10.10.1992
Wczoraj zanotowałem takie słowa: „Gdy skończyłem pisać, rozwiesiłem pranie i wymalowałem kawałek ściany w przedpokoju, pojawiło się pytanie – co robić?” Miałem do wyboru: kontynuację pisania, medytację i naukę angielskiego. Gdy zdecydowałem się na medytację, zadzwonił dzwonek, przyszła Pola. Rozmawiałem z nią ponad godzinę. Tak los zadecydował za mnie, chociaż mogłem nie otwierać. Ale czy powinienem bronić dostępu do siebie? Może ktoś potrzebuje właśnie mojej pomocy.
Dzisiaj jest piątek. Postanowiłem pościć pijąc tylko wodę. Zawsze miałem problemy z głodówkami, bo głód brał zawsze górę i wszystkie moje dotychczasowe próby spełzły na niczym. Postanowiłem skromnie pościć raz w tygodniu, zobaczymy co z tego wyjdzie..
Siedzę teraz przy maszynie do pisania i tak trudno dotknąć mi czegoś istotnego. Wczorajsze spotkanie z ludźmi (przyszło sześć osób) było chyba najlepsze ze wszystkich. Pojawiło się najwięcej luzu, wiele różnorodnych działań i jednocześnie łatwo osiągalna dyscyplina. Jednak dzisiaj czuję się rozbity i zniechęcony. Być może przyczyną jest fakt, że moja żona zaspała do pracy i rano, na chybcika, bez zwykłego treningu i modlitwy musiałem ją odwieźć. Potem zrobiłem niby wszystko, ale z marnym skutkiem. Widocznie ta godzinna przerwa wypełniona pośpiechem i przypadkowością ; jazda samochodem przez zatłoczone ulice zrobiły swoje. Mógłbym „zebrać się w sobie” i przekroczyć tę barierę, ale mam ochotę poobserwować ten nijaki stan. Odkładam pisanie i siadam do medytacji. Gdzieś w umyśle kołacze się, że mają przyjść do piecyka gazowego. Czuję w sobie pragnienie pisania. Tyle mam przecież do powiedzenia sobie, mojej żonie, dzieciom i może komuś tam jeszcze. A głód zaczyna powoli ożywać we mnie. Coraz częściej przełykam ślinę i robi mi się pusto nie tylko w ciele, ale i w głowie. Z pewnością jest to zwykły bunt wytrąconego z normalnego rytmu organizmu. Warto zobaczyć, co się za tym kryje, gdy burczy mi w brzuchu… A jeżeli nic?! …
Przybywaj do mnie tajemnico, czekam na ciebie z pustym brzuchem, nakarm mnie, okaż się silniejsza od głodu. Wierzę w ciebie i twoją moc nawet pośród tej nijakości i w poczuciu słabości mojego ciała, które łaknie kromki chleba i kiszki w nim grają. Podobne w głodowaniu najtrudniejszy jest pierwszy dzień, w tej chwili interesuje mnie sam głód, a nie jego lecznicze, oczyszczające efekty.
Głodzie, przybywaj! Czekam tu na ciebie!… A może, gdy wystarczająco zaprzyjaźnię się z tobą, to dostąpię tej niezwykłej szansy nakarmienia się najpełniejszego – nasycenia głodem. Może moje ciało zwróci „oczy duszy” ku daleko subtelniejszemu i treściwszemu pożywieniu, które dotychczas było mi niedostępne.
Idę więc w głód. Odsuwam maszynę i zaczynam głodować. Spróbuję nakarmić się tym głodem.
Niech żyje głód!
11.10.1992
Głodowanie nie jest dla mnie proste. Głód wywołuje zawsze u mnie agresję zmierzającą do nasycenia się za wszelką cenę. Wtedy „spożywając” tak głęboko utożsamiałem się z jedzeniem, że cały świat wokół mnie przestaje jakby istnieć. Pamiętam sytuację, kiedy z przyjaciółmi z teatru, po całodziennej intensywnej próbie, dorwaliśmy się w końcu do żarcia. Tak zatopiłem się w tym pochłanianiu, że w pewnej chwili dostrzegłem ich szturchających się ramionami i wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. Ten moment zapamiętałem jak przebudzenie z głębokiego snu. Moje zaangażowanie jedzeniem było tak ogromne, że cały stałem się jedzeniem jak pies ogryzający z pasją kość. Ten mój odjazd był tak wyraźny, że spowodował ich żartobliwe komentarze. Spytałem Krzysztofa czy to źle, że popadłem w taki trans jedzenia. Nic nie odpowiedział uśmiechając się jedynie tajemniczo.
Powrócę jednak do mojego wczorajszego głodu. Po raz pierwszy w życiu był to chyba głód świadomy. Z pokorą oddałem moje ciało temu głodowi. Nigdy dobrze nie znosiłem głodu, a więc było to dla mnie wyjątkowo trudne. Przyznam, że przy podejmowaniu decyzji o tej maleńkiej głodóweczce częściowo tylko wierzyłem w jej sukces.
Ostatnio mam trochę kłopotów z moim synem Piotrkiem. Modliłem się więc do mojego mistrza duchowego, by wspomógł moje dziecko. W modlitwie–medytacji dobijałem jakiegoś dziwnego targu ofiarowując mu w zamian mój głód. Ponieważ traktuję Go poważnie, a jest Nim sam Jezus z Nazaretu, zadrżałem w pewnej chwili na myśl, że mógłbym tej obietnicy nie spełnić. Jednak słowo się rzekło, przystąpiłem więc do głodowania.
Już wczesnym popołudniem głód zaczął wyłazić ze mnie. Objawiał się ślinotokiem, nieprzyjemnym napięciem w szczękach, jamie ustnej i żołądku. Czasem było to tak silne, że odczuwałem to wręcz jako ból fizyczny. Wtedy zapytywałem siebie, kim jest to „ja”, które cierpi. Pytałem też czy to moje „ja” rzeczywiście potrzebuje w tej chwili fizycznego pokarmu. Wówczas znikało napięcie, stawałem się bardziej otwarty, patrzyłem jakby z zewnątrz na te wszystkie skurcze żołądka, porywy łaknienia; pojawiające się wieczorem bóle serca i stany podobne do zbliżającego się omdlenia. Przed snem medytowałem i modliłem się bardzo żarliwie. Ta noc, po raz pierwszy od kilkunastu lat była prawdziwie spokojna, pełna harmonii i sączącej się zewsząd ciszy. Coś mi się chyba śniło, a doznania związane z tą moją nocną aktywnością były niezwykle łagodne i niosące radość. Lecz, gdy się obudziłem, czułem się bardzo źle, jakby za chwilę miał zemdleć. Byłem straszliwie słaby, drżały mi nogi – głód wibrował we mnie niepokojąco, chociaż z drugiej strony odczuwałem radość i siłę napływające skądś do mnie. Mój codzienny trening trwał znacznie dłużej i był o wiele bardziej intensywny, choć na początku z trudnością radziłem sobie z „rozlatującym się” ciałem. W miarę ćwiczenia wypełniała mnie pewność i świadomość osadzenia na czymś, co w istocie niesie.
Sam kontakt z Mistrzem był bardzo krótki, lecz nieprawdopodobnie silny. Wtedy zrodziła się we mnie wątpliwość, czy należy o tym pisać. Sprawiła to obawa, że gdy ktoś to kiedyś przeczyta, to uzna mnie za nawiedzonego bufona. Niech mnie więc uznaje, gdy taka jego wola, ja potrzebuję jednak realnej pomocy Mistrza. Widocznym symptomem takiego wsparcia jest łagodna radość z tego, że prostu jestem. Wtedy każda odzyskana chwila staje się nowo odkrytym skarbem. Lekko i cicho celebrujemy nasze istnienie i pojawia się w nas przekonanie o oczekującym happy and, którego zwiastunem jest… śmierć. Wtedy wypełnia nas błogi spokój i serce otwiera się bez lęku na otaczający nas „groźny” świat. Stopniowo zdajemy się rozumieć, że nasza pozycja tutaj jest w istocie niezagrożona, że żaden początek ani koniec w istocie nie istnieje. Czuję to wszystko w tej chwili. Chyba to mój głód obudził we mnie potrzebę dokonania w sobie istotnych przemian, które umożliwiłyby pełniejsze wniknięcie w siebie. I wzbiera we mnie ogromna siła istnienia. Chciałbym śpiewać, tańczyć. Jak rodzący się aktor własnej obecności chciałbym zagrać wobec was rytuał mojej przemiany. Coraz bardziej staje się dla mnie jasne, że najistotniejszy trud istnienia powinien zawierać się w nieustającym treningu umierania i odnowy, by siła tego ostatecznego, a nadchodzącego nieuchronnie procesu nie powaliła nas, nieprzygotowanych, z nóg. Byle nie dać się zepchnąć w przepaść, z której nie ma odwołania.
Na śniadanie zjadłem dwie kromki chleba, które mój głód pożarł ze szczętem i domaga się nowej porcji. Uśmiecham się do niego jak wtedy do mnie Krzysztof, lecz nie ma kogo szturchnąć w ramię. Głód-potwór przestał już być groźny, bo wiem że to tylko zwykły mechanizm chronicznego nienasycenia i potrzeby nieustannego potwierdzania własnej obecności w rytuale mniejszego lub większego żarcia. Te dwie poranne kromki zjadłem z wielkim spokojem, bez żadnych oznak niecierpliwości i żarłoczności. Każdy wolno przeżuty kęs napełniał mnie energią i, jeszcze w trakcie jedzenia, poczułem delikatne wibracje – jakby ktoś do pustego nieruchomego naczynia wlewał łagodnie strumień ożywczej wody. Odnosiłem wrażenie, że wraz z moim oddechem i poprzez moje ciało wnikają we mnie jakieś nowe, subtelne pokarmy, które sprawiają że uczestniczę w tajemniczym misterium przemiany. W tej samej chwili, razem ze mną przemianie ulega cały wszechświat.
Z kuchni dochodzi zapach smażonej ryby. Jest we mnie tyle światła, że nie odczuwam potrzeby jedzenia. Jednak żołądek kurczy się mechanicznie i zaczyna boleć z głodu. Oczami wyobraźni widzę siebie siedzącego za stołem jak zgniatam zębami smakowite chrupiące kęsy. Myślę, że conajmniej połowę naszego chleba powszedniego przyjmujemy w ten właśnie sposób. Nie z potrzeby autentycznego głodu, lecz jako namiastkę zrobienia z sobą czegoś konkretnego. Stąd nasz nieustanny niepokój, gdy przetrawiony zostanie pokarm w naszych kiszkach i zagrają nam marsza.
A gdy ta chwila okaże się ostatnią i nasze organy trawienne odmówią posłuszeństwa?!
Cóż wówczas nasyci nasz prawdziwy głód?
14.10.1992
Wczorajszy dzień zaliczyć mógłbym do koszmarnych. Spotkałem się z moimi dawnymi koleżankami z teatru. Wspólnie uczestniczyliśmy w realizacji spektaklu mojego przyjaciela z Kielc. P rozmowach z nimi czuję się kompletnie rozbity. Dałem się wciągnąć w wynurzenia i uczestniczyłem w nonsensownej dyskusji, która swoją absurdalnością i tzw. „robieniem sobie jaj” z wszystkiego wytrąciła mnie z równowagi. Czasami ogarniała mnie bezsilna wściekłość, jednak nie dawałem się jej ponieść. Udawało mi się celnymi słowami osadzać je, rozkrzyczane, atakujące, wyśmiewające się z mojej, być może zbyt „poważnej” powagi. Przedmiotem tego zamieszania było pytanie: Co to jest miłość? Przede wszystkim chodziło im o miłość kobiety do mężczyzny. Ich rozumienie tej miłości sprowadzało się do partnerstwa seksualnego. Ja usiłowałem im uświadomić, że są to tylko energie, które w zależności od sposobu wykorzystania manifestują się silnymi namiętnościami i różnego rodzaju postawami wobec osób „kochanych” i wobec świata. W wszystko toczy się wspaniale, do czasu gdy zjawi się nowa, „silniejsza miłość”, to znaczy ten ktoś, kogo energia bardziej na nas działa i powoduje uaktywnienie naszych sił życiowych. Szczególnie, gdy pogrążeni jesteśmy w marazmie i nijakości, „nowe uczucie” inspiruje nas do energiczniejszych działań przywracających nam poczucie powracającej młodości. To pobudzenie nastąpić może od strony intelektu, uczuć lub seksu. Jednak energia seksualna bierze przeważnie górę. Jest ona najsilnielsza ze wszystkich energii, którymi posługujemy się na co dzień. Posiada też niezwykłą zdolność tymczasowego „scalania” osobowości, a przy większej jej intensywności mogą nastąpić przebłyski ze strony „wyższej uczuciowości”, z rejonów tzw, ducha. Jednak te wszystkie przenikania są fragmentaryczne i nie mogą zdecydowanie wpłynąć na ustabilizowanie pozycji osoby, która kocha. Najczęściej utożsamiamy się z namiętnością i pasją, która nami miota, a bliskość osoby „kochanej” jest tu konieczna jak jeden z partnerskich elementów w cybernetycznym układzie komplementarnym. Podstawą tego zjawiska są chroniczne zaburzenia równowagi energetycznej, na które cierpi większość ludzi, co może stać się przyczyną wielu chorób. Mechanizm tego jest prosty. Wyobraźmy sobie jakieś urządzenie elektryczne, które podlega nieustannym zmianom napięcia i natężenia zasilającego je prądu. Oczywiście parametry energii elaktrycznej nie są nigdy stuprocentowo stałe, ale mieszczą się w amplitudzie tolerancji urządzenia. Łatwo też wyobrazić sobie, co dzieje się z organizmem człowieka, gdy na skutek nadmiaru energii wstrząsają nim nie niekontrolowane wyładowania, albo jak wyczerpany podłącza się do przypadkowo wybranego źródła, by z lekceważeniem jakichkolwiek zasad organicznego bhp czerpać zachłannie ile się tylko da i „kipieć werwą”, która szybko się jednak kończy. Tak zamyka się zaklęty krąg, z którego nie możemy się wyzwolić. W kontaktach z ludźmi sprowadzamy się najczęściej do roli biorców lub dawców energii. U niektórych zaburzenia równowagi energetycznej mają charakter stałego niedoboru lub nadmiaru. Czasem ta naturalna skłonność zmienia się z niewiadomych przyczyn. Wówczas partner, który tworzył z nami sielankową parę w naszym układzie komplementarnym przeradza się w naszego faktycznego wroga na poziomie wzajemnego wyrównywania energii i gdy my odczuwamy potrzebę uwolnienia się z przeciążenia, on również pragnie się rozładować, co powoduje krótkie spięcie – takie spięcia mnożą się dzień po dniu i koegzystencja staje się koszmarem. Taki układ dąży do przerwania połączenia skupiamy się więc na poszukiwaniu nowego partnera, który posiada aktualnie odpowiedni dla nas potencjał. Osoby, u których zaburzenia równowagi energetycznej nie posiadają stałej dodatniej lub ujemnej cechy charakteryzują się chwiejnością uczuć wobec otoczenia. Często też zmieniają partnerów, emanuje z nich gorączkowy niepokój. Jednak oscylują czasem blisko stanu równowagi, co daje im przedsmak cudownego spokoju, szczęścia i mocy płynącej z niezakłóconej pracy organizmu. Ale zwykle jakiś pojawiający się niespodziewanie czynnik powoduje zakłócenie i znowu zaczyna się huśtawka. Nasze życie na tym etapie jest życiem człowieka-maszyny, nieustannie poszukującego właściwego paliwa koniecznego dla prawidłowego funkcjonowania mechanizmu. W przeciwnym razie stajemy się żywymi trupami przypominającymi z pozoru zrównoważonych i spokojnych ludzi. Jednak w istocie jesteśmy jakby „wypaleni”, niezdolni do autentycznych uczuć. Najchętniej izolujemy się wówczas i „spokojnie” czekamy na śmierć. Umieramy bez emocji, po prostu zapadamy się w ciemność. Nasz w istocie wielki i nieodgadniony akt przyjścia na świat kończy się martwotą beznadziejnego rozpadu. Taki bywa finał braku w naszym życiu harmonii i potrzeby nieustannego drążenia jej źródła. Jednak generalnie wszyscy boją się zrównoważenia myląc je z martwotą. Obawiamy się zdrowia, bo niekontrolowane miotanie się daje nam podnietę do działania. Zupełnie jakbyśmy za cenę ogromnych zniszczeń uciekali od próby systematycznego kontrolowania siebie i odnalezienia źródła naszego spokoju. Satysfakcjonuje nasz raczej niepokój i smak przygody. Nieważne jakby miała się zakończyć – ocaleniem, czy upadkiem. Tutaj jedna z koleżanek aktorek moją potrzebę osiągnięcia stanu je samokontroli uznała za schizofreniczną. Po chwili jednak zreflektowała się, że palnęła niedorzeczność i zamilkła…
Prawdziwa miłość jest uczuciem nieuwarunkowanym, bo to przecież podstawa, na której opiera się świat. To nie intelekt, uczucia ani seks dają jej moc. Ona korzysta z nich jedynie jako ze sposobów rozpoznawania, dotykania, przenikania świata. Miłość jest wyrazem istnienia w nas Osoby, która jest jedna i zna swój cel. Dlatego tak niezwykle ważną sprawą jest ustawiczna obserwacja i badanie siebie, by odrzucić to wszystko, co uniemożliwia osiągnięcie stanu miłości, czyli równowagi. Tak oto, co rozbite staje się jednością. Zachowując własną indywidualność stajemy się żywym i reagującym elementem struktury wszechświata. Z rozregulowanej maszyny zdanej na łaskę i niełaskę zewnętrznych okoliczności wtapiamy się w czującą Jedność. W tym związku odnajdujemy się bezpieczni i zdrowi, bo podłączeni do wielkiego, niewyczerpanego źródła, nie obawiamy się już nagłego odcięcia energii, ani żadnego jej zakłócenia. Następuje czas twórczości i wytężonej pracy, która przynosi radość, jaką może dać tylko dzielenie się sobą, dzielenie się miłością…
Nagle poczułem w sobie niezwykły impuls i postanowiłem się ogolić. I zrobię to jak mi Bóg miły. Dzisiaj, po raz pierwszy w życiu zrobię to dla Pana Boga.
19.10.1992
Kilka dni temu przerwałem pisanie i ogoliłem się dla Pana Boga. Sądzę, że był to dobry wybór, który sprawił mi ogromne zadowolenie. Myślę, że sam Pan Bóg też się ucieszył, bo nazbyt chyba często staramy się zadowalać go „wielkimi sprawami”, te małe puszczając gdzieś mimo. Często też te „wielkie sprawy” nie dotyczą zupełnie Pana Boga, lecz zaspokajają jedynie aspiracje naszego potwora, który gra z upodobaniem w Wielkiego Pana i rżnie nas w przysłowiowego głupa. Dlatego warto czasem przywiązywać wagę do drobiazgów nie będąc jednocześnie drobiazgowym. To tak jak osoba przez nas kochana z przyjemnością przyjmuje każdy przejaw naszej miłości i oddania. Maleńki prezencik, czy praca specjalnie dla niej sprawiają jej wielką radość. Działa tutaj naturalne prawo: oddanie rodzi oddanie. Dlatego starajmy się zadowolić naszych najbliższych na co dzień jakimś drobiazgiem, słowem, bo przecież nie znamy dnia ani godziny. Myślę, że to samo dotyczy też Pana Boga. Dlatego najcelniejszym zaleceniem wielu religii jest pogłębienie świadomości, że wszystko co robimy ma sens, jeżeli robimy to dla Stwórcy. Jeśli ja śpię, budzę się, jem, pracuję, wychowuję dzieci, piszę wiersze z przekonaniem, że wszystko to robię dla Pana Boga, wówczas doświadczam czegoś w rodzaju inspiracji.
Niedawno dopiero zrozumiałem, że droga do Absolutu, to przede wszystkim proza, szara, codzienna, z rozbłyskami wprawdzie, ale napiętnowana gotowością do cierpienia.
Przed chwilą wrócił ze szkoły mój syn Piotrek, narobił trochę szumu, jego obecność utrudniła mi pracę, to znaczy pisanie, które teraz kontynuuję. Ale pojawił się taki konkretny, namacalny, rzeczywisty w swojej niejasnej i poplątanej drodze do wieczności; ze zwątpieniem wypisanym w cielęcym spojrzeniu (niedługo skończy 14 lat). Jest w nim tyle sprzeczności, tyle ciemnych plam. Tak trudno mi nawiązać z nim kontakt, powiedzieć mu, że go kocham, bez względu na to co zrobił i co jeszcze zrobi w swoim życiu. Przecież i tak mi nie uwierzy, zbyt wiele mu zabraniam, zbyt często z nim się nie zgadzam, by mógł pomyśleć, że stoję po jego stronie. Nie mogę mu przyznać racji, że świat telewizyjnych reklam jest kluczem do budowania światopoglądu, a on chciałby wszystko mieć i podstawowym motorem jego działania jest chęć posiadani dobrego roweru, opychanie się smakołykami i zabawa elektronicznym sprzętem, który ustawicznie psuje doprowadzając tym moją żonę do szewskiej pasji. Staję się wtedy buforem pomiędzy nimi, czasem też ulegam agresji w związku z jakimś jego wyczynem, krzyczę na niego doprowadzony do rozpaczy, potrząsam nim, a potem czuję się podle. On patrzy na mnie spode łba. Pewnie myśli, że to wszystko było na serio przeciwko niemu, a to tylko kawałek „złej” energii, który potrząsnął mną i znikł. Przed chwilą wyszedł z toalety, już wybrzmiał jazgot spłuczki, słychać teraz jednostajny gulgot wody wlewającej się do rezerwuaru. Otworzyły się drzwi, Piotrek zajrzał nieśmiało do mojego pokoju szukając małych składanych nożyczek. Pogłaskałem go po szczeciniastej wilgotnej głowie (wczoraj Basia obcięła go „na jeża”). Zapachniało od niego wiatrem jak od młodego psa. Wczoraj rozleciały mu się adidasy, a dzisiaj nie chciał ubrać tych „prawie nowych”, ale polskich, zrobionych ze starej dobrej skóry, które dostał od cioci Oli. Choć w moim przekonaniu są świetne i sam chętnie bym w nich chodził, gdyby nie były za duże, to Piotrek, pomimo zimna (temperatura dzisiaj rano sięgała niewiele powyżej zera) ubrał stare, potargane tenisówki i z nieprawdopodobną determinacją, nie zważając na nasze perswazje poszedł w nich do szkoły. Taka jest moc panującego nam miłościwie potwora, który ma już wszędzie swoje agendy, a jego kwaterą główną jest telewizja. Ten chytry nienasycony pysk wyłania się szczególnie z sejmowych obrad i z kącika reklam. Potwór na rzecz posiadania zmusza również do wyrzeczeń i w tym swoim pustym ascetyźmie jak małpa upodabnia się do Absolutu. Cóż znaczy jednak ta pielgrzymka, późną jesienią, prawie boso, byle nie ubrać butów, które leżą spokojnie w szafce – byle nie narazić się na drwiny kolegów, którzy paradują w „najkach” i innych „firmiennych”, szczują się nimi między sobą sami o tym nie wiedząc. Tutaj, w kapitaliźmie potwór przyszedł w końcu po swoje i niewielu jest takich, którym uda się nie uznać jego władzy. To triumfalne wycie reklam brzmi jak rozpędzony pociąg wiozący zdezorientowanych ludzi gdzieś do obozu zagłady. Na tej trasie wszystko jest takie obrzydliwie cukierkowate, obślizgłe czymś niewidzialnym, nierzeczywistym. Gdy widzę półnagą, półuśmiechniętą dziewczynę, której atrakcyjnie opakowane ciało uświadamia nam neofitom nowej religii, że wszystko jest towarem, który musi umieć dobrze się sprzedać. Dziewczyna reklamuje dezodoranty, które czynią ją pachnącą, kuszącą i szczęśliwą. Teraz nastała era tłumienia za wszelką cenę własnego zapachu. Dlatego patrząc na nią poprzez jej żywe kolory i rozświetlające ją światło lamp i lampeczek, dostrzegam jak jej ciało w pewnej chwili, z powodu braku pożądanego pachnidła nieruchomieje i obumiera. Twarz wykrzywia się jak zbutwiały papier i rozpada na moich oczach. Apollinaire miał rację nazywając modę maską śmierci. Jej naczelnym dyktatorem jest nikt inny jak nasz znajomy potwór. Jego sprytne, nieprawdopodobnie nierzeczywiste paluszki z genialnym samozaparciem ciągle tkają z kolorowych mgieł szaty dla króla, który za wszelką cenę nie chce być nagi. Mimo wszystko kocham. A przynajmniej staram się kochać tych wystrojonych i wydezodorowanych jak na bal ludzi. Ten bal to taniec śmierci, czy oni o tym wiedzą? I… Niech żyje bal! – śpiewa Maryla, tak zręcznie żongluje maską i kostiumem budując jednak niejasne przeczucie, że przecież jest tam chyba ktoś prawdziwy o czującym, bijącym pod nagą skórą sercu.
Spotkanie z moją grupą, z piątką dziewcząt, które usiłują włączyć się w mój proces przyniosło mi odrobinę nadziei. Po ćwiczeniach jakie im zaaplikowałem znalazły się wobec siebie obojętne, a nawet niechętne. To jest bardzo dobry moment do narodzenia się grupy. Być może rozpocznę dzisiaj na serio pracę nad opisywaniem potwora, by rozegrać z nim swoistą partię teatralnych szachów. A potem na specjalnej wadze, którą muszę dla celów eksperymentu wydobyć spod ziemi, położę po jednej stronie wszystkie jego połyskliwe atrybuty, a po drugiej tętniące niezmiennym rytmem, ociekające krwią ludzkie serce.
Suczka Pusia śpi na owczej skórze, oddycha sobie spokojnie. Za chwilę wstanę od maszyny, obiorę ziemniaki i ugotuję je do drugiego dania przygotowanego przez moją żonę dla naszych dzieci. Niedługo to spokojne mieszkanie wypełni się ich gwarem. Być może przybiegnie do mnie Agnieszka – „tata, Piotrek mnie bije”. A ja powiem – „nie bij jej Piotrek, to twoja młodsza siostrzyczka”. A gdy usłyszę nagle przeraźliwy pisk psa podnoszonego przez Piotrka za tylne łapy, to powiem – „Piotrek, zostaw Pusię, to twoja młodsza siostrzyczka”. I rozpocznie się codzienny rytuał wrzasku i gonitwy po pokojach. Czasem łatwiej znieść natarczywe szczekanie psa, niż ich drażniące w tonacji kłótnie i bójki. Potem płacz (ich!) i zgrzytanie zębów (moje i mojej żony!).
Jednak, jak to zwykle bywa, każda burza zamienia się w chwile ciszy, kiedy zasiadają przed telewizorem pochłaniając dary boże. Piotrek pożera je w okamgnieniu, aż ręce drżą mu z niecierpliwości, bo przecież tyle jeszcze czeka na niego spraw nie cierpiących zwłoki. Agnieszka je raczej niechętnie, trzeba ją do tego namawiać. Potem uczą się, bawią i nudzą na przemian. Jak jednak uczynić, by w tej zabawie i nauce odnalazły związek i klucz do otwierania siebie samych? Dopóki się nudzą, to znak że nie natrafiły na ślad czegoś istotnego. Ale przed nimi życie.
Powodzenia, moje dzieciątka w poszukiwaniu samych siebie. Czymprędzej zabijcie w sobie nudę, bo ta rozmemłana, potężna kniahini jest nieodrodną córą potwora i służy mu skwapliwie tamując wszelkie żywe odruchy naszego żywego jeszcze życia.
23.10.1992
Dzisiaj na spotkanie przyszły tylko dwie osoby, studenci: chłopak i dziewczyna. Nie prowadziłem żadnego treningu, rozmawiałem tylko z nimi. Ona zapytała, czy to prawda, że Gurdżijew nazwał siebie synem Belzebuba. Odpowiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo, ale jest to prawdopodobne, bo stosował on w swoim życiu wiele gier i zabaw własną mechanicznością, przez co prowokował i uświadamiał zmienność ludzkich reakcji. Jeżeli np. człowiek-maszyna potrzebuje miłosierdzia, to będzie się powoływał n Ewangelię, a jeśli ktoś od niego oczekuje bezinteresownej pomocy wymagającej pewnego nakładu pracy i oderwania od własnych rutynowych zajęć, wówczas może powołać się na „pozytywnie myślącą” naukę pana Leonarda Orra. Dziewczyna o imieniu Grażyna ożywiła się pod wpływem mojej ostatniej wypowiedzi i wygłosiła teorię, z której wynikało, że całe nasze życie jest rezultatem myśli. Możemy kształtować je i kreować w zupełnie dowolny sposób. W jej rozumieniu nie wiąże się z tym żadna odpowiedzialność, bo gdy życzliwie nastawieni jesteśmy do świata, to w naturalny sposób nie uczynimy nikomu krzywdy i otrzymamy właściwe inspiracje od Pana Boga, który podaruje nam fizyczną nieśmiertelność, ponieważ tego chcemy, a on nas bardzo kocha. Wyraziłem swoją wątpliwość, co do możliwości kreacji życia w ten właśnie sposób, gdyż jesteśmy uwarunkowani od środowiska i naszych partnerów, wobec których mamy zobowiązania, a Pan Bóg, chociaż jest wszechmocny, nie po to stworzył prawa, by je łamać. Oczywiście, posługując się logiką, można by wykombinować sobie system fizycznej nieśmiertelności. Bo po co umierać, gdy można żyć wiecznie tutaj i teraz. Bardzo piękna idea, gdyby marksizm-leninizm miał sprzymierzeńca w panu Orze, myślę że Lenin faktycznie byłby jeszcze żywy i można by go było odwiedzać w jakiejś aszramie na Syberii. Lecz jak tu kreować nasze szczęśliwe, bezkolizyjne życie, gdy nie wiemy kim w istocie jesteśmy. Grażyna powiedziała, że są trzy opcje: po pierwsze Bóg nas kocha, a więc nie chce pozbawić nas życia; po drugie, Bóg nas nienawidzi, a więc nas zabija; po trzecie, skoro wykluczymy dwie pierwsze wersje, to gdy uznamy własną samowystarczalność i przywołamy zasadę „jak na górze tak na dole” wyrażającą jedność praw makro i mikrokosmosu, to wynika z tego niezbicie, że umieranie jest sprzeczne z naturą. Zatem dopuszczając do własnej śmierci jesteśmy zabójcami samych siebie. Należy więc poprzez pozytywne myślenie kreować naszą fizyczną nieśmiertelność, a wówczas stanie się ona faktem. Szczególnie nie podobała jej się myśl o zobowiązaniach, które wiążą ludzi. Bo gdy ktoś chce osiągnąć doskonałość, to musi być przecież wolny. Szczególnie zirytowała ją moja wypowiedź, że nie mogę na przykład zostać joginem, bo mam żonę i dzieci i pierwszym moim obowiązkiem jest zapewnić im miłość i opiekę. Uznała, że tak robię, ponieważ jestem wolny i nic oraz nikt mnie do tego nie zmusza. W jej przekonaniu, w ludzkich związkach każdy może opuścić partnera w dowolnej chwili, bo gdy się na prawdę kocha, to chce się szczęścia osoby kochanej, ale też należy oczekiwać od niej całkowitej tolerancji. Idąc za tym logicznie, gdy moja żona mnie kocha, będzie szczęśliwa, gdy zostanę joginem i zniknę gdzieś w Tybecie. Również z radością powinna przyjąć moje odejście z inną kobietą, która da mi większe szczęście. Gdy zapytałem, czy kiedykolwiek kogoś kochała, to po chwili wahania odpowiedziała, że chyba nie. Za moment zmieniła zdanie uśmiechając się do własnych myśli. Spytałem więc, co jest dla niej kryterium miłości. Zająknęła się i po chwili milczenia wydusiła z siebie, że kochać, to dać komuś szczęście. Wtedy odezwał się jej milczący do tej pory kolega mówiąc cicho i prosto, że kochać kogoś, to znaczy umieć oddać mu w potrzebie to co się ma najcenniejszego, z własnym życiemwłąćznie. Parsknęła histerycznym śmiechem, potem siląc się na pogardę wykrzyknęła oburzona: Jak to?! Przecież życie podarowane zostało tobie i nawet w Ewangelii napisane jest byś kochał siebie samego! Potem stwierdziła, że człowiek, który oddaje życie za drugiego popełnia właściwie samobójstwo, a to jest sprzeczne z prawem rozwoju. Gdy spytałem, czy taką odpowiedź otrzymała od Pana Boga, potwierdziła. Przyglądałem jej się przerażony czując wyraźnie, że wszystko co mówi pochodzi wyłącznie z jej rozgorączkowanej głowy. Jej słowa wibrowały nieprzyjemnie. Paplała coś jeszcze o prawie człowieka do wyboru, o miłości bez odpowiedzialności, jej słowa jazgotały, skrzeczały, zapadając się nicość. Pomyślałem, że jedynie poważna, śmiertelna choroba mogłaby ją z tego wyleczyć, gdyby mogła dostrzec realność śmierci i pustkę własnych myśli.
Tak nieświadomi odsunąć chcą od siebie śmierć nie doceniając jej rewolucyjnego, uzdrawiającego charakteru. Chcieliby żyć i pracować w jasności, hermetycznie wyizolowani od utożsamienia się z losem innych i poczucia odpowiedzialności za wszystko co istnieje. Tymczasem po dniu nadchodzi noc, po cierpieniu radość, po życiu śmierć. A jeśli praca tego życia zrodziła pożądane owoce, rozpocznie się dopiero to właściwe, wypełnione twórczością i rozszerzającymi się perspektywami istnienie.
Powiedziałem jej, że to co powiedziała niewiele ma wspólnego z prawda, ponieważ pochodzi jedynie z jej umysłu., zaś prawda ma charakter dynamiczny i rozpoznać ją można jedynie poprzez aktywność poznawczą całej naszej istoty, a więc poziomu fizycznego, psychicznego i duchowego. Cały paradoks polega tutaj na tym, że „fizyczną” nieśmiertelność moglibyśmy osiągnąć jedynie przez przemianę ducha, a tyglem takiej przemiany jest nasza śmierć. Inaczej mówiąc, osiągnięcie duchowej dojrzałości przyniosłoby nam tę „fizyczną” nieśmiertelność, ale wówczas ta „fizyczność” znaczyłaby zupełnie coś innego.
Kim bylibyśmy jako nieśmiertelni żyjący w naszym zatrutym wzdłuż i wszerz świecie. Jaki sens miałaby fizyczna nieśmiertelność tutaj, gdzie wszystko chyli się ku upadkowi. To tak jakby zdrowy i piekielnie bogaty człowiek przesiedział całe życie w Nowej Hucie, zamiast wypruć gdzieś w świat, gdzie woda jeszcze czysta, a trawa zielona.
Powracając jeszcze do fizycznej nieśmiertelności, nasza kandydatka była całkowitym zaprzeczeniem fizycznej atrakcyjności: niska, przysadkowata, o krótkim karku i grubych, nieproporcjonalnie krótkich do kolan, kaczych nogach. Jej twarz o karnacji czerwonawej, kwitła od wyprysków. Grażyna nosiła grube szkła, których nie chciała zdjąć, gdy ją o to poprosiłem, by zajrzeć jej w oczy. Próbowałem jeszcze rozmawiać z tą nadętą jak balon głową i przypomnieć jej, że ma przecież serce i gdzieś w głębi wypełnia ją miłość i odpowiedzialność właśnie. Bo przecież wszyscy odpowiedzialni jesteśmy za siebie i za losy świata. Cóż za patetyczne wyolbrzymienie mojej (naszej) roli. Jednak moim podstawowym światem jest moja rodzina, otoczenie, ludzie których spotykam; zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie, choć nie wiem jak się tu znalazły. Nie wiem też skąd ja tutaj przybyłem. Spytałem ją, kim ona na prawdę jest. Wzruszyła pogardliwie ramionami. Ta wiedza jest jej przecież niepotrzebna, bo zjawiła się tutaj po to, by uzyskać fizyczną nieśmiertelność.
Zastanawiałem się, czy ona na prawdę chciałaby unieśmiertelnić to swoje brzydkie ciało? Czy nie byłoby dla niej lepiej, gdyby uwierzyła w reinkarnację, zdobyła się na odwagę i umarła, by złowić jakąś bardziej odpowiednią dla swego orrowskiego eksperymentu powierzchowność?
Jesteśmy zmęczeni rozmową, mamy już tego dość. Ona mówi, że było jej bardzo przyjemnie, a ja nie mogę powiedzieć o odrazie jaką czuję, bo byłoby jej chyba przykro. Zdobywam się tylko na gorzkie stwierdzenie, że w istocie nasza rozmowa jeszcze się nie zaczęła.
Nagle zbliżyłem się do niej i dotykając delikatnie jej głowy, powiedziałem że właściwie w całej tej rozmowie tylko jedno chciałem jej powiedzieć, że jest mi w głębi bardzo bliska i że mimo wszystko bardzo ją kocham. Po krótkim wahaniu, jakimś bolesnym skurczu twarzy i mrugnięciu powiek wykrztusiła z siebie, że właściwie ona też chciałaby mi to powiedzieć. W półmroku wydało mi się, że jej oczy pod szkłami zrobiły się wilgotne. Staliśmy przez długą chwilę przyglądając się sobie w dziwnym napięciu. Trwało to chyba bardzo krótko, ale w czasie tych kilkunastu sekund zawarł się cały sens naszego spotkania, ważyły się losy naszej nieśmiertelności. Być może, gdybym ją objął i rozpłakalibyśmy się oboje, to zadrżałby wszechświat…
W tej chwili nie wiem, czy to tylko patos, czy jakieś niejasne przeczucie, które kiedyś się zmaterializuje. Gdy dwoje ludzi zadrży nagle w objawiającej się niespodziewanie, bezinteresownej miłości, czy rozsadzi to bryłę nieczułości, która krępuje nasze najprostsze odruchy i wypowiedzenie tej najoczywistszej prawdy, że tak bardzo jesteśmy sobie, wzajemnie potrzebni.