DO ŚWIATŁA (Wolna miłość VII)
Stukot pociągu dochodził jakby z oddali. Piotr czuł na policzku jakiś ciepły oddech. Naprzeciw siedziała z wpółprzymkniętymi powiekami starsza kobieta, pewnie babcia podtrzymująca w rękach główkę śpiącego na jej kolanach dziecka. Rozorana zmarszczkami twarz rozjaśniana raz po raz gwałtownymi smugami światła wdzierającego się przez zasłony była przeraźliwie smutna i pusta, jakby powleczona grubą warstwą szarej kredy. Mara poruszyła się i przytuliła do ramienia Piotra.
- Nie śpisz? – spytała leniwie i przymknęła oczy.
Dotknął delikatnie jej policzka i włosów, stukot kół narastał. Spojrzała na niego tak jakoś śmiertelnie poważnie, ale trwało to bardzo krótko – jej usta rozchyliły się być może w uśmiechu, Piotr objął ją i pocałował.
Zza szyby dochodziło dudnienie megafonu, ktoś mówił: „olej ją, Staszek, olej, jakiś ty naiwny”, starsza pani gładziła jasną czuprynę dziecka – mógł mieć pięć, może sześć lat. Mruknął coś przez sen, jego twarzyczka skurczyła się w dziwny grymas, odwrócił się na drugi bok – poprawiła na nim płaszczyk.
- Ja też bym chciał, żeby ktoś mnie tak otulał – zamruczał Piotr.
- Mogę dać ci cycusia – Mara rozpięła bluzkę.
Przylgnął wargami do szorstkiej nabrzmiałej sutki, starsza pani zacisnęła powieki, piersi Mary zaczęły się oddalać, wołał na nie po imieniu. Matka, młoda dziewczyna uśmiechała się smutno -on jest chyba chory, ma gorączkę – poczuł wyraźnie na czole zimną rękę ojca, ale nie było go już nigdzie, tylko matka stała w rogu łóżeczka zaciskając w rękach wielkie, błyszczące klucze. Zapragnął za wszelką cenę zatrzymać tamtą rękę, gdzieś pod szczytem zamajaczyła czerwona sylwetka, sina przestrzeń gór zacisnęła mu się na gardle, ktoś leciał w dół z narastającym szelestem – stukotem osypujących się kamieni i… czerwieniejąca smuga na śnieżnym jęzorze…
Delikatny język piany liże piach. Piotr dotyka jakichś rozrzuconych na plaży części. Jedna z nich przypomina maleńką rączkę, inna główkę zarosłą glonami. Sterczą nibynóżki wbite w piasek, pogruchotane. Ta bezwładna rączka wydaje mu się znajoma i przerażenie kłuje go milionami igieł – to przecież jego własna ręka! Skąd się tutaj wzięła?! Tutaj się powraca – słyszy jakiś głos przypominający dudnienie dworcowego megafonu – tutaj się powraca do życia… Błękitna fala uderza. Na piasku różowe dziecko kopie nóżkami w siną przestrzeń, uśmiecha się mrużąc oczka w słońcu, uśmiecha się i kopie. Przeraźliwie smutna twarz starej kobiety powleczona grubą warstwą kredy rozpływa się w tej pustyni, zgrzytają hamulce – babciu, chce mi się spać – ich głosy roztapiają się w szurgocie wysiadających.
Jest szaro. Chyba tuż przed świtem. Tak jakoś ciężko i radośnie. Za chwilę chyba tryśnie słońce. Mara przeciąga się, ubiera kożuszek i roztrzepuje włosy.
- Za chwile chyba tryśnie słońce – mówi Piotr.
- Ładnie to powiedziałeś.
Jest śliczna w tej lisiurce z kolorowymi wstążkami, chciałoby się ją zjeść. Za szybą pokazują się roześmiane twarze ludzi. Hej – machają do siebie rozcapierzając paluchy. Jest ich chyba sześciu, oprócz Mary czterech chłopaków i dwie dziewczyny: Marek, Janusz, Zbyszek, Beata i Ania. Zawiewa mroźny wiatr, ale nie jest zimno.
- Idziemy na powitanie słońca – mówi Mara.
Szli przytupując, wąskimi uliczkami w dół. Robiło się coraz jaśniej. Wiatr rozwiewał ich włosy wymykające się spod czapek, kąsał coraz mocniej. Powoli zbliżali się do wydm, za którymi było już tylko morze, zimowe morze. Przyspieszyli kroku, brnąc w śniegu po kolana wspinali się na garb wydmy dysząc ciężko. Kolorowe, wełniane szaliki furkotały na wietrze – jeszcze tylko kilka kroków, jeden z nich zapadł się do pasa, pomogli mu się wygramolić. Wśród śmiechów i kuksańców stanęli na szczycie wydmy. Jasnosina przestrzeń otworzyła się przed nimi.
Biegli, a raczej przedzierali w kopnym śniegu do tej pofałdowanej granicy, gdzie rozpoczynało się spiętrzone krami morze. Morze zamordowane mrozem, jakby ktoś zamienił żywą istotę w kukłę najeżoną krami, które sprawiały wrażenie niekończących się zasieków. Aż nie chciało się wierzyć, że gdzieś pod tą skorupą oddychała żywa woda, kłębiło się życie milionów istot walczących o przetrwanie, każdego dnia, każdej godziny i sekundy.
Promienie słoneczne sączyły się przez jaśniejącą mgłę, gdzieniegdzie przebłyskiwały iskry lodu jak ukryte pod śniegiem bagnety. Chyba tak wyobrażałem sobie śmierć – pomyślał Piotr – biel i przebłyski… Gdyby teraz jakiś wielki młot uderzył w tę pustynię, gdyby morze ryknęło nagle wyzwolone w trzasku łamiących się lodów, tysiącami lodowatych płomieni wystrzeliłoby w górę pochłaniając wszystkich…
Stali urzeczeni wpatrując się w rozjarzoną przestrzeń. Słońce wzeszło wyżej. Pełzające języki płomieni wybuchały w coraz to nowych miejscach. Mara wtuliła się w ramię Piotra.
- Podoba ci się śmierć? -spytał dziwiąc się brzmieniu własnego głosu, który wydał mu się zupełnie nierealny.
Zanurzyła rękawice w białym puchu posypując sobie twarz. Reszta przyjęła to za sygnał do zabawy i rozpoczęły się gonitwy i tarzanie w śniegu, tak że niebawem wszyscy wyglądali jak bałwany. Piotr mógł się im teraz przyjrzeć. Janusz i Zbyszek niewiele różnili się od siebie: jasne z brodą. Zbyszek nieco niższy i drobniejszy. Za to Marek – Brodacz, wysoki jak tyka, z czarnymi, niezwykle gęstymi włosami szalejącymi jak rozwścieczone węże. Jeszcze Beata o buzi aniołka z barokowego obrazka i Ania o ostrych rysach i orlim nosie, chyba najpoważniejsza ze wszystkich. Teraz to wszystko kotłowało się i gziło, migotały tylko buty, rękawice i wywalone jęzory. Piotr wpadł w objęcia Beaty, przewalali się przez siebie, aż zabrakło im tchu. Leżeli na plecach jak „skopulowane orły”, oddychając z trudem. To określenie usłyszał Piotr po raz pierwszy i wydało mu się zabawne. Tak ja te „skopulowane orły” wszystko było tutaj jakieś inne.
W powodzi słońca Mara zrzuca czapkę, rozkłada ręce jak ptak gotujący się do lotu… Piotr widzi ją na tle tych rozszalałych płomieni jak unosi się w przestrzeń, tańczy ledwo dotykając stopami puszystego śniegu. Przyłączają się inni i płynie w powodzi światła:
HARE KRSNA HARE KRSNA KRSNA KRSNA HARE HARE
HARE RAMA HARE RAMA RAMA RAMA HARE HARE
Be the first to comment.