsknoty do wchodzenia gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem.
Zatem napiszą ten poemat, czuję już parcie szkaradnego płodu, albo wołanie o pokarm człowieka, który właśnie wyzdrowiał i odradza się po ciężkiej nieuleczalnej chorobie.
01.10.1992
DRUGA PRÓBA OPISANIA POTWORA
Jednak ten potwór wciąż mnie dręczy. Co najgorsze, pojawia się również na głębszych poziomach, tam gdzie jest mowa o „prawdzie” i innych wzniosłościach.
Wczoraj spotkałem się z moim przyjacielem Henrykiem i dwiema aktorkami, Niną i Haliną. Celem tego spotkania była realizacja spektaklu według napisanego przez Henryka scenariusza. Od słowa do słowa, przy sałatce z tuńczyka i koszernej, której nie piłem (zadowoliłem się kilkoma łykami czerwonego wina), rozpoczęła się dyskusja o prawdzie teatralnej, o tym co bardziej ją ożywia, czy forma czy treść. Zdania były wyraźnie podzielone i dyskusja stawała się coraz bardziej ostra. Czułem, że chęć postawienia na swoim zburzyła mój spokój i w pogłębiającym się chaosie, coraz bardziej zacietrzewiony, z uporem dochodziłem swego. Ogarniała mnie wściekłość na Ninę, gdyż sadziłem, że mówi bzdury i przypuszczam, że ona w stosunku do mnie odczuwała coś zupełnie podobnego. Mówiła, miejscami krzycząc i gestykulując gwałtownie, że treść stanowi „podstawowy imperatyw, który pociąga za sobą ciało wraz z jego emocjonalnością i działaniem wyrażającym prawdę teatralną”. Ja zaś twierdziłem, że treść zagłusza poznanie, bowiem narzuca określoną już z góry „prawdę”, a istotą procesu twórczego jest poszukiwanie, a nie realizacja świadomych założeń. Przypomniały mi się tutaj słowa Gombrowicza, że „sztuka jest przedsięwzięciem delikatnym, dzieje się po omacku”. Należy więc odrzucić treść (świadomość, wiedzę), by pozwolić tej głęboko „ukrytej i nieznanej” ujawnić się w kreacji. Dowodziłem, że taka postawa daje więcej możliwości zbliżenia nas do tajemnicy, gdyż zmusza do wkraczania w całkiem nowe obszary. Napięcie rosło i cywilizowana dyskusja coraz bardziej przeradzała się w dziką kłótnię, aż stukaniem w sufit interweniowała sąsiadka, bo zrobiło się już bardzo późno. Nam to jednak nie przeszkadzało, tokowaliśmy nadęci, coraz bardziej obrażeni i boczący się na siebie i chyba, gdyby nie obligujące nas do przyzwoitości „kulturalne wychowanie” rzucilibyśmy się na siebie z pięściami lub co najmniej ktoś by kogoś opluł. Czułem wyraźnie jak rodziła się między nami wrogość i sądzę, że w ten sposób zaczyna kształtować się nienawiść między ludźmi. Poglądy, które głoszą, tak często kruche i pozbawione głębszych podstaw, wypowiedziane w sposób daleki od precyzji, pożerają ich sprowadzając do roli instrumentów. Nina optująca za „treścią” coraz bardziej stawała się formalna, a ja apostoł „formy” piałem w istocie o treści. W tym momencie pojąłem całą absurdalność zaistniałej sytuacji. Nie byłoby tej jałowej dyskusji, gdybym po prostu zapytał: prawda teatralna, bardzo dobrze, ale o jakiej prawdzie mówimy i gdzie jest jej źródło? A jeżeli, Nino, powołujesz się na Stanisławskiego, to zapytaj kto chce znać tę „prawdę” i do czego jest ci ona potrzebna. Gdy dane ci jest zagrać morderczynię idącą z narzędziem zbrodni w ręku w kierunku swej ofiary, nie wystarczy samo uświadomienie sobie intencji, lecz musisz odnaleźć w sobie właściwe źródło energii, która nada twojemu ciału i głosowi właściwą rytm, jaki najprawdopodobniej przyjąłby zabójca przed wbiciem noża w serce ofiary. To sprawa zaistnienia, czyli wywołania tych wszystkich biochemicznych i bioenergetycznych procesów, które sprawią, że twoje pięści zacisną się „same”, poczujesz drżenie skóry i jeżące się włosy, a głos twój nabierze „nienaturalnej” barwy, która napełni widzów lękiem przed zbliżającym się nieuchronnie ciosem.
Treść i forma nie istnieją oddzielnie, są ściśle ze sobą powiązane, podobnie jak w naszym życiu nierozłączna jest „dusza” od „ciała”, a sztuczne ich wypreparowanie nie wróży niczego dobrego. Zabieg oddzielenia formy od treści prowadzi do nikąd i dowodzi niezrozumienia podstawowych zasad procesu twórczego. Można by powiedzieć, że forma jest jedynie momentem ujawnienia się treści, a sama treść to żywa energia oczekująca na zaistnienie prawa (formy), które ją ujarzmi. Ty mówiłaś o „treści’ (głównie intelektualnej), która z mojego punktu odniesienia mogła być „formą”, ja zaś mówiłem o „formie”, która dla ciebie wyrażała się jako treść.
Gdzie w tym wszystkim potwór? To przecież miała być druga próba jego opisania. Myślę, że to światowe monstrum ujawnia się w całej krasie w swoim literackim napuszonym opisie, szyku przestawnym i zarozumiałej, pełnej przeświadczenia o własnej niepodważalnej racji konstrukcji wypowiedzi.
O, mój kulturalny potwór, ten potwór drugiego stopnia poruszył się niespokojnie. On bardzo mnie lubi, gdy zbudowany z pustki i przelotnych miraży kształt zaczyna rozpływać się jak sen po ujrzeniu światła dnia. Ciało potwora drugiego stopnia jest bardziej subtelne. W sztuce dowodzenia własnych racji posługuje się on zawiłymi systemami filozoficznymi, jest też świetnym aktorem i chętnie odgrywa „wyższą” uczuciowość. Gdy wszystko odbywa się po jego myśli jest niezwykle łagodny i uroczo uśmiechnięty. Niektórzy bywają nawet skłonni uznać go za świętego. A jest to w istocie groźna bestia zalegająca na granicy światów, iluzoryczny strażnik, który broni dostępu do żywej energii świata duchowego. Jedna część jego twarzy zwrócona jest ku duchowemu światłu, a druga ku ciemności. Tak bardzo zbliżyłem się teraz do niego, a tak trudno mi go opisać. Ująć w kilku śmiertelnie godzących ripostach zasadę jego istnienia, która jest nieistnieniem. Wiem, że do swych efektownych manifestacji czerpie siłę z odprysków duchowej energii. Dlatego dla pogrążonych w mroku ujawnia się często jako istota wyższa, niezwykle stabilna, którą łatwo jest uznać za bóstwo. A on służąc nam iluzją majestatu władzy i zrównoważenia wysysa z nas życiowe siły i przemienia w nicość. Może w tym tkwi jakaś tajemnica, której jeszcze nie przeczuwam. Jednak instynktownie chciałbym podjąć bezwzględną walkę z tym świętoszkiem i wiem, że gdy mu się przeciwstawię, to z ”przychylnego” monarchy przekształci się w krwiożerczego potwora pierwszego stopnia siejąc miedzy nami zamęt i spustoszenie. Walczymy wtedy z sobą na kły i pazury potrząsając jakimiś „ideami” po to tylko by w iluzji zwycięstwa czy przegranej doznać przesilenia, pogrążyć się w marazmie i nijakości.
Nie dajmy się jednak zepchnąć! Tam, na granicy światów, dręczeni wieloma głodami i pragnieniami – wytrwajmy z postanowieniem, że naszą życiową powinnością jest zajrzeć mu w końcu w oczy. Wówczas w nieustannie zmieniających się kształtach naszych marzeń rozpoznamy symptomy rozpadu i nicości i uświadomimy sobie, że to nie koniec świata, lecz zakończenie ery naszego dobrowolnego ogłupiania. Wówczas, gdy jego jedyne, wirujące, szalone oko okaże się szczeliną, poprzez którą dotknie nas żywy dźwięk światła – to będzie wielki dzień zwycięstwa nad wielością naszych twarzy i przeznaczeń. W tej chwili odzyskamy naszą wolność, znowu staniemy się panami siebie. Otwierając się na inspirację Absolutu zyskamy obywatelstwo twórczego, duchowego świata wyzutego z wszelkiego lęku i złudnych nadziei.
Mój Boże, ale się zagalopowałem. Ten „żywy dźwięk światła” – cóż za tandetna metafora! Czyżby to mój potwór szydził sobie ze mnie i parskał pianą literackiej ułudy?
Wiem, że moje słowa nie są w stanie oddać tych przemian, które dokonują się teraz we mnie, tej nieustannej szamotaniny na wszystkich poziomach. Moja kochana Nina, do której wczoraj czułem wrogość patrzy na mnie teraz zupełnie innymi oczami. Tak istnienie w nas lub nieistnienie potwora i jego iluzorycznych energii wpływa diametralnie na widzenie naszego świata. On jest jeszcze we mnie, tak trudno go wyrzucić, jest w tylu miejscach na raz. Właśnie wypchnąłeś go z ręki, a on zjawia się w pięcie, w mózgu, pod sercem, w dole brzucha jak energetyczny rak rozwijający się z nieprawdopodobną szybkością. Twój potwór to energia cierpiąca z jakichś względów na brak konstruktywnego powiązania z ciałem czyli niemożność zaistnienia w celowej formie. Dlatego jest tylko nicością, która przynosi nam moc niszczenia.
Nagle poczułem się bardzo słaby, rozbolała mnie głowa. Mam poczucie, że nie przegrałem tej walki z niewidzialnym, jednak nie wiem, co z tego wyniknie. Siedzę tak, a raczej trwam przy mojej maszynie do pisania i nie jest to nieprzyjemne. Zwolna ogarnia mnie dziwny spokój, wyraźna ulga po ostatniej szarpaninie. Spokojnie bije we mnie serce, a w nim coś pulsuje lekko, coś się budzi, jakby odległe tętno, krwioobieg, w który zostanę kiedyś włączony. Po mojej lewej ręce niewielki stos zapisanych kartek, bliżej książka w kolorowej błyszczącej oprawie o przeważającej tonacji zieleni:
„Wierzę w Jezusa Chrystusa Odkupiciela”.
Po mojej prawej ręce, na krawędzi biurka, podróżny budzik, który kupiłem kiedyś w Londynie. Tyka. Odmierza czas. Jest 13.18. Brak sekundnika. Tarcza zegara zamocowana jest w czarnym składanym futerale. Złota oprawa tarczy, cyfry i kreski minutowe czarne. Wskazówki zielone ograniczone czarnym konturem. Wskazówka budzenia czerwona na piętnaście po piątej. To nastawione przeze mnie urządzenie obudziło dzisiaj rano Henryka, by zdążył do pracy w szkole do oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów Sędziszowa. Pociąg odjechał o 6.21, do stacji docelowej dotarł o7.10, a przynajmniej taki był zaplanowany przez PKP czas przyjazdu.
Zegar tyka.
POEMAT O POTWORZE DRUGIEGO STOPNIA
Potwór drugiego stopnia zrodzony z niczego
Trudno spojrzeć mu w twarz tak niestabilną i chwiejną
Roztacza przed nami miraże igrających światłem form
Jednak wystarczy ich dotknąć i pęka ziarno ciemności
Zrodzone z niczego pragnienie wypala się i ginie
Puste nasienie miłości owocuje grymasem bólu
Nie podobna go dotknąć, choć jest ścianą
Któż zatem go przeniknie, gdy w istocie go nie ma
05.10.1992
Obudziłem się dzisiaj zmiażdżony, jakby niezdolny do żadnego działania. W chwili przebudzenia nie byłem tego świadomy, dopiero po moim codziennym treningu spostrzegłem, że to co było zazwyczaj przypływem energii, rozjaśnieniem świadomości i woli życia przerodziło się w coś zupełnie odwrotnego – w marazm, jałowy bieg o niezwykle intensywnej sile. Ogromniejące poczucie, że jestem wydrążony i pusty przeraziło mnie i rzeczywiście nie mogłem znaleźć w sobie niczego, o co mógłbym się zaczepić. Basia wyszła do pracy, Agnieszka do szkoły. W samotności moje przerażenie narastało. Pojawiły się myśli samobójcze pod wpływem tego paraliżującego, dławiącego cierpienia, którego przyczyna jest niejasna. Byłem zupełnie bezradny, zdany na to coś, które coraz bezczelniej panoszyło się we mnie. Owładnął mną jakiś wewnętrzny paroksyzm. Moja nienaturalnie luzacka postawa ciała przeszkadzała mi i zupełnie nie pasowała do tego co na prawdę czułem. Idąc więc za impulsem przyjąłem jakąś poskręcaną, wykrzywionymi dłońmi formę i ku mojemu zaskoczeniu wydobyłem z siebie przeciągły pisk, przeraźliwie cienki i pusty. To było tak jakbym wyrzucił z siebie obce ciało, obcy głos, który nie wiadomo skąd do mnie wlazł i od dawna mnie uwierał. Potem siadłem do maszyny i zacząłem swoją stukaninę. Ogarnął mnie spokój, bo wiedziałem już, że to jest mój właściwy punkt zaczepienia, coś co pozwala mi przekłuwać się przez otaczający mnie balon nicości, bym mógł poczuć się znowu mocnym i osadzonym na stałym gruncie… W tej chwili wibrują jeszcze we mnie echa niedawnej walki z nicością. To bardzo trudny przeciwnik. Walka z martwą pustką obezwładnia, bo pochłania zbyt wiele energii. Po tej stoczonej z desperacją bitwie wypełniło mnie coś jak kliniczna śmierć – ulga i spokój. Dopiero z ciszy napływającej do mnie z wewnątrz zaczęła rodzić się i poczucie, że to co robię ma sens.
Od jakichś dwu miesięcy czas upływa mi niezwykle szybko i odnoszę wrażenie jakbym był świetlistą rakietą mknącą przez siną czasoprzestrzeń. Trwam teraz zagłębiony w dziejącą się chwilę przy mojej maszynie do pisania i nasycam się świadomością, że całe moje życie jest taką właśnie chwilą, a „koniec” tuż, tuż… I nie czuję w związku z tym żadnego przerażenia. Jestem chłodny i opanowany.
Czy to dziwne, że realność śmierci, której oddech jest gdzieś blisko nadaje mi temperaturę, moja tajemnicza istota rozgrzewa się i rozpoczyna właściwe życie. Idę więc ku tej mojej śmierci na obrzeżach chwil takich jak ta. Prześlizguję się jakimś cudem zyskując lub tracąc kolejne punkty w walce o nieśmiertelność. Teraz, po tym doświadczeniu zaczynam rozumieć: „umrzeć aby żyć” – podstawowe wskazanie wszelkich poważniejszych ścieżek poznania . Jakże łudząca dla rozwoju może okazać się magia osiągniętego sukcesu, który gwarantuje nam czasową władzę i królewskie insygnia wypadające przy byle potyczce z rąk. Dlatego prawdziwy twórca, odważnie sięgający po własną tajemnicę, musi stanąć jedną nogą w grobie i odczuć życiodajne siły śmierci, by tą drugą odmierzać właściwie czas. To niezwykle karkołomne zadanie. Pogrążyć się we własną śmierć i doświadczyć potęgi zakotwiczonego gdzieś głęboko w nas istnienia. Tu rozlega się przeraźliwy gong drzwiowy, nie mistyczny. Trzeba wstać i otworzyć synowi, który wrócił właśnie ze szkoły.
W kuchni uderzył mnie zapach gnijącego mięsa, to było specjalnie spreparowane pożywienie dla rudej suczki Pusi – mielone mięso z żyłami i łojem. Bez specjalnego obrzydzenia wyjąłem je z plastikowego woreczka leżącego na kuchennej ladzie, sprawdziłem czy wystarczająco rozmarzło i przełożyłem do psiej miski. Pusia zjawiła się jak na zawołanie, pochylona nad miską, przez chwilę nieruchomo, drżąc lekko na ciele wdychała w siebie ten aromat. Przyglądałem się urzeczony jak kęs za kęsem połyka to cuchnące ścierwo. Przerywała co pewien czas i łypała na mnie okiem pełnym zrozumienia dla tajemnicy bytu. Zazdrościłem jej tej wnikliwości patrzenia, którą mogłem jedynie przeczuwać. Między nami nawiązała się nić porozumienia jak między aktorką, a widzem w teatrze istnienia, w tej jedynej chwili, poprzez którą nieodparcie wyzierała śmierć. Być może tej jeszcze nocy Pusia przyjdzie do mojego łóżka i podczas snu będzie lizać moją twarz. Gdy o tym myślę nie ogarnia mnie wcale odraza, lecz specyficzna przyjemność. Ten perwersyjny kontakt z prawdziwą nie zafałszowaną egzystencją dodaje mi w tej chwili sił. Teraz w stołowym rozszczekała się ta egzystencja odpowiadając na jakieś słyszalne lub niesłyszalne głosy. Być może przybiegnie tu za chwilę, bo powiedzieć mi coś, o czym jeszcze nie wiem, albo przestrzec mnie przed czymś, co być może mi zagraża. O, właśnie się kręci, a właściwie kręciła się, truchtała po moim pokoju. Wyszła jednak. Szczęk maszyny nie bardzo jej chyba odpowiada. Ona wie spryciura, że mam zajęte ręce i nie będę mógł ją pogłaskać. O, Pusiu małej wiary, pogłaskałbym cię, gdybyś i wsparła się przednimi łapkami na moich kolanach. Pogłaskałbym twój kochany zgrabny łebek sarenki i z tkliwością poklepałbym cię po brzuszku pełnym gnijącego mięska.
Ale teraz jesteś syta, moja kochana Pusieńko. Śmierć zwierzątka, które oddało dla ciebie życie, żywi cię i daje ci siłę. Przechadzasz się teraz po swoim królestwie dostojna i zadowolona z siebie. Polegujesz rozparta na owczej skórze, którą kupiła moja żona w Szczawnicy jako medytacyjny dywanik. Ja podarowałem ją jednak tobie. Ty jesteś teraz jej główną właścicielką z pyszczkiem wtulonym w białe runo. A wokół nas tłum ludzi wykonuje przeróżne dziwne i mniej dziwne zajęcia z gnijącym mięskiem w brzuszkach. Wszyscy zachowują się tak dostojnie i niewinnie jakby żywili się samą energią słoneczną. To co przypomina im śmierć i jest zwykłym procesem gnilnym oddalają od siebie stosując różnego rodzaju dezodoranty, wody kwiatowe, pasty do zębów, psikacze do obuwia i odświeżacze ust.
Ale się tutaj nawypisywałem, jestem jednak cholernie mądry i czujący blusa tajemnicy, która uchyliła znowu rąbka. Ta kropla światełka, która mnie nagle przenika działa z nieprawdopodobnym przyspieszeniem, aż plączą mi się palce na klawiszach, bo nie mogę nadążyć za tym, co czuję. Kosmosy przelewają się przeze mnie od dołu do góry. Zapalająca się raz po raz w głowie zasada Hermesa Tresmegistosa zawarta w Szmaragdowych Tablicach: „Jak na górze tak na dole”, uskrzydla mnie – staje się demiurgiem. Pusia śpi spokojnie zwinięta w kłębek i nic z tego nie rozumie. Obudziła się teraz i zeskoczyła z kanapy, być może przestraszona, że w stanie tak niezwykłej kreatywności będę chciał żywiąc się uczuciem miłości zamienić ją w człowieka.
Przybiegła znowu i siadła na kanapie. Podrapała się swym psim zwyczajem prawą tylną łapą pod przednią pachą. Skuliła się znowu – lewa przednia łapa wyciągnięta przed siebie. Przymyka oczy. Łypie na mnie i czeka. Ogarnia mnie wahanie, bo gdybym rzeczywiście zamienił ją w człowieka, gdyby mi się to udało, to w jaki urzędzie stanu cywilnego załatwiłbym sprawę aktu urodzenia. I jeszcze jedno. Pusia ma około pięciu lat. Powiada się, że wiek psa w przeliczeniu na wiek człowieka należałoby pomnożyć przez siedem. Zatem Pusia jako kobieta miałaby około 35 lat. I co powiedziałaby moja żona, gdyby ta ruda przybyła znikąd kobieta zachowała pamięć swoich psich przyzwyczajeń i przyszła w nocy do naszego łóżka. Basia nie uwierzyłaby mi z pewnością w historyjkę o cudownej przemianie i skończyłoby się potworną awanturą, w czasie której tańcowałyby z upodobaniem wszystkie lokalne, a może i zagraniczne demony. Sądzę, że moje wyjaśnienia wsparte rzeczowym argumentem: „To gdzie jest w taki razie Pusia?” uznałaby za paranoiczne i dodatkowo obciążyłaby mnie winą za fizyczną likwidację psa, który śmiałby się w duchu z jej krótkowzroczności.
Ale uwaga! Na przekór wszystkim tym niebezpieczeństwom spróbuję tego dokonać i za chwilę, która rośnie we mnie jak niebosiężna góra – wzniosę ramiona i… zawołam po trzykroć donośnym głosem – Pusiu, stań się człowiekiem!
I wypowiedziałem te magiczne słowa górując nad zwierzęciem… Potem, ktoś chyba wszedł do mieszkania, powtórzyłem zaklęcie dwukrotnie, przyciszonym głosem, prawą dłonią dotknąwszy jej głowy a lewą zadka… Jednak na Pusi nie sprawiło to żadnego wrażenia, ożywiła się tylko trochę i znowu drzemie zwinięta w kłębek. Myślę, że stało się tak nie z powodu braku mocy, lecz mój syn wrócił właśnie ze szkoły, co zmusiło mnie do zaniżenia ekspresji magicznej wypowiedzi. Tak więc zwykły przypadek w osobie mojego syna, zabierającego się do odgrzewania w kuchni zupy pomidorowej, sprawił że moja kochana Pusieńka pozbawiona została szansy na rozpoczęcie procesu samorealizacji. Spoczywa teraz w spokoju w swoim pokrytym rudą sierścią ciele nie targana żadnym wewnętrznym głodem prawdy, ani cieniem wątpliwości co do sensu swego bytu. Kiedy patrzę na nią, istotę umiejącą tak sugestywnie wzbudzić miłość i współczucie nie bardzo pojmuję dlaczego właśnie ona nie zasługuje na zbawienie. Jest przecież taka uważna, czujna i gotowa – oddana swojemu panu i żyjąca zgodnie z prawem wyznaczonym przez jej poziom egzystencji. Może gdy się obudzi wezmę ją na ręce, przytulę mocno do serca i powiem: „Moja Pusia, moja Pusia, moja bardzo wielka Pusia”. Może coś wtedy drgnie w jej serduszku, może wstrząśnięta czymś głęboko zaskomli dotykając zimnym noskiem mojego czoła.
W ubiegły piątek byłem na koncercie w kościele św. Katarzyny – „Nieszpory ludźmierskie”. Dymy, piękna muzyka i głosy sławnych wykonawców chwalące super profesjonalnie Pana, którego tam nie było. I brawa, owacje wzruszonej swoją zdolnością do wzniosłych uczuć publiczności, bo jakże tu nie bić brawa, gdy inni bijąc przyglądają się tobie, czy bijesz wystarczająco mocno, bo temat przecież przeogromny i nie bić tutaj nie wypada. Też biłem, bo jak tu nie bić i czułem się potwornie nieswój.
Zadzwoniłem też na drugi dzień do koleżanki, która była tam koncertmistrzem i wiodła pierwsze skrzypce z zapewnieniem, że koncert bardzo mi się podobał. To ohydne zaprzeć się samego siebie, by nie wystąpić przeciw racji ogółu, a było to przedsięwzięcie podobno sponsorowane duchowo przez samego Papieża. Co by się jednak stało, gdybym jej powiedział, że moja suczka Pusia biegająca i węsząca po lesie za jakimiś sobie tylko wyczuwalnymi tropami, ten jej urywany skowyt i uporczywe wpatrywanie się w moje oczy więcej do mnie mówią niż tamten cały patos. Wspaniali wykonawcy, połączone chóry i orkiestra wygrywająca w istocie symfonię własnej bezsilności. Może to zbyt mocno powiedziane, jednak zdecydowanie wolę las od filharmonii.
Dzisiaj kolejne spotkanie z moją grupą. Już powinny pojawić się pierwsze symptomy, czy moja praca z nimi ma jakiś sens, czy otwiera się przed tą aktywnością jakaś realna perspektywa. Nie przejmowałbym się specjalnie negatywną odpowiedzią, bo warsztaty teatralno-literackie inspirowane ideami Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa „W poszukiwaniu samego siebie” mogę prowadzić również, a może przede wszystkim sam z sobą, z moją maszyną do pisania, z moją, żoną, dziećmi, Pusią, innymi bliskimi osobami i nawet całkiem obcymi ludźmi, którzy nic o tych moich ambitnych zakusach nie wiedzą.
06.10.1992
Miałem dzisiaj niczego nie zapisywać, bo czekają mnie dwie ważne rozmowy, które mogą zadecydować o powodzeniu mojej pracy. Zamierzałem skupić się przede wszystkim na przemyśleniach dotyczących organizacji warsztatów. Wczoraj przyszły tylko dwie osoby, w tym jedna nowa i musiałem zaczynać wszystko od początku. Byłem zdruzgotany niemożnością podjęcia systematycznej pracy i nabierałem przekonania, że należy zaprzestać tej daremnej działalności. Jednak szybko zrozumiałem, że to nie ja, lecz mój potwór doszedł do głosu. Mówię „mój”, bo dosyć często się z nim utożsamiam, uznaję za swego i dopiero, gdy zrobi mnie w konia otwierają mi się oczy. Teraz słyszę jego przymilny szept: „Nie wygłupiaj się, nie marnuj siebie. To wszystko, co usiłujesz robić nie ma przecież głębszego sensu. Widzisz przecież jak zmienił się świat. Spójrz na ich sposób ubierania się i mówienia. Ich naczelną aspiracją jest panowanie nad rzeczami, bo to jest prawdziwa władza nad światem. Oni nie potrzebują żadnej więzi, ani budowania świadomości wspólnoty. Czy nie widzisz jak przetaczają się ulicami zatopieni w siebie, odgrodzeni od świata, jak samotne wieże? Oni to już wiedzą i mają stuprocentową rację, że istnieje tylko materialny świat, o którym śpiewa reklama i mistrzowie polityki. Raj to luksus życia w skonstruowanym przez siebie i szczelnie zamkniętym przed innymi imperium. Czyż nie rozumiesz na czym polega tak ogromne powodzenie serialu typu „Dynastia”? Czyż nie pojąłeś jeszcze, że tylko pełne zaspokojenie zmysłów daje ludziom szczęście? Naucz ich jak korzystać z własnej mocy, by władać innymi. Jak sprawić, by świat legł im u stóp. Oni potrzebują jedynie zaspokojenia wiecznie nienasyconego instynktu zdobywców. Czy tego jeszcze nie rozumiesz, że wszędzie konieczne są ofiary, by zbliżyć się do „światła”? Czyż nie stało się to jeszcze dla ciebie jasne, że przeważająca część tych ludzików to niewolnicy, których jedynym powołaniem jest służenia zdobywcom? Po cóż więc odblokowywać ich, zachęcać do pseudo pracy dla jakiejś tam „jedności” w poszukiwaniu jakiegoś tam „absolutu”, którego nikt nigdy nie widział. Daj im raczej receptę jak poczuć się silnym i z nędznego niewolnika przedzierzgnąć się w zdobywcę. Ucz ich okrucieństwa i bezwzględności, bo na piekielnie trudnej drodze do sukcesu cel uświęca środki”.
Tu zamilkł, chociaż miałem wrażenie, że chciałby coś jeszcze powiedzieć, ale zorientował się, że jestem zbyt czujny i obserwuję go z perspektywy, która nie daje mu żadnych szans. Nie pozostało mu nic innego jak poszarpać mną z bezsilnej wściekłości i rozwiać się w nicość.
Tak przetrzymałem chwilę ogromnej słabości i wytrwałem w moim postanowieniu budowania więzi i wspólnoty między ludźmi. Muszę jednak stać się mistrzem walki z potworem, poznać wszystkie jego sztuczki i podstępy. Wiem już, że uaktywnia się on zawsze wtedy, gdy załamuje się życiowa perspektywa. Wtedy twoja ręka wyciąga się po byle ochłap i wystarczy skosztować ten spadający z nieba „rajski owoc”, by zapomnieć o naszym oryginalnym pochodzeniu i powinności w poszukiwaniu samego siebie. Ruszam więc do walki. Jeszcze dzisiaj muszę pozyskać ludzi, którzy staną się moimi sprzymierzeńcami.
Sam jestem zbyt słaby. Musi nas być więcej.
08.10.1992
Gdy usiadłem dzisiaj do maszyny, przez chwilę trwałem w stanie zawieszenia. Właściwie dlaczego mam pisać, rozpoznawać siebie, tropić jakiś sens, zamiast zająć się poważnie robieniem pieniędzy, bym mógł poczuć się komfortowo i korzystać z wielu atrakcji tego świata. Ten stan zgorzkniałego sceptycyzmu wobec naturalnego głodu prawdy to manifestacja obecności potwora, który czyha nieustannie, by w każdej chwili nas pożreć. Ważne jest na czas uchwycić pierwsze symptomy tego stanu, rozjątrzyć w sobie wszystkie wątpliwości i niechęci, by osiągnąwszy swoistą gotowość podjąć z nim walkę i zwyciężyć. Takie bitwy warto czasem sprowokować symulując słabość i skłonność do uległości. Wówczas może nam się objawić cała natura potwora, jego tajemnica – misterium wiecznego nasycania się „bogactwem”. Ta „kreacja” sprawia, że stajemy się czymś w rodzaju zakamuflowanych, uśmiechniętych po amerykańsku wampirów żerujących bezwzględnie na tym co niższe i słabsze. A to wszystko ma służyć budowaniu własnego nieśmiertelnego królestwa. Jednocześnie cierpimy na brak jakiejkolwiek świadomości, że to „nieśmiertelne królowanie” może załamać się w każdej chwili. Tak z królewiczów stajemy się żebrakami. Nowy kupiony przez nas samochód, sukienka czy lodówka stają się gwarantami tej naszej „drogi do wieczności”. I jakiż nieprzyjemny zgrzyt, gdy na lśniącej karoserii pewnego dnia pojawiają bąble rdzy, gdy spodnie nadgryzie mól, a sukienka straci świeżość i kolor. Gdy nas na to stać, kupujemy nowy samochód, zmieniamy ubrania, meble by wypchnąć z jak najdalej świadomość zbliżającej się nieuchronnie klęski. Nasze życie rozgrywa się w teatrze iluzji nieśmiertelnego świata i toczy nas rak nieprzemijalności rzeczy, które stwarzamy dla zaspokojenia własnej ambicji i wygody. Za wszelką cenę staramy się nie dostrzegać ich nieustannego rozpadu. Będąc ślepymi Syzyfami nie widzimy już nawet kamienia, który sam jakby toczy się pod górę. Tak, to nasz znajomy potwór triumfując zarzuca sieci i podsuwa pod nasze nienasycone paszcze haczyki zachcianek, które łykamy zachłannie. Rozpoczyna się tokowanie o palmę pierwszeństwa. Tak daje się pętać większość ludzi z kastą filozofów i kapłanów włącznie.
Lecz kim jest ten, który w tej chwili pisze te słowa i doznaje czegoś rozpierającego, co domaga się wyrazu, wyznania, połączenia z kimś bliźniaczo podobnym, który idzie, przedziera się z uporem tą samą drogą?
Kim jest ten, który wciąż odnajduje w sobie ten dziwny stan na granicy rozpaczy i ekstazy?
Kim jest ten, który wcale nie pragnie uczestnictwa w zgiełku tego świata, ale marzy o jakiejś cichej osadzie, gdzie mógłby się schronić i zamienić w słuch, zatopić w ciszę…
Znowu wygrałem dzisiaj bitwę, potwór uciekł, a raczej nie poruszając się z miejsca powrócił do przyrodzonego sobie stanu nicości. Tam drzemie spokojnie karmiony paszą mojej pozornej aktywności. Na tym polega jego wieczność. Jego nieistnienie jest tak samo realne jak moja fizyczna obecność na krześle przy biurku. To bardzo dziwne – rozpoznać kogoś, kto nie istnieje. Czyż to nie graniczy z cudem? Jednak wiem, że on pojawi się znowu w najmniej spodziewanej chwili, gdy będę słaby, zdruzgotany jakimiś życiowymi niepowodzeniem. Dlatego, by nie dać się zaskoczyć, należy tak często jak to jest możliwe wywoływać go na pojedynek, uśpiwszy uprzednio jego czujność.
A więc do roboty! Aktorzy na scenę! Świadomie i z determinacją kreujcie waszą słabość, by dać pożywkę bestii! A gdy podniesie łeb…
Zachwycają mnie te słowa, mógłbym głosić je na barykadach. Twarz przybiera wyraz tępej maski i już za chwilę mogłyby posypać się z rękawa wiekopomne słowa i czyny. Cóż to jest? Kto mnie pożarł?! To Patos! Dziecię z nieprzeliczonego miotu wydawanego wciąż na świat przez potwora.
Lecz, gdy dowiem się kim jestem i skąd na prawdę przychodzę, on nie zapanuje już nade mną. Bez wysiłku zdejmuję maskę z twarzy, to łatwe i przyjemne poczuć się rozluźnionym i bezradnym wobec was, którzy patrzycie teraz na mnie. Tam, gdzieś na dnie, błąka się jakieś słowo, jakaś niejasna jeszcze myśl, zdumiewający ton, który podobnie jak ja chcielibyście teraz wyrazić.