KRZYŻ (Wolna miłość XIII)
- Panie! Dlaczego mam tak cierpieć?! Dlaczego spotyka to mnie?! Dlaczego jestem tutaj sam?! – krzyczał potrząsając grzywą
Coś uniosło go do góry – świetliste oszalałe świdry zbliżyły się do rozkrzyżowanych rąk, przeszywający ból targnął ciałem i z ciemności wyłoniła się szkaradna trupia twarz i… ręka… Ból jakby zelżał… Piotr podniósł głowę i dotknął językiem popękanych warg… Może to Bóg Ojciec, albo któryś z jego sług, wyszeptał błagalnie:
- Daj mi choć odrobinę wody, Panie.
Trupia twarz wżerała się w niego oczami jak świdry, Piotr chciał splunąć w te ślepia, ale język miał suchy jak wiór i jeszcze te nogi, jakby je ktoś poobcinał i… broczącekrwiąręce… ten straszny dochodzący nie wiadomo skąd śmiech, który dobijał…
* * *
Siedzą na zielonej ławce ze złamaną ruszającą się listwą. Piotr mruży oczy w słońcu, jest mu trochę zimno, kolana Mary rozchylają się i stulają.
- Co tak siedzimy na tej ławce?
Mara śmieje się, chichocze, Piotra drażni ten śmiech, jej białe pośladki siadają mu na oczach – całuje je przez sen. Siedzą w jakimś domu i piją herbatę. Ludzie wchodzą i wychodzą, dziewczęta z długimi nogami, nie miałem nigdy prostytutki, słychać trucht pająków przebiegających po murze, ktoś kopuluje się pod ścianą, wali wściekle – ten łopot rozpryskującego się mułu – ktoś rzyga ten niekończący się poemat, którzy, którzy… którzy… nagością w jeziorze – podnosi się z kolan – czyjeś ręce pomagają mu wstać, cierpki smak na wargach, może to krew, a może wino – idą znowu prześwietlonymi ulicami, słońce wschodzi krwawo, obok jakaś dziewczyna, Mara? Pęknięty balon? – jesteśmy jak skopulowane orły – uśmiecha się głupawo.
- Mówiłaś coś?
Mara grzebie w torbie, za chwilę tam chyba zniknie… Piotr pije z butelki, kroplę po kropli – rozpryskujące się zielone szkło, ktoś otworzył okno, jest noc, albo tuż przed nocą, albo świt… Idą wąskimi uliczkami, ktoś każe im natychmiast wyjść, ale Piotr nie wie dokąd mają pójść, ale nie obchodzi go to wcale, piją znowu herbatę, której nie da się już pić…
- Nie wolno ci brać ani jednego procha więcej, słyszysz?!
Dochodzi go jej chropowaty głos. Potakuje głową i wlecze się za nią posłusznie.
Jest chyba sam, tutaj wszystko takie dziwnie odległe, chociaż tę ulice Piotr dobrze zna, pamięta tu każdy kąt, ale chyba to nie ta ulica – nogi same niosą, ręce wymachują dziwne hieroglify, zataczają łuki, jakby chciały unieść nieforemny kadłub, tę kupę mięsa wyrzucić gdzieś w przestrzeń.
Piotr zastanawia się czy oni go widzą, te maleńkie ludziki uśmiechają się do siebie, ale ich wzrok jest martwy, gdy spotyka się z jego wzrokiem przez ten klosz, przez tę szybę, pan Piotr jest przecież kierowcą kryształowego czołgu, te lufy karabinów nic go już nie obchodzą, tym bardziej, że to tylko dzieci bawiące się w wojnę. Ich hełmy błyszczą w słońcu, iskrzą się rojami gwiazdek, nawet gwałcona właśnie dziewczyna z cekinami wpiętymi w zakrwawione uda śmieje się, jedno ucho ma zielone, a drugie niebieskie – Piotr nie może jej sobie przypomnieć, chociaż wydaje mu się, że spał z nią wiele razy, podobna jest do jego żony i wcale nie dziwi go fakt, że nie ma przecież żony, chciałby teraz do niej wyjść i powitać ją kwiatami, po tym pierwszym stosunku, po tym pierwszym gwałcie, ale szklana kula nie puszcza, ten cholerny czołg, Piotr boi się jej dotknąć, bo gdyby nagle pękła, gdyby znalazł się niespodziewanie wśród tych półmartwych ludzi i musiał z nimi rozmawiać, patrzeć na te ociemniałe sine węże znikające wciąż pod skórą – ta ulica jest taka ohydna. Piotr dopiero teraz czuje jak bardzo, naprawdę ją kocha…
Dziewczyna o jasnych oczach gryzie jabłko, jabłko jest czerwono-żółte, usta dziewczyny tryskają sokiem, który spływa po wargach na szyję i piersi. Piotr nachyla się, bo chce mu się pić. I wdziera się do niego szum rozmów, warkot, biadolonie tramwajowych kół i dzwonek – chyba na koniec świata – mamo kup mi lody!
- Mamo, kup mi lody! – krzyczy na całe gardło.
Ludzie ustępują mu z drogi, jakaś panienka liże biało-różowego loda, w seledynowej plisowanej spódniczce, która rozwija się jak harmonijka.
- Dasz polizać? – pyta wyciągając do niej rękę, ale dziewczyna ucieka, różowy płyn znika gdzieś w ustach pasażerów, chyba znowu zapomniałem kupić biletu – myśli przerażony.
- Czy nie widziała pani konduktora? – pyta kobieciny o zwiędłej twarzy, która podaje mu szklankę z musującym płynem patrząc gdzieś w bok.
Piotr pije długo, potem siedzi na jakiejś ławce i jest mu zimno, chyba na coś czeka, nie może sobie przypomnieć, ogromnie boli go głowa i właściwie ktoś mógłby od niego choć na chwilę zabrać ten ból!…
Jasnowłosa uśmiecha się do niego, jej piersi pulsujące pod kolorową bluzką wydają mu się znajome, dotyka jednej z nich rękami jak dotyka się jabłka na jabłoni.
- Mara – szepcze Piotr najtkliwiej jak potrafi.
Gładzi jej ramiona, włosy, uszy i Mara nie rozpływa się jak mgła, jest żywą dziewczyną, której można wejść po prostu między nogi i ją zerżnąć, ale Piotr nie rusza się z miejsca.
- W końcu mnie poznałeś – słychać jej odległy głos.
- Jak mógłbym nie poznać?
- Siedzimy tu od rana, mówiłeś że mnie nie znasz.
- Siedzimy tu co najmniej rok – Piotr śmieje się krótko.
- Ferma, trawka, glimid, parkopan, tri – jej słowa odbijają się daleko.
Potakuje głową i patrzy na te cienie krzyżujące się pod sukienką.
- Jeszcze trochę – Mara głaszcze go po twarzy.
Piotr nie czuje jej dotyku, sam próbuje się dotknąć i stwierdza, że twarz porasta mu długi, splątany zarost – wybucha śmiechem.
- Zupełnie nie wiedziałem, że mam brodę.
Śmiech zamiera mu w ustach, krzywi się z bólu przełykając ślinę, chciałby gdzieś usiąść, ale Mara ciągnie go za rękę…
Jest prawie ciemno. Przez szparę przebłyskuje światło. Drzwi uchylają się skrzypiąc, Piotr siada obok Mary na zbitym z desek łóżku, rozprostowuje nogi i wdycha z przyjemnością chłodny piwniczny zapach.
- Wilgoć dobrze robi na skórę – uśmiecha się bardziej do siebie niż do Mary, czy człowieczka, który siedzi skulony na przeciwległym krańcu łóżka z głową okrągłą jak bochen i przygląda im się świdrującymi oczkami.
- Jak leci, Gawial? – pyta Mara rozwalając się swobodnie.
- Sądząc po pytaniu, twoja inteligencja obniżyła się niebezpiecznie – Gawial podrapał się za uchem i splunął przed siebie rozcierając ślinę butem.
- Pracujesz dalej nad twórczym rozwinięciem idei onanizmu?
- Wolę mój onanizm, niż wasze kopulacje – Gawial ziewa szeroko – Człowiek może mieć pełne zaufanie tylko do siebie i powinien pokochać najpierw siebie, zanim zbliży się do innych.
- A ty pokochałeś już siebie? – Mara przeciąga się rozpinając kurtkę – Może i mnie byś tak troszeczkę pokochał?
Jego oczy błysnęły, na moment.
- Wolę sam się kochać, wtedy jestem wolny… Kiedy zechcę, to spuszczam się na ścianę, swobodnie. Ściana najlepiej nadaje się do miłości… i nigdy nie płacze, nie krzyczy…
- Ty, teatroman, zrób lepiej herbaty – Mara zdjęła buty i podkuliła nogi.
Gawial wysunął spod pryczy pogruchotaną maszynkę i okopcony aluminiowy czajnik. Z wiaderka stojącego w kącie zaczerpnął chochlą wody i splunął z namaszczeniem na podłogę, rozcierając butem.
- Mógłbyś dać spokój z tym pluciem – Mara skrzywiła się z obrzydzeniem.
- Wolnoć Tomku… – Gawial splunął jeszcze raz, potem napluł jeszcze na rękę i natarł łysinę, wcierał długo, aż z końców króciutkich włosków znikły błyszczące kropelki.
- Zaraz rzygnę – Mara wydyma z obrzydzeniem usta.
Piotr kołysze się oparty o ścianę. Czyjeś ręce dotykają go lekko, czuje zapach kwiatów, których kształtu nie potrafi określić, ale nie chce mu się otwierać oczu, trwa w tej ciepłej ciemności oddając się delikatnemu szelestowi, chyba trawy kołysanej ciepłymi, wzbierającymi na sile podmuchami – trawy – która zupełnie się nie gniecie, można położyć się na niej, stanąć mocno stopą, a źdźbła podnoszą się nienaruszone. Piotr myśli z radością, że w końcu udało u się tu dojść, że to on jest wybrany spośród wielu – tutaj rosną rozłożyste, ogromne kwiaty: czerwone, fioletowe, żółte – ich zapach wypełnia go szczelnie, coraz głębiej, dotkliwiej, aż łzy kręcą się w oczach – dotyka jednego z nich, jego aksamitnej, dziewczęcej skóry…
Siedziała nad strumykiem w niebieskiej sukience – jej palce kreśliły na wodzie jakieś znaki, włosy falowały. Zrzucił z siebie ubranie i szedł do niej przymykając oczy – do tych rozchylających się w uśmiechu ust – już tak blisko, pachniało jaśminem. Piotr nie znał tego zapachu, ale to był chyba jaśmin i… już położyć miał ręce na tych wpółprzymkniętych oczach, wargach rozchylających się w uśmiechu, gdy nagle spomiędzy jej zębów wypełzł ogromny pająk. Piotr zdążył zatrzymać się na szczęście, bo jej ciało okazało się siedliskiem pająków, jaszczurek i innego plugawstwa, które wypełzało coraz gromadniej z rozstępujących się porów skóry, kroczyło jak armia – a w ich pobłyskujących stalą paszczach nikła trawa i kwiaty, pozostawała pustynia palona przez czerwone słońce, które przypominało jakąś zapomnianą głownię, porzuconą głownię, która nigdy nie spali się do końca, dopóki piasek nie zamieni się w morze szkła odbijającego zastygłe obłoki – Piotr patrzy na to wszystko z paznokciami wbitymi w twarz, bo dopiero teraz sobie uświadamia, że nie można już nic zrobić, trzeba iść na ten stos wcześniej czy później – gaśnie światło…
…Jakiś ciepły kształt. Ciepły spocony… człowiek. Piotr dotyka jego pleców, chyba pośladków, włosów. Teraz idzie potykając się wśród śmieci, brnie w poszukiwaniu jakichś „szczątków dziecka”, co za paranoja! – „rozrzuconych na piasku” – ten pieprzony wyjec z oczami patroszonej ryby, z genitaliami powiewającymi nad tym rumowiskiem pełnym skulonych postaci – ktoś zrywa się i pędzi na oślep pomiędzy jaśniejące w mroku uda, z piana na pysku
LOVE NOT WAR
Be the first to comment.