do Krakowa (Wolna miłość IV)
Przypomniała mu się Ola, po raz pierwszy od wielu dni – siedziała z nóżką na nóżce w przedziale pociągu wiozącego ich do Krakowa. I to miękkie kolebanie w rytmie stukoczących kół, rozchylające się kolana.
- A co stało się powodem tego „twojego” pójścia na prawo? – pyta uśmiechając się złośliwie.
Ładnie jej, kiedy atakuje, zaostrzają jej się rysy, piersi falują mocniej. Szybciej, szybciej, cholera, kocham cię, ktoś dyszy, ktoś się śmieje, „ja nic nie słyszę”, jakiś gruby głos powtarza: „cholera, ja nic nie słyszę”, ten dzwonek dzwoni i dzwoni, zaciął się czy co? Na ostatnim piętrze staje w oknie dziewczyna. Ciemne rozwiewające się włosy okalają jej twarz. Piotr patrzy na jej długie nogi, sięgają samego nieba i… kolorowe majtki prześwietlone słońcem.
- Niezła sztuka! – krzyczy Piotr do Jacka i macha do niej ręką.
Dziewczyna odwraca głowę. Odwróciła głowę. Patrzy teraz w przeciwległy kraniec miasta, jej postać odchyla się w tamtą stronę, z wyciągniętymi rękami czepiającymi się czegoś niewidzialnego…
Leci. Zsuwa się po szarej ścianie, coraz szybciej, w dół. Piotr objął Olę i patrzą. Ostre słońce chowa się za krawędziami skał. Ogarnia ich dziwny chłód, oczy Oli robią się bardziej okrągłe, zaczyna się trząść, boże, jak ona się trzęsie. Postać w czerwonym skafandrze zsuwa się, leci uderzając o skały raz głową, raz nogami – rośnie w oczach czerwony wirujący tłumok, jeszcze ostatnie odbicie i… na śnieżnym jęzorze czerwieni się smuga – tłumok zatrzepotał jeszcze rękami … Nieruchomieje… Słychać osypujące się kamienie, ktoś krzyczy z góry: Jarek! Gdzie jesteś?! Jarek?! Ola chce coś powiedzieć, po twarzy ciekną jej ogromne łzy, Piotr ociera je grzbietem dłoni, tuli dygoczącą, tamten na skałach leży nieforemny, a z góry ten narastający, rozdzierajacy krzyk: Jarek! Jaaarek!… Gdzie jesteś?!
Dziewczyna myje okno, niebezpiecznie wychylona nuci coś pod nosem, uśmiecha się do Piotra, jej kolorowe majtki sprawiają wrażenie kwiatów wyłaniających się z ciemności, które tak chciałoby się zerwać.
- Uważaj, bo spadniesz! – krzyczy Piotr. Dziewczyna kończy właśnie ostatnią szybę, macha do niego jasną szmatą i znika po tamtej stronie.
Zjeżdżają na linie w dół i… do kasy. Przepisowo tłusta kasjerka wylicza pieniądze. Razem siedemdziesiąt – aż siedemdziesiąt nowiutkich tysiączków! W windzie Jacek odlicza trzydzieści pięć i podaje Piotrowi.
- Nie masz pojęcia, co to dla mnie znaczy – mówi Piotr chowając walutę do kieszeni marynarki, nieco zdziwiony, że Jacek podzielił się z nim fifti-fifti, a mógł przecież wziąć sobie pięć kafli ekstra jak nic, bo przecież to jego fucha i on zrobił więcej.
Przekąsili co nieco w barze, a w akademiku – prysznic i wyrko. Piotr leżał rozparty z rękami pod głową, zadowolony z siebie. Jacek czytał. Ktoś zastukał do pokoju i weszła korpulentna blond – jej ruchy i głos pełne były ekscytacji i nienaturalnego pośpiechu.
- Przyjdź dziś na oblewanie pracy… wpadnijcie z kolegą – dorzuciła patrząc z wyraźnym zainteresowaniem na Piotra.
- Strasznie jesteśmy zrypani – Jacek westchnął.
- Przyjdź, odprężysz się trochę… i ty też – uśmiechnęła się i w policzkach zrobiły jej się sympatyczne dołeczki…
* * *
W przyćmionym świetle Piotr nie mógł nikogo rozpoznać. Korpulentna posadziła ich na wersalce. Przy stole siedziała jakaś inna blond z falującymi włosami i niesamowitym biustem. Z zaciekawieniem przyglądał się jej twarzy i tej bliźnie koło ust. Tak, ona była też na tej ostatniej imprezie.
- My się chyba znamy? – zagadnął.
Jacek siedzący w kącie podniósł właśnie kieliszek.
- Toast za drogie magistrantki!
Wypili.
- To było na pierwszą nogę – Jacek rozlał na „kolejne członki”.
Wypili z oporami, blondyna otrzepała się ze wstrętem.
- Ohydna hara – powiedział Piotr przyduszonym głosem, wyraźnie mu nie weszło. Blondyna przyglądała mu się z uśmieszkiem robiąc taki charakterystyczny, pijacki ryjek. To była ona. Chyba tak. Zakołysała się na krześle.
- Ty jesteś Marika?
- A ty Piotr?
Roześmiali się oboje. Przepłynęło jeszcze kilka kolejek i atmosferka robiła się coraz bardziej swojska. Nachyliła się do ucha Piotra, tak że te „jej” oparły mu się na ramieniu.
- Było nam wtedy dobrze, co? – wyszeptała.
Ścisnął ją za ramię i zajrzał w oczy. Tańczyły w nich takie same poskręcane fallusiki jak wtedy, zapamiętał to dobrze.
Połknęli już po dobrej ćwiartce, nie licząc tego, co tamci wypili wcześniej. Języki się rozwiązały i pracowały swobodnie, najswobodniej. Te przeciągłe akcenty i oczy w słup – wybuchy śmiechu i chichoty. Piotr patrzył na nią, a raczej na te „jej”.
Przyszli jacyś ludzie i usiedli na podłodze. Korpulentna częstowała kanapkami i wódzią. Ci nowi pili ze szklanek, bo zabrakło kieliszków. Piotr nalewał sobie raz po raz podsycając te dobrze znajome diabły z miękkimi ogonkami, które omiatały mu krocze. Marika pochyliła się nad stołem podparta łokciami.. Jej ogromne sutki odznaczały się wyraźnie poprzez materiał sukienki. Jakiś facet gładził ją po plecach. Piotr zauważył go dopiero teraz, bo siedział w kacie za szafą. Facet objął Marikę i przyglądał mu się wyzywająco.
- Nie bój się stary, nie ukradnę ci narzeczonej – powiedział do niego Piotr przeciągając słowo „narzeczonej” – Trochę sobie tylko z nią pogadam – mrugnął do Mariki, która w odpowiedzi zrobiła ten swój ryjek.
Jacek poklepywał po tyłku korpulentną, ci na podłodze śmiali się z czegoś. Korpulentna miała na imię Jola – zarzuciła Jackowi ręce na szyję, przyciągnął ją do siebie i… tango milonga: miętolili się, kołysali, Jola buczała przy tym grubo, zupełnie bez sensu. Piotr przyglądał się w tym ruchom w górę i w dół, coraz szybszym. Tamci na podłodze też zaczęli się obłapiać. Absztyfikant cycatej, z maślanymi zamazującymi się oczkami, usiłował wepchnąć jej rękę między uda, biła go po łapach prychając jak kotka. Ten facet miał maleńką bródkę, jak prawdziwy wódz.
- Ki diabeł? – ktoś się zaśmiał.
- Nie pij tyle – te „jej” opierały się miękko na jego ramieniu, wyłaziły mu na brodę.
- Masz w tym jakiś interes? – Piotr mrugnął porozumiewawczo.
Jej pośladki były ciepłe i pulsujące, a może to były cycki? – potwornie chciało mu się śmiać, ktoś ciągnął go za włosy. To chyba to bydlę z bródką uczepiło go się jak strzyga… Z kimś się szarpał… Ten cholerny charkot spłuczki, ktoś chyba rzyga… Sączy się muzyka. Jacek z Jolą leżą przykryci burym kocem. Marika kołysze się na krześle z głową odrzuconą . Piotr ciągnie ją za biodra. Ktoś chichocze.
- Nie jessstem sssuką.
- Ty jesssteś sssuką, a ja jessstem psssem – pełzali roztrącając krzesła… I ten galop. Ten wściekły rytm…
Słońce świeci w oczy .Piotr leży zapatrzony w ten jej wielki brzuch, który marszczy się i lśni, za chwilę chyba pęknie. Piotr dobrze wie, że to wszystko jest sztuczne, że tego po prostu tutaj nie ma. Nie bój się, nas tu nie ma – mówi do Oli i śmieje się bezgłośnie. Ten galop, ten wściekły rytm narasta. Co ta za pociąg? Dokąd on się tłucze? W natarczywym stukocie kół kolebią się szare manekiny z powykrzywianymi twarzami. Czego oni chcą z tymi rękami nerwowo zaciśniętymi na teczkach? Niektórzy coś mówią, ale nie można ich zrozumieć, jakby usta zatkane mieli papierem. A może oni jedzą papier, bo są po prostu głodni? Może oni są po prostu głodni?! Ten żółty pociąg sunie, wiezie ich gdzieś. Zatrzymuje się z piskiem na brudnym peronie. Przerażający jest świt – ta ciemność przed świtem zarażona trupim blaskiem neonów i szarzejący w mroku napis: GDYNIA… i mur, pod który idą…
Ta pierwsza, z brzuchem, to chyba Ola. Do mnie nie będą strzelać – mówi – to przecież niemożliwe. Idzie na pierwszy ogień z rękami zapętlonymi wokół brzucha i… ręce wystrzelają w górę. Zatrzymują się jak na zwolnionym filmie – kobieta wykonuje jeszcze pól obrotu, przegina się nienaturalnie w tył i upada na bruk brzuchem do góry. Słychać ryk, narastający ryk jakiegoś stada zwierząt i… tupot. Potem cisza. Krotka jak błysk… Coś trzepocze. Jakaś naga dziewczyna leży na podłodze obejmując nogę stołu. Piotr przykrywa ją kocem. Jest przeraźliwie szaro. Słychać jakieś szepty, cichy dziewczęcy szloch wypełnia pokój. Piotr usiłuje się podnieść, ale uderza o coś głową. Klnąc gramoli się spod stołu, z trudem udaje mu się wyjść na korytarz. Czepiając się ścian nachyla się nad bulgoczącą muszlą… I słyszy krzyk… Rozdzierający własny krzyk… Ale nie może już nic zrobić…
Zupełnie NIC.
Piotr podniósł się na łokciach, syknął. Dotykając obolałej głowy, ze zdumieniem namacał chyba bandaż. Rozejrzał się ostrożnie, pulsujący ucisk w skroniach dawał się we znaki i przy każdym ruchu ciemniało mu w oczach…
Z drzemki wyrwał go jakiś szurgot. Śniadanie! – rozdarł się przenikliwy głos. Otworzył oczy w nadziei, że to wszystko zniknie, ale… to był chyba jakiś cholerny szpital. Dotknął pękającej głowy – pacjenci z sąsiednich łóżek unosili się wolno na łokciach -do sali wjeżdżał majestatycznie wózek z parująca zupą mleczną. Rozgotowany ryż ciapał na talerz, pryskało ciepłymi kropelkami.
- Patrzcie go, dzidziuś bawi się ziupką – gruba salowa wzięła się pod boki.
- Proszę natychmiast wszystko zjeść – w drzwiach pokazała się młoda pielęgniarka.
- Ależ ja… – nagły, przeszywający ból rzucił go na poduszkę.
- Ze wstrząsem mózgu nie ma żartów – dziewczyna poprawiła mu prześcieradło, parowało od niej ciepło zmieszane z lizolem, pod fartuchem była chyba naga, co najwyżej w cieniutkich majteczkach.
- Proszę o trochę piwa – jęknął Piotr.
Postukała się palcem w czoło.
- Podejrzenie o wstrząs mózgu to nie żarty.
-Jaki tam wstrząs? Mam po prostu kaca – Piotr odwrócił się do ściany usiłując coś sobie przypomnieć. Ten cały bajzel u Joli, coś pod stołem… Ale co pod stołem?… Wyraźnie przypomniał mu się moment, kiedy walnął głową w blat – ty moja tygrysico… tygrysico?… I ten nagły ból?… Gulgot wody?… Przeraźliwa biel kibla barwi się chyba krwią?!…
Zbudził się z nieprzyjemnym bólem żołądka. Jadł z obrzydzeniem jaja na twardo i popijał lurowatą słodką herbatą. Okruchy żółtka spadały na pościel i nie chciało mu się nawet pstryknąć palcem. Po południu poczuł się trochę lepiej, a najważniejsze, że żołądek przestał boleć. Mógł się znowu zdrzemnąć. Przyśniła mu się Ola śpiąca w potwornie brudnej pościeli, z rozsypanymi na poduszce włosami. Zdziwił się, że mogła dopuścić do takiego syfu, ale przecież to tylko sen – usiłował to sobie wmówić, a była taka żywa w tym śnie. Z przyjemnością wdychał zapach jej ciała zmieszany z jej ulubionym kremem poziomkowym… Coś skrzypnęło. W otwartych drzwiach sali stała pielęgniarka, przy kości, z zadartym noskiem. Przez szczeliny nie dopiętego fartucha przebłyskiwały jasne uda. Położyła na stoliku kilka barwnych pastylek i kubek z wodą. Piotr łykał tabletki nie mogąc oderwać oczu od tych szczelin, szczególnie tych u góry, przez które bielały drgające kule piersi zakończone tym ciemnym chropowatym rdzeniem.
- Ma pan szczęście, że głowa cała… Naprawdę niczego pan nie pamięta?
- A stało się coś?
- Został pan przecież pobity.
Piotr poruszył się gwałtownie – syknął z bólu.
- Przywieźli pana przedwczoraj, na moim dyżurze, Nie wyglądało to najlepiej.
Nic nie odpowiedział, wybałuszał tylko gały usiłując sobie coś przypomnieć.
- Wie pan kto to zrobił?
- Chyba tak, domyślam się – piekący pot spływał mu po czole – Byliśmy trochę pijani.
Po kolacji poczuł się znacznie lepiej. Głowa przestała prawie boleć, tylko przy gwałtownych ruchach szarpały nim odległe, tępe uderzenia. Cóż, po takim skurwysynu z ryżą bródką niewiele dobrego można się było spodziewać. Co za bydlak – myślał z nienawiścią czując gwałtowną potrzebę zmasakrowania go na miazgę. Ktoś coś do niego mówił, ale Piotr udał że śpi i dalej znęcał się nad tym patafianem -wyrywał mu z dupy nogi i patrzył z satysfakcją jak tamten chodzi na rzęsach. Na oddziale zrobiło się cicho, czasem tylko zadudniły kroki, skrzypnęły drzwi. Piotr nie mógł zasnąć, resztki kaca giganta szarpały w nim jakąś drażniącą strunę, na próżno zaciskał powieki, ktoś trzymał go za przegub ręki – znajoma pielęgniarka siedziała przy łóżku i badała mu puls. Była tak blisko z tym swoim ciepłem zmieszanym z lizolem – Piotr czuł „je” wyraźnie pod fartuchem, takie dwa pulsujące zwierzątka, które chciałoby się dotknąć, zacisnąć delikatnie w palcach te szorstkie końcówki – co za koszmar!
- Jak masz na imię? – zapytał wyciągając do niej rękę, ale odchyliła się i nie zdołał złapać ją za fartuch, zaczepił jedynie kciukiem odsłaniając na moment jasne pasmo brzucha, zapięła guzik grożąc mu palcem.
Rano zjadł śniadanie bez szczególnego obrzydzenia. W czasie wizyty oświadczył, że czuje się znakomicie i chciałby stąd wyjść. Lekarz zbadał go dokładnie i około południa maszerował już Piotr w stronę akademika. Odruchowo włożył rękę do kieszeni i zdrętwiał, bo nie znalazł tam ani grosza. W pierwszej chwili chciał biec do szpitala, ale zatrzymał się w pół kroku.
Wbiegł po schodach na pierwsze piętro i nie zwracając uwagi na krzyki portierki wpadł jak burza do pokoju. Jacek siedział na wersalce wertując jakąś grubą księgę, poderwał się na jego widok.
- Masz moje pieniądze? – spytał Piotr z rozpaczliwa nadzieją w głosie.
- Twoje pieniądze? Przecież miałeś je przy sobie.
- Ale nie mam! – Piotr osunął się ciężko na krzesło.
Na stole stała nędzna resztka „żyta”, było tego z półtorej setki. Z obrzydzeniem wychylił, przez chwilę walczył z cofką, ale jakoś się przegryzło i… już tamten kosmaty podskakiwał w nim łaskocząc puszystym ogonem. Jacek klepnął Piotra znacząco i wyszedł. Zjawił się po chwili z dziewiczym „żytkiem” za pazuchą. Pili bez przepitki rozmawiając o kijowych perspektywach po studiach, podobno o Piotrka pytała się Zdziśka.
- To już nie ta Zdzicha – ględził Jacek z pijackim rozrzewnieniem, ale Piotr w ogóle go nie słuchał, twarz mu stężała, wstał.
- Który to pokój? – spytał zaciskając pięści.
- 329 – powiedział Jacek po chwili wahania – Proszę cię, nie rób głupstw.
Piotr gramolił się na trzecie piętro starając się opanować drżenie rąk. Gdy stanął pod pokojem, potwornie rozbolała go głowa. Ktoś tam był. Usłyszał wyraźnie szurgot firanki, ciche kroki i chrząknięcie – zastukał.
- Wlazł – rozległ się wesoły głos i drzwi otworzyły się z rozmachem…
Bródka na jego widok cofnął się pod ścianę. Długo stali naprzeciw siebie…
- Przyszedłem cię przeprosić – Piotr wyciągnął rękę. Bródka uśmiechnął się nerwowo.
- Wiesz, byłem zalany, prawie nic nie pamiętam.
- Ja też, zapraszam cię na… jednego.
- Dobra, ale ja stawiam.
Wyszli na korytarz.
- Kto cię tak zaprawił – spytał z głupia frant Bródka.
- Zaprawił mnie jakiś bydlak jak rzygałem nad kiblem i nie mogłem się bronić – Piotr roześmiał się głośno, upiornie.
Przechodzili właśnie koło sracza, pchnął go tam znienacka i przyładował potężną lufę – Bródka osunął się po ścianie. Piotr podniósł go za klapy, wtłoczył do kabiny wykręcając do tyłu ramiona, zanurzył łeb w muszli i tłukł – pojawiły się czerwone smugi – a gdy Bródka zaczął się krztusić, Piotr zwolnił uścisk.
- Jesteś wolny! -wyrzucił z siebie zatrzaskując drzwi.
Pełen czegoś dławiącego długo wałęsał się po ulicach nie mogąc znaleźć mieszkania Oli. Błąkał się po Starowiślnej, ale za skarby świata nie mógł przypomnieć sobie numeru. Kluczył po klatkach napotykając przerażonych ludzi, bo z tą obandażowaną głową, wielodniowym zarostem i obłędem w oczach wyglądał chyba na niezłego świra. Gdy zza kolejnych zatrzaśniętych drzwi usłyszał terkot telefonu, ogarnęła go panika… To tutaj, albo koniec ze mną -pomyślał waląc gorączkowo do drzwi w sąsiedniej klatce… Długo nikt nie otwierał. Gdzieś w pobliżu z piskiem zatrzymał się samochód, trzasnęły drzwiczki. W drzwiach stanęła Ola, przyglądała mu się zaskoczona, być może nie mogąc go rozpoznać.
- Mogę wejść? – spytał gorączkowo, po schodach zbliżał się stukot buciorów, Ola zamknęła za nim drzwi. Nim zdążył dobrze usiąść, zadzwonił ostro dzwonek i szorstki męski głos mówił coś o facecie z obandażowana głową, który usiłuje włamywać się do mieszkań. To niebezpieczny bandzior – szczekał facior – Piotr usłyszał jeszcze – Proszę mieć się na baczności – trzasnęły drzwi i stukot ucichł.
Ola siedziała naprzeciw niego z tym swoim kpiącym uśmieszkiem, jakby nieco przygaszonym.
- Nie mogłem cię znaleźć – Piotr uśmiechał się głupawo – Wiesz, szpital, takie tam sprawy, sprawki…
Ola przestała się uśmiechać, podeszła i przytuliła jego głowę do piersi. Z trudem przełknął napływające do oczu łzy. Te przeklęte pazury znów zacisnęły się na sercu. Po chwili zjawiła się z kanapkami i herbatą jak gdyby nigdy nic. Jedli w milczeniu.
-Wiesz, bardzo tęskniłem za tobą, Olu.
-Co się stało? – spytała nie podnosząc oczu znad talerza.
- Drobiazg.
Z ogromną ulgą wyciągnął się na tapczanie ubrany w jej pachnącą nocną koszulę. Dotykając odruchowo leżącej na krześle bluzy, namacał w kieszonce coś twardego. Serce zabiło w nim gwałtownie, gdy odpinał metalowy guzik… Jak to mogło się stać?! To wprost nie do pojęcia! – przeliczył, brakowało tylko kilku patoli – srał je pies! Zachciało mu się krzyczeć ze szczęścia, ale wyszedł z tego tylko beznadziejny pomruk. Grunt, że jest szmal – przemknęło mu przez głowę.
Jestem uratowany!
Be the first to comment.