RSS Feed
sierpnia 26

No i zaczęło się (Wolna miłość VI)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

No i zaczęło się załatwianie formalności. Ten cały korowód papierków, wyjazdy do miasteczka po dokumenty, gratulacje i uśmieszki „wtajemniczonych”. Jacek nie mógł się nadziwić, cmokał tylko swoim zwyczajem i kiwał bez przekonania głową. Ale przejął się, bo załatwił dla nowożeńców kilka niezłych robótek, tak że Piotr  uzbierał niebawem niezłą sumkę, z którą można było od biedy zaczynać to „nowe życie”. W każdym bądź razie wystarczało, żeby „obkupić się trochę” i „urządzić weselisko”, co Ola uważała za zbędne, a do czego Piotr przykładał dużą wagę mówiąc, że wesele jest tylko raz.

Kupili śliczną suknię z jedwabiu za dychę z hakiem. Przy tym zakupie Piotr był nieprzejednany, za nic nie chciał tańszej,  a dla  niego -garnitur z czarnego sztruksu, prawdziwe lakierki i muchę w czarne grochy. Wszystko to,  łącznie z nowiutką bielizną, leżało już w szafie czekając na ten dzień, a miał on nastąpić szóstego grudnia, w święto Mikołaja, żeby ich dzieciom „świat nie skąpił prezentów”.

Piotr nie był jeszcze przekonany czy zaprosić rodziców. Ci małomiasteczkowi arystokraci, jak ich pogardliwie określał, przygotowali mu już kiedyś partię nie do odrzucenia, córeczkę miejscowego właściciela wytwórni jelit sztucznych, którą obłapiał kiedyś na skwerku koło domu wracając z jakiejś prywatki, co zauważyli przypadkowo i podchwycili temat z radością: Ożeń się, Piotr, to świetna partia i taka porządna dziewczyna… W małżeństwie nie kieruj się miłością – pouczał go ojciec – miłość to głupota lat młodzieńczych, opada wraz z fajfusem i… dupa zimna.

- Ja już dawno zawiesiłem na haku łowieckie przybory.

Ojciec zmarszczył brwi z fałszywą pogardą, bo wiadomo było powszechnie, że żadnej żywej nie przepuści, z czym matka zdążyła się już pogodzić i przyjęła to za normalny stan. Piotr poklepał starego po ramieniu i spojrzeli sobie w oczy z szelmowskim błyskiem porozumienie jak dwóch dojrzałych mężczyzn, którzy znają się na rzeczy.

Szedł teraz ulicą z głową pełną Oli i innych drobnych spraw, które należało załatwić, między innymi:  dwie pary czarnych skarpetek i rękawiczki, bo ślub trzeba brać w rękawiczkach – na tę myśl parsknął śmiechem i poczuł się całkiem rozrywkowo. Mijały go kobiety i dziewczęta opatulone w ciepłe płaszcze i kożuszki – okutane w szale. Kobieta jest jak dziecko – myślał o Oli z tkliwością widząc ja leżącą na pościeli z wyciągniętymi jak niemowlę rękami, z włosami rozsypanymi na poduszce. Oleńko, kochanie ty moje, ja ci bobaska zbroję – zanucił i uśmiechnął się w duszy do tego zbrojenia. Ten tekścik to była taka sobie bzdurka, ale napisał ostatnio kilka poważnych wierszy i pokazał je Jackowi, który nawet pochwalił „zdolność formułowania” i „wrażliwość”.  Zachęcony tym, gdy poczuł w sobie natłok dziwnych, pojawiających się nagle myśli – siadał i pisał. Zebrało się już tego trochę. Ola też chwaliła niektóre, mówiąc że właściwie to nadają się do druku. Postanowił zebrać to wszystko i pójść do jakiegoś redaktora od poezji, choćby i w „Rzyci Literackiej”, jak doradzał Jacek, ale ciągle mu schodziło i w ferworze przygotowań przedweselnych nie znajdował na to po prostu czasu. Przeglądał jednak prawie każdego wieczora te wymiętolone kartki, gładził je palcami i uśmiechał się do nich.

Ale jak właściwie do tego doszło, że szedł teraz do USC z przekonaniem, że znalazł w końcu patent na życiowy port?

Olę znał prawie od dzieciństwa, mieszkała kilka domów dalej. Jej rodzice rozwiedli się jak zaczynała ogólniak i matka wyjechała gdzieś ze swoim panem, podobno za granicę. Ojciec jej był plastykiem, plotkowano o nim w miasteczku, że jest „homo niepewny”, podobny wyjeżdżał w tym celu do różnych hoteli. Miasteczkowi znawcy nie mogli się nadziwić jak za takie bohomazy można płacić „takie ciężkie pieniądze”. Ale „tamci” wciąż robili mu wystawy i przeczytać o nim było można tu i ówdzie. Padały komentarze: „Ci redaktorzy to same pedały, nic też dziwnego, że trzymają ze swoim”.

Kiedyś zrobili mu wystawę w miasteczku. Cóż to było za dziwowisko. Ludzie przychodzili na zasadzie ciekawostki i patrząc na te „gnioty” stukali się palcami w czoło wymieniając kpiące spojrzenia. Piotrowi utkwiło kilka zasłyszanych opinii: Ależ to zwykłe oszukaństwo – mówił ktoś ściszonym głosem. Ale kolory ładne – dodał inny. Co pan, panie pieprzy! Nie widzi pan, że nabija się nas tu w butelkę? Toż przecież potrafi tak każde dziecko na litość boską.

Piotr przyglądał się długo tym „bohomazom”, patrzył na nie z wszystkich stron i chociaż tego nie rozumiał, czuł wyraźnie, że coś w nich jednak jest, jakaś skowycząca, skłębiona, szukająca ujścia energia – i nie miał o nich wcale złego zdania, ale na złość Oli nazwał je wtedy bazgraniną. Nie odzywała się do niego przez pewien czas i nie odpowiadała nawet na „cześć”, jednak nie zrażał się tym zbytnio i z uporem powtarzał to „cześć”, prosto w oczy, które odwracała na jego widok, aż któregoś dnia odpowiedziała mu w końcu i pozwoliła w ramach przeprosin zaprosić się na ciastko. Znad kremówki spoglądał ukradkiem na jej szczupłą, wyrazistą twarz  i te wiecznie zamyślone oczy pokryte jakby delikatną mgiełką. Z tą Olą nie mógł się jednak zdobyć na żaden konkretny gest, który posunąłby jakoś sprawę do przodu. To była po prostu „panna Aleksandra”, jak nazywali ją w szkole złośliwi napaleńcy i Piotr nie miał ciągle odwagi wystartować do niej jak do normalnej dziewczyny.

Spojrzała na niego nieco cieplej, gdy dostał się na studia, Dopiekła mu wtedy w pociągu, gdy jechali do Krakowa, że sam nie wie, dlaczego akurat na prawo, bo „żeby poważnie studiować, to trzeba chociaż mieć jakąś głębszą motywację”… Uniósł się wtedy ambicją i unikał jej przez kilka miesięcy…

Teraz szedł do USC i perspektywy życiowe rozjaśniły mu się tak bardzo, że postanowił wrócić na studia, Jacek obiecał mu jeszcze kilka fuch, więc nie powinno być źle. Oboje dostaną stypendium i jakoś pójdzie – skończą studia i z tytułem magistra sprzedawać będą jarzynki, może jakieś inne detale, albo jeździć na handel, czy zajmować się innym sensownym zajęciem., które da trochę szmalu, żeby dało się normalnie żyć. Mgr badylarz to brzmi dumnie. Niedługo każdy szewc, czy hydraulik będzie miał tytuł i wypisze go na swoim szyldzie. Tylko, że nie będzie komu myśleć, bo ci od pieniędzy by chcieli, żeby ludzie myśleli za darmo. Kiedyś dojdzie do tego, że stanowiska kierownicze obsadzało się będzie za karę, na mocy wyroku sadowego. Czy oni tam na górze poszaleli, albo mają w tym jakiś parszywy cel?…

Znowu przedział tej cholernej ciuchci wiozącej ich do Krakowa. Ola z nóżką na nóżce uśmiecha się kpiąco i pyta dlaczego na prawo, może być na lewo, mówi z wściekłością Piotr, ale ona nie słyszy, dziwnie znieruchomiała. W tym jednostajnym rytmie, jak kukiełce podryguje jej głowa, rozchylają się kolana. Dlaczego ten cholerny pociąg tak się tłucze? Dlaczego nie można stąd wyjść? Piotr napisał taki tekst, może początek opowiadania czy powieści. To wszystko napisało się samo, chociaż nigdy tego wcześniej nie robił, w tym rytmie, niezmiennym rytmie zdychającej ciuchci – w którym tkwił.

A może to nie był żaden tekst, tylko samo życie, którego jak obowiązkowej lekcji nie można opuścić, którego nie da się pominąć i… rzyga się nim i… żyje się dalej, w tym wspólnym rytmie, nie do zniesienia -trzeba to jakoś jednak znieść. To chyba cud! Piotr słyszał w wyraźnie sobie te słowa i powtarzał je jak powtarza się modlitwę dziwiąc się skąd ja tak płynnie zna na pamięć.

Ludzkie twarze podrygiwały sennie rozjaśnione uderzeniami światła, na które przestały już od dawna reagować, bo ten pociąg niósł ich do nikąd. Nawet konduktor nazywał się Nikt, choć z Odyseuszem miał tyle wspólnego, że nie zdradzała go żona, bo zadusił ja własnymi rękami i zakopał na jednej ze stacji, w głuchą, grudniową noc. A może to był tylko koszmarny sen, a jego żona gziła się w tej chwili za dolce w jednym z nadmorskich hoteli, albo gdzieś za granicą? A może to był jakiś inny konduktor, który nie sprawdzał wcale biletów, tylko skupował sznurówki i krawaty, żeby nie można się było po prostu powiesić? Piotr spojrzał mimochodem na siedzącą naprzeciw  dziewczynę z rękami skrzyżowanymi na ogromnym brzuchu i spytał co ona tutaj robi – odpowiedziała , że nic.  Po czym, gdy pociąg zahamował z piskiem, podniosła się ciężko i wytoczyła na jasny peron mrużąc oczy – za nią wyszli inni, z poszarzałymi twarzami, z kulami papieru w zębach. W górze huczały helikoptery. Jacyś faceci ciskali trupki dzieci do ogrodów – padały głucho na zimową grudę, ten stukot odbijał się echem od muru, co to za mur? Piotr zapragnął nagle znaleźć się tam, w środku. Uderzył z determinacją głową i… mur rozstąpił się, rozwiał… Pokonał jeszcze kilka takich murów i znalazł się w ogromnej sali, gdzie za kwadratowym stołem zasiadła elegancko ubrana gromada wampirów, czy jakichś innych ludożerców rozszczekanych, rozmlaskanych nad ludzkimi szczątkami. Mówiono tu o „szczytnych ideałach” i „zasadach nie do podważenia”, a karabinierzy przynosili wciąż świeże mięso. W ferworze tej uczty spadała im czasem na ramię jakaś belka, beleczka -obnosili ją z dumą wokół sali, chociaż nikt z ucztujących nie zwracał na nich żadnej uwagi – zaciskali z entuzjazmem lufy karabinów i wyruszali na dalsze łowy. A ci za stołem żarli, aż spieniona ślina ściekała im z kwadratowych pysków. Piotr przecierał oczy, ale obraz nie chciał zniknąć, wciąż widział przed sobą to wygłodniałe stado wpatrzone łakomie w drzwi, które niebawem miały się otworzyć.

- Niech żyją robotnicy Gdańska! – ktoś krzyczał w tym pustym kloszu. Jaki znów klosz?! Co za bzdury?!

- Dokumenty! -twardy głos osadził go na miejscu.

- Idę do USC – wyrecytował i schował do kieszeni dowód oddany mu przez pogodnie uśmiechniętego milicjanta… I… przedzierał się dalej, do znajomej bramy, schodami i korytarzem, w blasku neonówek, do pokoju kłującego w oczy czerwoną wykładziną z zawieszonym nad nią szarym orłem sprawiającym wrażenie ptaka przybitego do tła, spłaszczonego drogowym walcem -który nie przejmując się w ogóle fatalnym położeniem, jak gdyby nigdy nic, uśmiechnął się do Piotra i puścił perskie.

- Pan w sprawie ślubu? – spytała urzędniczka.

- Już tutaj kiedyś byłem – Piotr położył na ladę papiery. Przyglądał się jej zdrowym zębom i piersiom, które przyciskała końcami do kantów biurka, gdy zapisywała w potężnej księdze ich „osobowe dane”.

Piotr kupił świeże bułki i masło, bo przyszła mu ochota na jajecznicę z cebulką i pomidorami, choć pomidory były teraz piekielnie drogie, ale raz się żyje. Ola jest pewnie głodna, czeka na mnie – ogarnęło go wzruszenie. Puszyste płatki śniegu wirowały wkoło. Przechodząc przez Rynek spotkał znajomą grupę „przebierańców” , a wśród nich Marę, w krótkim kożuszku i lisicy obszytej kolorowymi, poskręcanymi wstążkami, które rozwiewał wiatr. Śnieg siadał jej na brwiach i rzęsach pobłyskując w nikłym świetle grudniowego słońca. Jej kumple wchodzili już na Rynek, jeden z nich, którego Piotr chyba znał, albo jakiś inny podobny, odwrócił się i zapytał o coś gestem rozłożonych rąk.

- Dojdę do was! – krzyknęła poprzez gwar ulicy zwinąwszy ręce w trąbkę.

- Wyjeżdżacie gdzieś? – spytał Piotr podnosząc kołnierz kurtki, bo zadął właśnie przenikliwy wiatr.

- Wybieramy się nad morze.

- Teraz? W zimie?

- Będziemy się opalać na plaży nudystów.

- Na lodzie?

- Na lodzie też.

Piotr przyglądał jej się przez chwilę.

- Pojechałbym chętnie z wami, ale właśnie się żenię… – nagły podmuch wiatru zagłuszył jego ostatnie słowa. Mara machnęła mu ręką i zniknęła w tłumie.

Ruszył przytupując w stronę Grodzkiej, przyciskał pod pachą torbę z jedzeniem i myślał o Oli, która czeka. Wskoczył do tramwaju. Wciśnięty pomiędzy pośladki jakiejś starej baby i faceta w kożuszku otulonego seledynowym szalem, nie reagował na jego manipulacje koło uda. Dopiero jak paluchy pedryla zbliżyły się do jego rozporka, trzasnął w nie pięścią, aż tamten syknął. Tramwaj zatrzymał się przy Starowiślnej i… ruszył dalej… prosto… Z uczuciem dziwnej ulgi patrzył Piotr na oddalające się znajome domy. Gdy wysiadł na dworcu, cos ścisnęło go za serce, ale trwało to tylko chwilę, bo przechodząc przez most nad torowiskiem zobaczył wychodząca z tunelu Marę – biegł zaciskając w ręce plastikową torbę, aż zatrzymał się zdyszany pod zegarem, przy wejściu głównym. Hipisi rozmawiali chyba o czymś zabawnym, bo jej oczy skrzyły wesoło, a znajomy, chudy jak tyka brodacz gestykulował szeroko rękami, „ale numer” – doszedł go jej rozbawiony głos i śmiech.

- Jestem – powiedział głośno Piotr.

- Nieźle ci z brodą – Mara mierzyła go badawczo.

- W zimie najwygodniej – wybąkał bez przekonania i obejrzał się za siebie.

- Żal ci tego syfu?

Nie odpowiedział. Wlókł się za nią przez hałaśliwy peron, jeszcze raz na mgnienie oka odwrócił się w stronę miasta i znów poczuł w sercu to zwierzę, jego bezlitosne pazury… Przez zamarznięte szyby majaczyły żółte ściany dworca, przemijające jak we śnie ściany domów i ulice z ludźmi spieszącymi w tej mgle,  poprzez szybę, za którą rozpościerało się już teraz tylko szczere pole – puste i głuche. Nad tą białą pustynią gnały warkoczyki szarego pyłu. Mara rozpięła kożuszek.

- Czy wiesz, że jedziesz do ziemi obiecanej? – spytała tarmosząc go delikatnie za brodę.

- Wiem – powiedział Piotr i tłumiąc w sobie jakiś zapiekły żal, czy nagłe bolesne wspomnienie, objął ją lekko ramieniem i patrzył z uporem w okno, za którym oprócz oszalałych cieni nie widać już było nic.

Be the first to comment.

Leave a Reply