RSS Feed
sierpnia 26

tu nie hotel (Wolna miłość XVII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Tu nie hotel Stoczni Gdańskiej, tu Centralne Więzienie w Gdańsku! – zamiast budzika, klawisz. Potem ubranko na korytarz, śniadanko, spacerek, obiadek, kolacyjka – jak w pensjonaciku…

Kopsnij szluga, co nawijasz? Napiszę ci na gablach, pucuj się jak siadasz na bardach, nawiń z kiciorem! – Piotr nawija z kiciorem i jest git.

Raz w tygodniu łaźnia, kilku cweli, którzy schylają się po mydło i… zadek w robocie, albo „za ucha i w szamocik”. Nawijają o manach, kto i jak je posuwał, że nie można traktować ich poważnie, bo dziurawce są tylko po to, żeby służyć człowiekowi za relaks, albo zrobić coś konkretnego, a jak im się co nie spodoba, to w ryj i do roboty. Dziwki to zwykłe szmaty do wycierania i nic więcej, bo jak taką lepiej potraktować to zara przewraca jej się w ptasim móżdżku i chciałaby dyktować warunki, zdzira.

Nie każdy może być człowiekiem, jak kto skrewi, to staje się zara kurwą, albo cwelem i takiemu można napluć w szamot i wyruchać w styję, żeby ci ulżyło. Taki cwel musi harować jak człowiek mu każe, bo jak nie to w ryj i nie ma od tego odwołania, bo może mu się co jeszcze przytrafić i wykopyrtnie biedaczysko -  wyniosą go nogami do przodu, bo każdy ma szansę być człowiekiem, a jak skrewi, to zostaje kurwą, albo cwelem i na to nie ma rady i… psuł mu w styję…

Najgorsze, że nie można stąd wyjść, a czasem chciałoby się wyjść, najczęściej wieczorem, kiedy wisisz u kraty i patrzysz w niebo, a tam gwiazdy, chłodna noc sierpniowa, jutro będzie słońce, flądry na plaży, chciałbyś wbić ten nóż w ich biały brzuch i ciąć, ale twój los wygnajać, wygnajać do usranej śmierci, możesz sobie tylko pomarzyć o jakiej ścierce, a do wytarcia to musi ci wystarczyć cwel jak jest pod ręką i… „za ucha i w szamocik”, a jak nie to w łeb, niech ciągnie równo jak nie zdzierzył być człowiekiem, taki już jego cweli los, rwa go mać – bo człowiek ma głowę, a cwel łeb jak chuj i człowiek nie nawija, „boli mnie łeb”, bo to bluzg i musiałby się pucować, nawinąć z kiciorem, żeby nie skrewić, a dla cwela to normalka, jemu jest ze wszystkim dobrze, bo dobrze może być tylko kurwie, a człowiek jest w porządku albo git…

Piotr pił czarną kawę, w niedzielę białą, jadł czarny chleb z margaryną i odrobinę ścierwa, czasem w piątek był nawet schabowy. Jak dawali śledzie, to wszyscy rzucali je przez kraty, z wyjątkiem Piotra, który jadł ze smakiem, bo lubił śledzie i kojarzyły mu się z pachnącymi cebulą rękami matki, które całował kiedyś przed świętami przepraszając za jakiś numer.

Zaszył się tu jak szczur,  całymi godzinami wpatrywał się w kąt celki. Wyciągnięty na koju obserwował muchy, ich harce wokół lampy; raz zobaczył nawet „trzepoczącą”, wyciągnął do niej ręce, ale rozpłynęła się w tym żółtym świetle. Rozśmieszyło go to, dostał takiego ataku, że ludzie musieli go walić w plery, żeby się nie udusił. Wieczorami próbował pisać wiersze. Napisał nawet taki jeden, który im się spodobał:

Jesteśmy jak ptaki
Mimo naszych kajdan
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł
Które w nas
Otwierają się codziennie
Pękają mury jak trzaśnięte w łeb cwele
Stukot kroków klawisza z jazgotem spada w bardach

Nad nami tablica nieba
Piszemy nasze sztubackie pragnienia
Starannymi ruchami piór-skrzydeł
Nagie kelnerki siadają nam na członkach
Huśtamy je do woli przeglądając menu
Potem kapiemy się w morzu czarnym od konającego z rozkoszy słońca

Potem idziemy spać
Do naszych domów
Gdzie czekają żony
Stosy żarcia
Zasypiamy z śmiertelną pewnością że
Jutro wstanie dzień
Bez krat i kajdan
Pełen dziwek i innych
Atrakcji drogich naszemu wolnemu
Sercu

O tak
Jesteśmy ptakami
Te kraty u okien nie zabiją skrzydeł

Które w nas
Codziennie
Bolą

W tym coś jest, mówił jeden z nich, a drugi, mamy, rwa go mać, poetę pod celką.

Jak przyszli klawisze namawiać do arbajtu, kategorycznie powiedział, że nie, nie interesuje go wypiska, ani szmal. Będzie siedział tutaj, bo to jest jego wolność – to zażywaj wolności – powiedział jeden z nich i na korytarzu rżał jak koń.

Kiedyś odwiedziła go Iza. Siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, za tym długim stołem. Potem Iza powiedziała, że zaskoczył ją totalnie, że jeszcze w życiu nic jej tak nie zaskoczyło, bo wyciągnęła go  z takiego bagna – słuchaj, to była przecież podróż w jedną stronę – mówiła – pielęgnowałam cię jak dziecko, a ty robisz mi taki numer? Ubieram cię, daję pieniądze, kto ty jesteś dla mnie? Obcy facet, a ja się przejmuję tobą jak kimś z rodziny, a ty napadasz zupełnie bez powodu na przyjaciela mojej koleżanki i chcesz go okraść?!

- Wsadziłem mu tylko dolce w pysk, dla przykładu.

- Co ty pieprzysz, to jakaś paranoja – Iza uniosła się i zatrzepotała pod sufitem. Piotr pokładał się ze śmiechu.

- To jednak być Chińczyk-Pekińczyk z kutasikiem żółtym jak cytrynka.

- Ty jednak jesteś wariat.

- Ja to lubić, Izuniu. Ja być taki wariatuńcio, all right?

Kilka razy zjawiła się matka, przynosiła paczki z żarciem i łzy płynęły jej z oczu, truła ten swój nieśmiertelny hit o krzywdzie, czarnej niewdzięczności, o tym jak był chory i całymi nocami nosiła go na rękach.

- A ty mi za moją dobroć imputujesz, że ja prowadzę jakiś burdel?! – Iza zlazła z sufitu, siadła z nóżka na nóżce.

Matka płacze, trze sobie oczy małą różową chusteczką, smarka i znowu trze, aż dziw że sobie ich całkiem nie zetrze, powinno się zabronić urzędowo takiego wycierania oczu, bo łzy są po to, żeby kapały na stół.

-  Ty jednak jesteś bardzo biedny – mówi matka chowając chusteczkę do torebki.

- Chciałam jeszcze raz wyciągnąć do ciebie rękę – Iza wstaje, ale od dzisiaj na mnie nie licz, nie jestem filią Kobierzyna.

-  …A pocałujcie wy mnie wszystkie…

Matka patrzy spłoszona, Iza oddala się kołysząc biodrami, tylko ta panienka pod sufitem dygocze jak w febrze – żółte światło rozebrało ją zupełnie, klaszcze rytmicznie w ręce, jakby chciała złowić swój głos, który gdzieś z niej wyszedł, bo ona jest zupełnie niema, jak karp w wannie przed świętami, pławi się w świetle lampy i klaszcze płetwami.

- Przestań klaskać, mamo – mówi Piotr i patrzy jej w oczy, które zapadają się

w głąb czaszki i z każdą chwilą są coraz mniejsze, jak dwa uciekające węgielki, już widać tylko szarą jak pergamin twarz poprzecinaną tysiącami pogłębiających się kresek, która rozpada się, niknie…

Be the first to comment.

Leave a Reply