tu nie hotel (Wolna miłość XVII)
Tu nie hotel Stoczni Gdańskiej, tu Centralne Więzienie w Gdańsku! – zamiast budzika, klawisz. Potem ubranko na korytarz, śniadanko, spacerek, obiadek, kolacyjka – jak w pensjonaciku…
Kopsnij szluga, co nawijasz? Napiszę ci na gablach, pucuj się jak siadasz na bardach, nawiń z kiciorem! – Piotr nawija z kiciorem i jest git.
Raz w tygodniu łaźnia, kilku cweli, którzy schylają się po mydło i… zadek w robocie, albo „za ucha i w szamocik”. Nawijają o manach, kto i jak je posuwał, że nie można traktować ich poważnie, bo dziurawce są tylko po to, żeby służyć człowiekowi za relaks, albo zrobić coś konkretnego, a jak im się co nie spodoba, to w ryj i do roboty. Dziwki to zwykłe szmaty do wycierania i nic więcej, bo jak taką lepiej potraktować to zara przewraca jej się w ptasim móżdżku i chciałaby dyktować warunki, zdzira.
Nie każdy może być człowiekiem, jak kto skrewi, to staje się zara kurwą, albo cwelem i takiemu można napluć w szamot i wyruchać w styję, żeby ci ulżyło. Taki cwel musi harować jak człowiek mu każe, bo jak nie to w ryj i nie ma od tego odwołania, bo może mu się co jeszcze przytrafić i wykopyrtnie biedaczysko - wyniosą go nogami do przodu, bo każdy ma szansę być człowiekiem, a jak skrewi, to zostaje kurwą, albo cwelem i na to nie ma rady i… psuł mu w styję…
Najgorsze, że nie można stąd wyjść, a czasem chciałoby się wyjść, najczęściej wieczorem, kiedy wisisz u kraty i patrzysz w niebo, a tam gwiazdy, chłodna noc sierpniowa, jutro będzie słońce, flądry na plaży, chciałbyś wbić ten nóż w ich biały brzuch i ciąć, ale twój los wygnajać, wygnajać do usranej śmierci, możesz sobie tylko pomarzyć o jakiej ścierce, a do wytarcia to musi ci wystarczyć cwel jak jest pod ręką i… „za ucha i w szamocik”, a jak nie to w łeb, niech ciągnie równo jak nie zdzierzył być człowiekiem, taki już jego cweli los, rwa go mać – bo człowiek ma głowę, a cwel łeb jak chuj i człowiek nie nawija, „boli mnie łeb”, bo to bluzg i musiałby się pucować, nawinąć z kiciorem, żeby nie skrewić, a dla cwela to normalka, jemu jest ze wszystkim dobrze, bo dobrze może być tylko kurwie, a człowiek jest w porządku albo git…
Piotr pił czarną kawę, w niedzielę białą, jadł czarny chleb z margaryną i odrobinę ścierwa, czasem w piątek był nawet schabowy. Jak dawali śledzie, to wszyscy rzucali je przez kraty, z wyjątkiem Piotra, który jadł ze smakiem, bo lubił śledzie i kojarzyły mu się z pachnącymi cebulą rękami matki, które całował kiedyś przed świętami przepraszając za jakiś numer.
Zaszył się tu jak szczur, całymi godzinami wpatrywał się w kąt celki. Wyciągnięty na koju obserwował muchy, ich harce wokół lampy; raz zobaczył nawet „trzepoczącą”, wyciągnął do niej ręce, ale rozpłynęła się w tym żółtym świetle. Rozśmieszyło go to, dostał takiego ataku, że ludzie musieli go walić w plery, żeby się nie udusił. Wieczorami próbował pisać wiersze. Napisał nawet taki jeden, który im się spodobał:
Jesteśmy jak ptaki
Mimo naszych kajdan
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł
Które w nas
Otwierają się codziennie
Pękają mury jak trzaśnięte w łeb cwele
Stukot kroków klawisza z jazgotem spada w bardach
Nad nami tablica nieba
Piszemy nasze sztubackie pragnienia
Starannymi ruchami piór-skrzydeł
Nagie kelnerki siadają nam na członkach
Huśtamy je do woli przeglądając menu
Potem kapiemy się w morzu czarnym od konającego z rozkoszy słońca
Potem idziemy spać
Do naszych domów
Gdzie czekają żony
Stosy żarcia
Zasypiamy z śmiertelną pewnością że
Jutro wstanie dzień
Bez krat i kajdan
Pełen dziwek i innych
Atrakcji drogich naszemu wolnemu
Sercu
O tak
Jesteśmy ptakami
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł
Które w nas
Codziennie
Bolą
W tym coś jest, mówił jeden z nich, a drugi, mamy, rwa go mać, poetę pod celką.
Jak przyszli klawisze namawiać do arbajtu, kategorycznie powiedział, że nie, nie interesuje go wypiska, ani szmal. Będzie siedział tutaj, bo to jest jego wolność – to zażywaj wolności – powiedział jeden z nich i na korytarzu rżał jak koń.
Kiedyś odwiedziła go Iza. Siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, za tym długim stołem. Potem Iza powiedziała, że zaskoczył ją totalnie, że jeszcze w życiu nic jej tak nie zaskoczyło, bo wyciągnęła go z takiego bagna – słuchaj, to była przecież podróż w jedną stronę – mówiła – pielęgnowałam cię jak dziecko, a ty robisz mi taki numer? Ubieram cię, daję pieniądze, kto ty jesteś dla mnie? Obcy facet, a ja się przejmuję tobą jak kimś z rodziny, a ty napadasz zupełnie bez powodu na przyjaciela mojej koleżanki i chcesz go okraść?!
- Wsadziłem mu tylko dolce w pysk, dla przykładu.
- Co ty pieprzysz, to jakaś paranoja – Iza uniosła się i zatrzepotała pod sufitem. Piotr pokładał się ze śmiechu.
- To jednak być Chińczyk-Pekińczyk z kutasikiem żółtym jak cytrynka.
- Ty jednak jesteś wariat.
- Ja to lubić, Izuniu. Ja być taki wariatuńcio, all right?
Kilka razy zjawiła się matka, przynosiła paczki z żarciem i łzy płynęły jej z oczu, truła ten swój nieśmiertelny hit o krzywdzie, czarnej niewdzięczności, o tym jak był chory i całymi nocami nosiła go na rękach.
- A ty mi za moją dobroć imputujesz, że ja prowadzę jakiś burdel?! – Iza zlazła z sufitu, siadła z nóżka na nóżce.
Matka płacze, trze sobie oczy małą różową chusteczką, smarka i znowu trze, aż dziw że sobie ich całkiem nie zetrze, powinno się zabronić urzędowo takiego wycierania oczu, bo łzy są po to, żeby kapały na stół.
- Ty jednak jesteś bardzo biedny – mówi matka chowając chusteczkę do torebki.
- Chciałam jeszcze raz wyciągnąć do ciebie rękę – Iza wstaje, ale od dzisiaj na mnie nie licz, nie jestem filią Kobierzyna.
- …A pocałujcie wy mnie wszystkie…
Matka patrzy spłoszona, Iza oddala się kołysząc biodrami, tylko ta panienka pod sufitem dygocze jak w febrze – żółte światło rozebrało ją zupełnie, klaszcze rytmicznie w ręce, jakby chciała złowić swój głos, który gdzieś z niej wyszedł, bo ona jest zupełnie niema, jak karp w wannie przed świętami, pławi się w świetle lampy i klaszcze płetwami.
- Przestań klaskać, mamo – mówi Piotr i patrzy jej w oczy, które zapadają się
w głąb czaszki i z każdą chwilą są coraz mniejsze, jak dwa uciekające węgielki, już widać tylko szarą jak pergamin twarz poprzecinaną tysiącami pogłębiających się kresek, która rozpada się, niknie…
Be the first to comment.