RSS Feed
sierpnia 26

LOVE NOT WAR (Wolna miłość XIV)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Pośród tego morza spermy, krwi i łachmanów – młody staruch z mięsistymi wargami, wijący się wśród tych skorup i gnijącego ścierwa krzyczy swój poemat, w narastających ciemnościach, skowyt zaszczutego zwierzęcia!!!…

KOGO ON CHCE OCALIĆ?!

Kiedy sam zdycha. Chociaż nabrzmiałe krwią wargi jeszcze krzyczą, a ręce walą wściekle w bębenek uniesiony wysoko nad głową:

Moloch! Samotność! Brud! Kubły na dzieci i nieosiągalne dolary!
Dzieci wrzeszczące pod schodami! Chłopcy łkający w koszarach!
Starcy płaczący w parkach!…

Ten żar wypala się do szczętu! Ta czerwona głownia jest teraz w nim, zabija jego wieczne serce?! Piotr dotyka lodowatej klamki i wchodzi do pokoju oświetlonego drgającym płomykiem. Z kąta patrzy na niego ogromny facet z brodą, z wywiniętymi wargami Murzyna. Jedna z dziewcząt to chyba Ola, rozmawia z jakimś wygolonym palantem, który ostrzy nóż.

- Nie możemy trochę zaczekać? – jej głos drży.

Wygolony przybliża nóż do świecy, klinga ciska skry, które odbijają się w oczach stojących wokół ludzi. Ola kładzie się na stole przykrytym szara szmatą. Skąpe światło otwiera to miejsce otwarte naprzeciw noża. Piotr patrzy w jej ogromny, pulsujący brzuch, na skrzyżowane na nim ręce…

- Ale trafisz go prosto w serce? Nie będzie się męczył? – pyta Ola…

Nóż unosi się do góry… Czerwone ptaki siadają na rękach, daremnie próbuje je strząsnąć, zjawiają się wciąż nowe, skąd tyle tej krwi?! – Piotr schyla się po leżące w kącie prześcieradło, owija się nim szczelnie – teraz sam staje się biało-czerwonym ptakiem, który wlecze się potykając ciemnym korytarzem…

Pod jaskrawym abażurem ludzie piją herbatę, jak przybici do tego stołu, z oczami przywiązanymi do szklanek, ale nie widać nigdzie sznura ani krwi. Piotr biegnie potykając się o coś – dotyka palcami ciemnoczerwonych  paciorków… Pośrodku pali się ognisko. Poprzez płomienie tańczą konwulsyjnie kształty dopalającej się lalki. Jedna ze zwęglonych rączek łamie się i rozpada,  coś unosi Piotra, ludzie śpiewają tańcząc wokół ognia, chciałoby się tu pozostać, ale jakaś zimna łapa ciągnie go w kąt – tam  liżą się jak psy. Piotr śmieje się wściekle – a może ja jestem wściekły?!

- Ja się chyba wściekłem – szepcze do dziewczyny i zaczyna warczeć obwąchując ją z wywalonym jęzorem.

- Kocham cię – pakuje w nią ten jęzor tłumiąc płacz…

Uderza głową w coś twardego, chce mu się kląć, ale nie jest zdolny poruszyć zeschłym na wiór językiem. Mógłby tu tkwić, ale coś pcha go naprzód, znowu nie daje spokoju to zwierzę, które kąsa, kiedy tak chciałoby się w końcu odpocząć…

Swąd. Gdzieniegdzie snują się niknące warkoczyki. Zza płonącego abażuru jarzą się oczy przeraźliwie chudej dziewczyny pozbawionej piersi i bioder. Gapi się na niego porośnięte skąpym zarostem krocze, wyżej sflaczałe piersi z doczepionymi czarnymi sutkami, jeszcze wyżej głowa uśmiecha się. Z zanikających w ciemności kącików ust cieknie jej błyszcząca ślina – podnosi leżącą gdzieś obok rękę wskazując na to krocze. Piotr chowa się pod stół, pod którym dopalają się resztki lalki – pochyla się,  podnosi odrobinę rozsypującego się ciałka i doznaje wrażenia, jakby to był ktoś bliski, z którym nie zdążył  porozmawiać…

Na zwęglonych szczątkach Mara kopuluje z psem. A może to Ola? Piotr przykłada twarz do zimnej szorstkiej ściany i szczeka, warczy, wyje, ujada – biegnie wzdłuż tej ściany, ale nie znajduje nigdzie drzwi, ani ludzi pijących wodę sodową czy herbatę – ani kopulujących się na stojąco, na leżąco, w poprzek – wali pięścią w tę ścianę chropawą i suchą, nie ma w niej żadnego ujścia – znajduje w końcu wąską szparę, przez którą nie prześlizgnie się nawet mysz; modli się do kogoś, żeby stać się zwykłą Myszą, Karaluchem – w nagłym błysku myśli biegnie tunelem niekończących się korytarzy, coś w nim szepcze, że tam, za ostatnimi drzwiami…

…Sinoniebieskie światło. Piotr czuje przed sobą ciepłe plecy i pośladki. Z trudem łyka ślinę, wkłada rękę w spodnie i dotyka szklistej lodowatej mazi – wyciera palce w ścianę, która robi się mokra i śliska. Mara patrzy na niego szeroko otwartymi oczami – słyszy jej dochodzący jak spod ziemi głos – kiwa potakująco głową i podnosi się z podłogi. Blisko ściany, żeby nie upaść, blisko tych przebijających ciemność sutek – Mara przeciąga się i zaplata mu ręce na szyi, Piotr chwieje się pod jej ciężarem, Mara puszcza, poprawia te „jej” i zarzuca torbę na ramię.

- Hej, Gawial – pochyla się nad śpiącym na zbitym z desek łóżku, który nie odpowiada…

Światło uderza, żołądek ściska się z bólu.

- Zjedzmy coś – mówi Piotr zduszonym głosem.

Ktoś podaje mu okrągły pachnący bochenek, przegryza łapczywie kilka kęsów popijając wodą z butelki i ból ustaje. Wchodzą do jakiejś łaźni, Piotr zdziera z siebie brudne zapocone łachy i z rozkoszą pakuje się do gulgoczącej wanny. Mara myje go dokładnie, szczególnie tę jedną część, która nabrzmiewa boleśnie. Piotr wsuwa się głęboko w ciepłą otchłań i patrzy na nią przez strzępy białej piany, jak pochylona nad umywalką pierze jego spodnie i koszulę…

Słońce przebłyskiwało przez chmury, wiał ciepły wiatr. jakiś szkrab przejechał obok na rowerze krzycząc coś wesoło. Piotr ogląda ludzi przesuwających się jak na filmie, z Marą śpiącą na ramieniu? Zbliżają się kroki – cienie krzyżujące się w promieniach bladego słońca pod zielonozłotą sukienką. Ogarnia go dziwne drżenie, gdy zbliża się z wysoko podniesioną głową stukocząc pantofelkami po asfalcie – kołysze biodrami i zdaje się płynąć wśród tych zielonych drzew i kwiatów. Piotr podnosi się z ławki, idzie za nią przez tętniące życiem planty zostawiając Marę śpiącą na szarym tobołku – wsiada do tramwaju, jest już prawie pewien, te same włosy, usta, piersi – wdycha zachłannie zapach jakiegoś drogiego dezodorantu, czy lakieru do włosów. Kobieta spogląda na niego kątem oka – wysiadają. Idzie za nią starając się nie zgubić w tłumie tych zielonozłotych, migoczących bioder, które nagle gdzieś nikną… Piotr dopada tej bramy, wsłuchany w oddalający się stukot przebiega gorączkowo wzrokiem spis i przy czwartym piętrze, pod numerem mieszkania dwadzieścia osiem, czyta z bijącym sercem: mgr inż. Izabella Borucka…

Gdzieś w górze szczęknęły klucze, trzasnęły drzwi. Piotr usiadł na schodach, ale zerwał się po chwili i z drżącymi kolanami, z językiem zeschniętym na pieprz drapie się na to czwarte piętro, zdecydowany na wszystko – patrzy na złotą wizytówkę i… naciska guzik… Ciche kroki. Szelest. Drzwi uchyliły się zamknięte wciąż na łańcuch i w szczelinie pokazało  się ćwierć twarzy, jej podmalowane orzechowe oko.

- Czego pan ode mnie chce? Dzwonię na milicję!

- Jestem pani dobrym znajomym – mówi Piotr uśmiechając się niepewnie.

Izabella przygląda mu się uważnie.

- Byliśmy razem w Nowinach, na imię mi Piotr.

Drgnęła, wolno zdejmuje łańcuch, Piotr wchodzi do środka. W przedpokoju obitym jasną boazerią widzi w lustrze jakieś nieludzko zapadnięte oczy, zmierzwione kudły i brodę. Izabella przygląda mu się bez słowa, kiedy siada w miękkim fotelu wlepiając wzrok w różowozłoty obraz dziewczyny zanurzającej się w wodzie.

- Co się z tobą porobiło?! Nie poznałabym cię nigdy! – Izabella, jak wtedy, z nogą na nodze pali papierosa w pierścieniach błękitnego dymu.

-  Trochę się zmieniłem – Piotr kładzie na stole rękę i wycofuje ją niezgrabnie dostrzegając pod paznokciami grubą warstwę brudu.

- Wyglądasz jak najgorszy dziad, z samego dna nędzy.

- Trochę mi palma… – próbuje się uśmiechnąć, upiornie boli go gardło, chciałby wstać i odejść stąd jak najprędzej, ale nie jest wstanie się poruszyć.

- Rzuciłeś pewnie studia? – jej piersi zakołysały się nad nim, gdy podawała mu herbatę.

Wsączał w siebie ten gorący płyn, ten świeży zapach kręci w nosie. Z trudem przełyka jajecznicę na wędzonce i sałatkę z pomidorów posypaną drobniutko pokrojoną cebulką – aż łzy ciekną mu po policzkach.

- Dawno nie jadłem ciepłego – powiedział to tak cicho, że musiała się przybliżyć. Pogłaskała go po głowie i pomogła wstać.

Piotr otulił się kołdrą – HARE KRSNA – Mara unosi się wysoko jak kolorowy balonik wypełniony rozgrzanym powietrzem – wciąż słychać jej śmiech, jeszcze wyżej, tam…  myśli gorączkowo o tym jednym miejscu, tej jątrzącej szczelinie i… ciemna, chropowata ściana pęka …

Czołgał się niskim, mrocznym korytarzem cuchnącym kocim gównem zaglądając szczurom w oczy. Na jakimś wielkim placu krzyczał razem z innymi

Niech żyją robotnicy Gdańska!

potem nie wiedział, gdzie pójść, gdy nagle plac opustoszał. Patrzył na rozrzucone śmieci i szczątki lalki, które wydawały się jak żywe, jakby kiedyś żywe  śpiewały razem z innymi.

Przyłożył do skroni ręce, ale nie mógł doszukać się żadnego tętna, potem uciekał gdzieś w stronę pustych ulic i krzyczał – krzyczał jak wariat.

Be the first to comment.

Leave a Reply