RSS Feed
sierpnia 26

coś poważnego (Wolna miłość XIX)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Błąkał się ulicami. W końcu wsiadł do autobusu jadącego w kierunku wylotowej na Warszawę. Było wczesne popołudnie, niebo zamglone – bezwietrznie, ciepło. Rozpiął koszulę, bo zaczął się potwornie pocić. Chętnie pojechałby gdzieś nad rzekę i wykąpał się, odświeżył, ale żaden z kierowców nie chciał się zatrzymać. Wszyscy pokazywali palcem w dół. Na poboczu jakiś facet majstrował przy „Fiacie”. Piotr zarzucił torbę na ramię i podszedł.

- Coś poważnego?

- Cholera go wie – niski grubawy spojrzał na niego zza pachnącej jeszcze świeżą farbą żółtej klapy – Iskrę ma, ale paliwo chyba nie dochodzi – rozłożył bezradnie ręce.

- Nówka? – Piotr pogładził lśniący lakier – Niech pan spróbuje zastartować.

Facet siadł za kierownicę, zaskrzeczał starter.

- Niech to szlag, wczoraj odebrałem z Polmozbytu.

- A może skończyła się benzyna.

Faceta zamurowało.

- Co?! To chyba niemożliwe.

- Ma pan jakiś zapas?

- Nie.

- To zatrzymajmy coś – Piotr wyciągnął rękę i nadjeżdżająca właśnie ciężarówka zatrzymała się z jazgotem. Kierowca odstąpił „piątkę” i „Fiat” … zapalił.

- Ale ze mnie dureń – facet złapał się za głowę..

- Rzecz normalna – pocieszał go Piotr – teraz będzie pan już wiedział, że trzeba od podstaw, zanim zacznie się grzebać w silniku.

- Chciałbym się panu zrewanżować… Może do nas, na kolacyjkę, jak ma pan tylko czas.

- Czasu to ja mam mnóstwo – Piotr wsiadł rzucając torbę na tylne siedzenie. Samochód szarpał, przy każdej zmianie biegów silnik wył, albo się dławił.

- Widać, że to moja druga samodzielna jazda? – spytał facet z oczami utkwionymi w drodze.

- Ależ skąd, jeździ pan jak rajdowiec.

Skręcili w boczną drogę. Samochód kołysał się wśród pól. Na obrzeżach jakiejś wioski stał wysoki murowany dom otoczony zieloną siatką – wjechali przez otwartą bramę. Piotr zauważył w głębi szklarnię, ogromny łaciaty pies na łańcuchu warczał obnażając kły. Facet uspokoił go klepiąc po szyi, na schodach stanęła szczupła czarna dziewczyna w typie „żylety” i przyglądała im się przesłaniając oczy ręką.

- Poznaj mojego pomocnika, pomógł mi naprawić wóz.

- Coś poważnego?

- Iii – facet wydął pogardliwie usta.

Zaprowadziła go do pokoju, gdzie wszystko pachniało nowością: narożny tapczan i superwygodne fotele wyścielone prawdziwą skórą, w jednym z nich Piotr zagłębił się z rozkoszą przyglądając się ciemnym, przeszklonym segmentom z kolorowymi grzbietami książek i kryształowymi flakonami ułożonymi tam jak na wystawie. Półmrok rozjaśnił nagle żyrandol, chyba też kryształowy. Na stół wjechała na półmisku pokrojona w równiutkie plasterki różowa szynka z puszki, sałatka z pomidorów, ogórki kiszone, karafka z wódką i kieliszki. Głód zaatakował go wściekle i cierpiał potwornie, zanim zasiedli do stołu – nałożył sobie pełen talerz i jadł łapczywie popijając herbatą z cytryną.

- Jak podoba się panu nasz domek? – spytał facet, gdy Piotr zaspokoił pierwszy głód i odstawił talerz.

- Niczego sobie, urządzony pięknie – wypili z kryształowych grubych kieliszków, wódka pociekła Piotrowi po brodzie.

- Te kielichy trochi za grube – powiedział facet – Trochi trudno się pije.

- Ale ładne – Piotr przyglądał się delikatnym skrzącym w świetle lampy

nacięciom. Rozejrzał się po pokoju, w którym wszystko było prawie nowe, prawie nietknięte i nagle ogarnął go dziwny smutek – utkwił wzrok w tych przeszklonych segmentach nie mogąc znaleźć słów.

- Coś pan jak na stypie? – spytał nalewając do kieliszków facet, grdyka mu podrygiwała, usta otwierały się jak u ryby za każdym razem, gdy przechylał butelkę.

- Każdy jest jaki jest – Żyleta uśmiechnęła się smutno – Może pan źle się czuje, albo jest przemęczony.

- To domek, mówi pan, niczego sobie? – facet przeciągnął się z zadowoleniem.

- Domek piękny i pięknie urządzony – Piotr wolno cedził słowa pochylony nad stołem – Tylko tak tu jakoś… pusto… Nic małego się nie kręci – spojrzał na nich zaczepnie.

Facet chrząknął i podniósł butelkę, ale było już nalane. Żyleta patrzyła gdzieś pod stół. Wypili.

- A wie pan, że ten żyrandol jest z prawdziwego kryształu? – powiedział facet otrzepując się z miłym obrzydzeniem – Chcieli mi wcisnąć podobny, ze zwykłego szkła, ale co? Nie stać mnie? Kogo jak nie mnie? Niech pan no mi tylko powie, czy widział pan w zwykłym domu kryształowy żyrandol? Tylko w pałacach, panie, tylko…

Piotr przyglądał się Żylecie, jej szczupłej szyi, ramionom i spiczastym piersiom rysującym się pod cieniutką, jedwabną bluzeczką.

- Myślę, że największym skarbem w tym domu jest pańska żona.

Uśmiechnęła się, w górnej szczęce miała maleńką przerwę, która dodawała jej uroku. On też się uśmiechnął, widać połechtany mile.

- Zarecytuj panu, Aniu, ten swój ulubiony wierszyk.

Poruszyła przecząco głową, wyraźnie speszona.

- To Miłosza – powiedziała bardzo cicho, jakby się wstydziła.

- No, Anka, nie daj się prosić – zwrócił się do Piotra – Żona, wie pan, zajmuje się literaturą.

- Zajmowałam się – zaakcentowała dobitnie.

Piotr wygodnie zagłębił się w fotelu. Facet korzystając z okazji nalał sobie ukradkiem i wychylił przyglądając jej się katem oka. Siedziała zamyślona, z wpółprzymkniętymi powiekami.

- Bardzo chętnie posłucham, tak dawno nie czytałem dobrej poezji – powiedział Piotr całkiem szczerze.

- No dobrze, powiem wam ten wiersz… Kiedyś, jeszcze za studenckich czasów, powiedziałam go zupełnie przypadkowo, przy małej wódeczce. I był tam chłopak, który prowadził studencki teatrzyk, powiedział że nieźle i zaprosił mnie do udziału w spektaklu opartym na Miłoszu, do którego właśnie się przymierzał. Powiedział, że ten wiersz jest bardzo inspirujący do pewnych teatralnych działań – zamilkła na moment – To będzie chyba mój ostatni występ. Nie mówiłam go tak długo…

Zaczęła bardzo wolno. I było w tym coś pięknego i przerażającego zarazem. Piotr patrzył na nią z zachwytem.

Nad filarami, z których smoła ścieka,
w prowincji tej, gdzie salwa co dzień błyska

pod śpiew saperów o losie człowieka
kołysze płacz dziecinny kołyska.

Kołysze, lula nowego bohatera
w zapachu ognia i spalonych zbóż.
Pluszczą pontony, tryska ptak zbudzony.
Roz-kwi-ta-ły  pęki białych róż.

Nie śpiewajcie, chłopcy, pieśni tej –
porucznik mówi – bo zanadto smutna
i tak już w wodzie mokniemy po pas.
Nie bójcie się, tam w górze nie szrapnele –
po prostu leci ogień sennych gwiazd.

Mój mały – szepczą dziecku w wiosce siwej
od mgły armatniej – mały, bajkę chcesz?
Więc była… rzeka nazwana Stochodem.
W rzece mieszkała taka ryba leszcz.

A leszcz był płaski jak miesiąc wieczorem,
i pływał sobie , wodne kwiaty jadł,
aż przyszedł ktoś nad wodę i zakrzyczał:
wróć, u-ca-łuj jak za dawnych lat.

Zdziwił się leszcz, kto go wołać może.
Ale dość bajki, śpijże już mój mały.
Jest inna bajka. Był raz sobie kraj,
A w kraju żyta, szumiały i szły
Krajem pociągi pełne bochnów chleba,
Nad pociągami srebrny grał skowronek…
Dalej nie umiem.

- Piękny wiersz – powiedział Piotr – I tak wzruszająco go pani powiedziała.

- Pisałam pracę z Miłosza, a tak dokładniej, to z poezji emigracyjnej.

- Pani powinna być aktorką.

- Jest pan taki miły, może przepijemy brudzia? – jej oczy skrzyły w

świetle. Szanowny małżonek przyglądał im się z szelmowskim uśmieszkiem, jakby z oddalenia. Stuknęło  szkło, Piotr – Ania – buzi. Trwało to odrobinę za długo, ale facet zajęty był właśnie wychylaniem kolejnego kielicha, który w trakcie tej „buzi” zdążył sobie nalać.

- Tak, to jest prawdziwy skarb, ale dla mnie – odezwał się spoglądając znacząco na Piotra i nalał po całym. Wypili. Oni po pół, a on do dna – otrzepał się ze wstrętem, jego nalana twarz zaczerwieniła się, uszy spąsowiały.

- Nie pij tyle, Zbyszek – skarciła go Ania.

- Czy ja w ogóle piję? – puścił perskie do Piotra rozdziawiając zaślinioną gębę – Powiedz no stary – przeszedł nagle na „ty” – Powiedz, gdzie ona będzie miała lepiej… Ja też kiedyś zaczynałem studia, zaliczyłem nawet jeden semestr, ale to o dupę rozbić, za takie psie pieniądze. Ja jestem dzisiaj panem, a magistry-dziady mogą mi buty czyścić. Taki jeden świeżo upieczony pracował u mnie w zeszłym roku w szklarni i przez tydzień zarobił więcej jak pan inżynier za miesiąc. A dzisiaj tylko pieniądz się liczy – bełkotał przy uchu Piotra – Panie, jak pieniądz jest to i szacunek i miłość się znajdzie. I ludzie są dla pana dobrzy jak mają jakiś interes, a jak się byznes skończy to klops. Ja w przeciągu pięciu lat, to proszę pana wybudowałem i urządziłem ten dom, kupiłem wóz, zmodernizowałem szklarnię, a w przyszłym roku robimy se przerwę i na wyspy kanarowe sru – szturchnął Piotra w ramię – Roboty trochi jest, ale jak się już tak zapierdala, to coś trzeba z tego mieć. Mnie nie trzeba, proszę ciebie wyjeżdżać na saksy, ja ma saksy tutaj, w tym ludowym burdelu, zgadzasz się ze mną Piotrek? – walnął pięścią w stół, aż podskoczyły kieliszki.

-  Ty i Ania jesteście warci wszystkich pieniędzy – powiedział uśmiechając się Piotr.

- Cieszę się, że tak myślisz, zostaniemy chyba przyjaciółmi – nalał sobie i wypił nie patrząc na nich, otarł z rozmachem usta -… A dzieci, to my będziemy jeszcze mieć. Wtedy, to tak jakoś, nie wyszło…

- On rzadko pije – Ania zbliżyła się do Piotra – ale jak już znajdzie jakiś pretekst, to do oporu – przyciszyła głos – ma strasznie słabą głowę.

- Co ty tam pieprzysz? – Zbychu wybałuszył ślepia.

- Mówię Piotrkowi jaką masz mocną głowę.

- Ma się rozumieć – kiwał się na krześle – ma się rozumieć, bo kto ma mieć jak nie ja – coś tam jeszcze bełkocząc ułożył się na kanapie.

Siedzieli naprzeciw siebie i sączyli wolno z kieliszków zagryzając plastrami szynki i pomidorów. Ania podała kawę i kruche ciasto z truskawkami – Piotrowi wydało się przez chwilę, że śni, uszczypnął się w policzek. Przyglądała mu się usiłując podważyć języczkiem truskawkę – udało się, truskawka zniknęa w jej ustach – oblizała wargi.

- Jesteś stąd? – usiadł obok na kanapie.

Przyglądał się z ukosa tej „żylecie”, która uśmiechała się do niego znad kawy i ciastek, spod zgaszonego kryształowego żyrandola, zanurzona bezpiecznie w ciepłym świetle kinkietów i dyskretnych pobłyskiwań pachnących nowością mebli. Zbychu zachrapał gwałtownie, ale podkurczył tylko nogi, odwrócił się i schował głowę w dłoniach.

- Jestem prawie z Krakowa.

- Prawie?

- Można powiedzieć, że z Krakowa. Batowice to właściwie Kraków – sączyła

wolno słowa przygryzając wargi. Prężyła się ledwo dostrzegalnie, było w tym coś obezwładniającego, podniosła się i usiadła w kącie kanapy podkulając stopy – jej koci wzrok trudno było znieść, przez twarz Piotra przebiegł bolesny grymas.

- Skąd się tutaj wzięłaś?

Musnął delikatnie grzbietem dłoni jej włosy i policzek. Przymknęła oczy, mięśnie jej twarzy zadrżały.

- Długo tutaj jesteś? – spytał.

-  Trzeci rok – dotknął wargami jej nagiego ramienia.

- Nie nudzi ci się?

- Trochę.

Objął ją gwałtownie.

- Nie, on może się obudzić – szeptała coraz głośniej, jej głos zamierał i nikł w narastającym oddechu, szeleście przesuwanych rąk…

-  To może pójdziemy na górę? – powiedział pieszcząc pod bluzką te „jej”.

Odrzuciła w tył głowę, jej serce waliło wściekle – zachłannie wsłuchiwał się w ten łopot.

- Ja jestem chyba szalona – powiedziała opierając głowę na jego ramieniu.

Zbychu mamrotał coś przez sen, przykryła go puszystym kocem i pogłaskała po głowie – skrzywił się i sapnął.

Wspinali się po schodach. Potem prawie biegli przez duży pokój urządzony w antycznym kiczowatym stylu, gdzie królowało ogromne łoże z baldachimem i złotymi frędzlami. Piotr chciał ją pchnąć na te puchy, ale wyrwała się stanowczo i zaciągnęła go jak niegrzecznego chłopczyka do maleńkiego pokoiku. Zwinnymi ruchami rozłożyła pościel i wsunęła się pod kołdrę. Piotr zamknął bezszelestnie drzwi i usiadł obok. Rozpinał koszulę patrząc z przyjemnością na te jej drapieżne rysy – usta rozchylające się w tym tak wiele zapowiadającym uśmieszku.

- To w co będziemy się bawili? – spytała przykryta po szyję, taka mała, figlarna dziewczynka.

- Zabawimy się w doktola, czy pani jest baldzo chola?

- Baldzo, baldzo chola – zarzuciła mu ręce na szyję.

- To zalaz będziemy się lecyć – badał ją rękami pod kołdrą – Chyba nie obejdzie się bez cięcia.

- A potem juz będę zdlowa?

- Zobacymy jak wyjmę nóz.

Odsuwał wolno kołdrę, zacisnęła powieki.

- A gdzie są wasze dzieci? – spytał znienacka.

- Nasze dzieci? – usiadła na łóżku – Dlaczego to cię tak interesuje? – przyglądała mu się zdziwiona z szeroko otwartymi oczami.

- Bo… tak tutaj cicho i… pusto.

Nie odpowiadała skubiąc nerwowo kołdrę, piersi zwisały jej ciężko.

- Przydarzyło się, dwa razy…Jak mnie już tak pytasz, to ci powiem. Wiesz, sama nie wiem, czy długo tu wytrzymam… To bardzo porządny, ale prymitywny facet… Sama nie wiem, co mi strzeliło do łba z tym bezsensownym małżeństwem. Chyba byłam wtedy bardzo zmęczona. No i zdarzyło się…dwa razy…

- Co, dwa razy?

- No dwa, niektóre skrobały się dziesięć, taki mały zabieg, da się przeżyć.

Piotr wstał.

- Pozwolisz, że zanim zaczniemy, pójdę się wysikać. To też taki mały zabieg.

Roześmiała się nerwowo. Zbiegł po schodach zapinając koszulę. W pokoju złapał torbę i narzucił kurtkę. Wrócił jednak od drzwi i wziął jeszcze ze stołu niedopitą półlitrówkę, zakręcił i wsunął do kieszeni.

Była chłodna noc i przenikliwy jak żyleta wiatr. Piotr szedł przez pola popijając z butelki, gdy zaświstało – cisnął ją w ciemność i zapiął kurtkę. Szedł dalej przed siebie nie mogąc wymyślić nic innego ponad to, żeby iść, poprzez jakieś francowate miedze, wyboiste dróżki. Kiedy drogę zagrodził mu szemrzący strumyk, zatrzymał się i usiadł. Wsłuchany w ten cichy szmer zanurzył rękę w wodzie – wydało mu się, że słyszy jakiś stukot, jakby zbliżające się kroki, gdzieś spod ziemi. Spod ziemi?!… Wyraźnie usłyszał też dochodzące stamtąd uderzenia serca, własnego serca, jakby leżało gdzieś wśród pól i tłukło się w tej zimnej rosie. Rozejrzał się za jakimś kocem, żeby je chociaż przykryć i… roześmiał się z tej bzdury… Co za cholerny bzdet! – przecież serce to nie żaba, żeby pałętało się byle gdzie. Ale swoja drogą, dlaczego nie ma tutaj żab, szlag je trafił czy co?… Stukot kroków narastał, jakby szły rzesze ludzi w butach podkutych żelazem – ogarnął go strach, że te przeklęte buciory mogą przez nieuwagę  r o z d e p t a ć  j e g o  s e r c e  i…roześmiał się po raz drugi… A serce pulsowało wyraźnie, czerwieniejąc wśród traw…  Co za kiczowaty obraz, rzygać się chce na taki widok… Podskoczyło nagle – może to była jednak czerwona żaba. Piotr roześmiał się po raz trzeci… A stukot wciąż się przybliżał, coś szło tutaj z chlupotem… Niemożliwe. Nie  mógł wprost uwierzyć własnym oczom – to ojciec przedzierał się w górę strumienia, pod prąd. W ręku trzymał wędkę, na ramieniu siatkę pełną połyskliwych, wierzgających ryb. Nie spojrzał nawet na Piotra, a on nie mógł znaleźć odpowiednich słów, żeby go przywitać po tak długiej drodze, bo nie widział go ponad dwadzieścia   lat – stukot kroków ucichł…

Prysnęło lodowatym biczem. Na tamtym brzegu ujrzał poprzez ciemność Olę rozpiętą na krzyżu. Jak gdyby nigdy nic paliła papierosa, z brzuchem jak bęben… Cisnął kamieniem w jej twarz – stuknęło głucho i rozległ się plusk. Piotr zapragnął nagle przytulić się do tego brzucha, przebrnął strumień w bród kalecząc sobie stopy o ostre kamienie, ale jej brzuch był zimny. Zimny jak lód. I nie było już nigdzie strumienia, wschodziło  zimne słońce – Gdzie jest Ola?! – rozejrzał się bezradnie, ale nie dostrzegł jej nigdzie.

Szedł gdzieś długo. Potem jechał furgonetką. Nagle znalazł się na jakimś dworcu. Głucho dudnił megafon:

UWAGA! UWAGA! POCIĄG POŚPIESZNY DO GDAŃSKA…

Be the first to comment.

Leave a Reply