RSS Feed
sierpnia 26

Wolna miłość

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Z CIEMNOŚCI

Drzewa pachniały bardzo intensywnie. Piotr lubił ten zapach igliwia i butwiejących liści – grzybowy zapach, który kojarzył mu się zawsze z dzieciństwem. Słońce prześwitywało przez gałęzie, świetliste smugi siadały na twarzy jak ogromne muchy, od których nie zdążyłbyś się opędzić; stopy zapadały się w miękkim  mchu i zdawało się, że nie będzie końca tych mrocznych drzew, gdy nagle ściana lasu urwała się i Piotr stanął na zalanej słonecznym światłem polanie. Zobaczył tam kogoś opartego o pień ogromnego dębu, z odwróconą nienaturalnie głową; była to chyba kobieta, jeśli sądzić z delikatnego zarysu nagich pleców i długich włosów kłębiących się na tle pomarszczonej kory. Piotrowi wydało się przez chwilę, że ją chyba zna, że to ktoś bliski. Zapragnął do niej podejść, ale kolana odmówiły mu posłuszeństwa, jak to się czasem zdarza w snach, gdy dostrzegł, że jest przywiązana do drzewa grubym sznurem, a jej brzuch, ogromny bęben pulsuje gorączkowo, jakby za chwilę miał rozerwać się na strzępy. Jakiś ptak wrzasnął nad uchem, Piotr zamachał rękami, zdążył jeszcze musnąć końcami palców wilgotnego puchu i ptak z przeraźliwym łoskotem skrzydeł wbił się w zieloną gęstwinę…

To była Ola! Piotr coś krzyknął, poderwał się z miejsca, ale nie mógł zrobić kroku, kolana zesztywniały mu zupełnie, rzucił się więc na trawę i pełzł dalej, jakaś niewidzialna siła szeptała mu do ucha – musisz tam iść, jesteś tam potrzebny – przedzierał się z rozpaczą do tego ogromniejącego brzucha obserwując kącikami ruchliwych oczu lufy karabinów, które wyłoniły się zza ściany lasu. Udawał, że ich nie dostrzega, z uporem czołgał się poprzez te kłujące trawy myśląc tylko o jednym – zdążyć na czas, osłonić ją przed tym jazgotem, przyjąć na własne ciało te rozwścieczone, ołowiane bąki, które czaiły się już tam, w ciemności…

Już dotykał prawie jej pachnących leśnymi ziołami stóp, gdy oślepił go nagły błysk i potworny huk przygwoździł do ziemi. Zobaczył jeszcze nad sobą ten rozdzierający się na strzępy bęben i coś, co mogło przypominać szczątki człowieczka, rozsypało się i znikło zdmuchnięte jakimś szalonym wiatrem, który wybuchł znienacka i zamarł. Piotr słyszał wyraźnie trzask otwieranego kubła. Skąd tutaj ten cholerny kubeł? – pomyślał zdziwiony, ktoś szarpał go za ramię, jakaś ciemna umundurowana postać nie dawała mu spokoju.

- Wysiadać! – szare oczy patrzyły z niesmakiem, za oknem w ostrych światłach trzepotały cienie, ich matowe głosy pojawiały się i nikły.

- Gdzie ja jestem ? – spytał przeczesując palcami włosy.

- Tam gdzie masz pan być, w Krakowie.

- W Krakowie? Przecież ja nie kupowałem żadnego biletu do Krakowa.

- Bilet proszę! – warknął konduktor i jego szare oczy stały się napastliwe i bezwzględne.

Piotr przeszukiwał kieszenie.

- Nie mam – bezradnie rozłożył ręce. Konduktor z kąśliwym uśmiechem zabrał się do wypisywania kwitu.

-  To co, płacimy do rączki ? -tokował triumfująco.

Piotr znowu włożył rękę do kieszeni i wyjął bilet.

- To ten ? – zapytał rozleniwionym głosem.

Konduktor rozkraczył się jak wiejska baba.

- Strugacie ze mnie wariata ?

- Nie ma co strugać.

- Co?

- Mówię, że wygląda pan bardzo inteligentnie.

- Nie wiedzieliście, że macie bilet? – tamten przyglądał mu się badawczo.

- Chyba nie.

- To skąd on się tam wziął?

- Chyba mi ktoś podstępnie włożył do kieszeni, co za świństwo! -Piotr wyrzucił jednym tchem. Tamtego ścięło.

-  Ty!… – wybuchnął nagle dotykając wyciągniętym palcem piersi Piotra, ale nie dokończył – leżącemu na ścianie Piotr przygrzmocił jeszcze z obu piąch i wyskoczył na peron.

Jesienny chłód ocucił go natychmiast, strach dodał mu sił, pędził więc w stronę przystanku roztrącając ludzi – wskoczył w biegu do odjeżdżającej właśnie siedemnastki. Zamigotały w nim jakieś strzępy wczorajszej imprezy z Grubą, jej wilgotny brzuch i sflaczałe cycki, potem jakieś wrzaski, chyba starzy Jurka – próbował zrekonstruować wydarzenia ostatnich godzin – lepkie ślady tego koszmarnego snu dusiły go jak nieustępliwa zmora, zrobiło mu się niedobrze na wspomnienie wódy z wanilią, jak automat wysiadł z tramwaju i ruszył w stronę akademika. Na widok saturatora z bulgoczącą wodą sodową wygrzebał z kieszeni jakieś drobiazgi i wychylił z rozkoszą szklankę, aż piekąca piana pociekła mu po brodzie – wyciągnął rękę po następną. Kobiecina o rozbieganych oczkach pokiwała ze zrozumieniem głową.

- Suszy?

-  Suszy – otarł usta rękawem i odstawił szklankę.

Szedł wolno w stronę akademika zastanawiając się co robić. Za nic nie chciało

mu się wracać do miasteczka. Tkwić w tym obrzydliwym, wzajemnym zakiszaniu. Dość już miał tych „imprez”, porozumiewawczych spojrzeń: kto, gdzie, kiedy, kogo…  Tych półsłówek, półuśmieszków… A jak przypomniał sobie Grubą, robiło mu się mdło, z nienawiścią myślał o pani Wódzie, która wpuściła go w takie maliny, nie pierwszy zresztą raz. Pewnie już pół miasteczka śmieje się z jego nowego podboju – splunął z obrzydzeniem.

Po wodzie sodowej zakręciło mu się nieprzyjemnie w głowie. Drażnili go ludzie zanurzeni w świetle jarzeniówek, a szczególnie ten grubas chwiejący się pod rozświetloną knajpą, który gestykulował pokracznie, tłumacząc coś jakiejś szczerbatej lafiryndzie. Bardzo często powtarzał: „kura twa”, co prawdopodobnie było skrótem sławnego w narodzie wyrażenia kończącego się na „mać”; a robił to w tym swoim sepetlawym żargonie tak mistrzowsko, że wyraźnie słyszało się „mać”, coć go nie było. Piotr zacisnął zęby i kiedy się z nim zrównał, warknął.

- Stul pysk, gnoju! – zajrzał w te rozślimaczone ślepia delektując się ich osłupieniem.

Po chwili za jego plecami rozległ się piskliwy jazgot – „kura twa” szybowało w powietrzu jak zranione ptaszydło; jazgot wzmógł na sile wzmocniony o nowe głosy. Piotr obejrzał się przez ramię – kilku miotających się facecików krzyczało coś i wygrażało w jego stronę. Pokotłowali się jeszcze trochę i znikli wszyscy w jasnej czeluści knajpy. Piotr z przymkniętymi oczami wlókł się dalej, zobaczył Olę jak szła Starowiślną, nie mógł uchwycić jej spojrzenia, daremnie zaciskał powieki, ale widział tylko jej pochyloną sylwetkę i…

- Cześć, Piotr – Jacek wyłonił się jak z innego snu i swoim zwyczajem poklepywał go po ramieniu, z ciekawością zaglądając w oczy – co u ciebie?

- Parszywie.

- Wracasz na studia?

- Wsiadłem po pijaku w pociąg…

- Jak nie masz innych planów, to zapraszam na herbatkę.

Po chwili znaleźli się w pokoiku na czwartym piętrze.

- Masz widzę jedynkę – Piotr z wyraźnym sentymentem rozglądał się po starych śmieciach.

- Ano mam – Jacek przygryzł wargi uśmiechając się niemrawo – Jestem teraz działaczem – powiedział przesadnie rozwlekając słowa – jak towarzysz Konrad Wallenrod.

- Nie miałem przyjemności – Piotr rozwalił się na łóżku. Jacek zachichotał.

- Mam dobre warunki do pracy – wymownie pogładził tapczan.

Milczeli przez chwilę.

- I co tam w trawie piszczy? – spytał Piotr

- Może i coś tam piszczy, ale przestało mnie to już interesować.

- Co? Wybili ci to z głowy?

- Może i nie to. Tych kilka pał i raptem dwa krótkie aresztowania… Niektórzy pół życia spędzają w więzieniach, poniewierają się bez pracy odsyłani wszędzie z wilczym kwitkiem, gdy walczą o coś konkretnego… Ja uważam, że pisarz powinien to robić na papierze.

-  Tak jak Gombrowicz?

Jacek w milczeniu kiwał głową.

-  Uważasz, że możemy z tego jakoś wyjść?

- Nie wiem. Jedni twierdzą, że nie, inni nie wiedzą tak samo jak ja. Jedno jest pewne. W tym systemie nie ma odpowiedzialnych, wszystko rozpływa się w powodzi frazeologii i szumnych zamierzeń, z których nic nie wynika… W naszych czasach uczciwy człowiek może być jedynie Wallenrodem, albo Rejtanem. Ale Rejtanów znajduje się czasem w jakiejś bramie nad ranem, a potem… czeski film, jak ze Staszkiem…

- Byłem kiedyś na praktyce w sądzie – Piotr podjął wątek – taka głupia sprawa, synalek pani prokurator i pana mecenasa ukradł mikrofony z klubu, zwyczajnie zwinął je swoim kumplom, prawie że w ich obecności na jakiejś wewnętrznej imprezce. To był przecież majątek i człowiek, który za nie odpowiadał, nie wypłaciłby się do końca życia za te osiem sztuk, ale na szczęście tamten palant oddał je wszystkie do komisu niedaleko Krakowa i sprawa się wydała… Potem przyszło pismo, że udowodnili mu że był w pomieszczeniu w dniu kradzieży i że oddał je do komisu, ale to nie wystarcza…

Jacek roześmiał się głośno.

-  Tak samo jest w drugą stronę, na przykład w sprawkach politycznych. Jak nie ma dowodów, zawsze znajdzie się jakaś ciemna brama, w której może wydarzyć się nieszczęśliwy wypadek.

- Ale tak jest przecież na całym świecie, gdy chodzi o władzę, o koryto.

- Jednak u nas celem tej walki jest już chyba tylko koryto, bo programu jak nie było tak nie ma, zwietrzał, wyparował, gra w klipy z Trzecim Światem – Jacek machał rękami jak niezdarny ptak usiłujący wzbić się do lotu, wargi mu obwisły i wywalił jęzor śmiejąc się nienaturalnie jak debil. Wydobywał z siebie jakieś bełkotliwe słowa i zapluwał się ze śmiechu. Piotr przyglądał mu się zdumiony.

- Wyglądasz jak nowy pomnik wodza rewolucji.

- Trafnie to ująłeś – Jacek wstał ocierając usta i… podniósł gwałtownie rękę. Zaśmiali się oboje. Potem długo siedzieli naprzeciw siebie bez słowa.

- Co masz zamiar robić? – Jacek przerwał ciszę.

- Nic.

- Coś przecież trzeba robić – Jacek przymrużył oczy i skierował światło lampki w stronę ściany – masz chłopie do wyboru: studia albo arbajt.

- Mogę jeszcze zająć się rozbojem – powiedział Piotr głosem jakim obwieszcza się ważne życiowe decyzje.

Parsknęli śmiechem.

- Ja wcale nie żartuję. Już nawet zacząłem, na razie bezinteresownie…

Jacek aż się popłakał.

- Wypiłbyś może kielicha, bo widzę, żeś deko zmarnowany

- Czemu nie? – Piotr  westchnął ciężko, powracający smak wanilii wypełnił go odrazą. Jacek sięgnął za siebie do szafki i wyjął półlitrówkę, na dnie której chlupotało może z półtorej setuchny. Położył na stole chleb, masło, pomidory i sól w ubitej z jednej strony solniczce.

- Klasa pomidorki, z działki staruszków.

Piotr tłumiąc nudności zjadł na siłę kromkę z masłem, zagryzł pomidorem posypanym obficie solą. Jacek rozlał wódkę do szklanek.

- No to lu – miłe ciepło rozeszło się po kościach.

- Nienawidzę tej hary – Piotr otrzepał się z obrzydzeniem.

- Chcesz się u mnie przekimać?

Skinął w milczeniu głową. Jacek wyjął z szafy materac i rzucił na podłogę.

- A tak naprawdę, to co masz zamiar robić? – zapytał, gdy leżeli już pod kocami i ogniki papierosów tliły się w ciemności.

- Nie spotkałeś Oli?

- …W zeszłym tygodniu. Zaprosiła mnie do siebie, pogadaliśmy trochę.

- Było coś? – Piotr zgasił papierosa o podłogę i pstryknął do kąta.

- Ona, stary, wciąż jest twoja…

Piotr zasnął nagle, jakby mu ktoś żyły podciął. Nie śnił mu się pachnący las, ani zielona polana z dębem.

W tym śnie nie było nic.

Niebo jak okiem sięgnąć zasnuły sine chmury, dął przenikliwy wiatr i to chorobliwe siąpienie, od którego odechciewa się żyć, wisiało w powietrzu. Piotr zdążył już zapomnieć o lichym śniadaniu, które zjadł rano w barze i żołądek zaczął kurczyć się i boleć. A tu jak na złość z uchylonego na parterze okna doszedł go zapach smażonego mięsa, najprawdopodobniej kotletów, aż pociemniało mu w oczach. Może faktycznie zajmę się rozbojem? – roześmiał się wyobrażając sobie jak brzytwą terroryzuje jakiegoś staruszka i zabiera mu połowę renty. Zobaczył skuloną ze strachu ofiarę, której odlicza połowę zagrabionych pieniędzy  i oświadcza tonem łaskawcy, że to na czynsz, a to na żarcie – a część przez niego zarekwirowana przeznaczona zostanie na głodujące dzieci w Afryce, o czym jaśnie pan staruszek będzie mógł przeczytać w jutrzejszej prasie. Głód to jednak ohyda – myślał Piotr idąc przez planty – z głodu można naprawdę kogoś zamordować – spojrzał na siedzącego na ławce jegomościa w okularkach, który zażerał bułę z jakimś niezłym ścierwem, aż trzęsły się różowe płaty i nikły w jego ruchliwej mordzie. Obok na ławce leżała druga kanapeczka zawinięta starannie w biały śniadaniowy papier. Piotr dostrzegł przy przeciwległej ławce chłopczyka, który bawił się ogromnym plastikowym pistoletem pod okiem nieźle wyglądającej, pulchniutkiej mamuśki. Podszedł do nich z uśmieszkiem.

- Czy mógłbym pożyczyć od państwa pistoletu?

- Pistoletu? – spytała mamuśka.

- Chciałbym sterroryzować tego pana z naprzeciwka i zabrać mu bułkę z szynką.

Nie czekając na odpowiedź wyjął broń z rąk oszołomionego dziecka i ruszył w kierunku ofiary.

- Kanapka albo życie!  -zażądał mierząc prosto w pierś i nie spuszczając oczu z klienta, który przypominał teraz nadepniętą znienacka żabę, zgarnął bułkę. Oczy facecika zaokrągliły się przeraźliwie, jakby obraz, który przed nim tak nagle się zjawił przerastał go swoim ogromem i wprost nie mógł się w nich pomieścić. Mełł jeszcze w pysku ostatni kęs, krzywił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale Piotr był już przy chłopcu i salutując oddawał pistolet. Mamuśka przyglądała mu się na pół ze strachem, na pół z rozbawieniem.

- Kiedyś przyjdę tak po pani cnotę – powiedział lustrując jej kształty.

Ślina wyciekła mu na usta, zanim zdążył odwinąć papier. Jegomość z ławki wykonał jakiś dziwaczny gest, ale usiadł przygwożdżony gniotąc nerwowo w palcach bibułkę ze zjedzonej kanapki. Piotr zagłębił z rozkoszą zęby w soczystym mięsie. Była to szynkowa mięciutka jak marzenie, lecz wkrótce zostały po niej wspomnienia. Oblizywał się długo, omiatał językiem dziąsła w nadziei znalezienia tam jeszcze odrobiny, a jeżeli udało mu się coś jeszcze wyssać, rozgniatał jak opłatek o podniebienie i łykał wolno. Jak spod ziemi wyrosło przed nim dwoje barwnie ubranych ludzi. On z sięgającymi do ramion włosami i nie strzyżoną od dawna brodą, ubrany w czerwone wąskie spodnie i niebieską koszulę – ona w kwiecistej, bardzo szerokiej sukience w podmuchach wiatru nadymającej się jak balon.

- Gratuluję wspaniałej akcji – powiedział z podziwem chłopak – bawiliśmy się wspaniale.

- Jakiej akcji?

- No, tej z bułką i pistoletem – dziewczyna roześmiała się z aprobatą ukazując równiutkie, chyba trochę zbyt krótkie zęby.

Tryskające poprzez chmury słońce prześwietliło jej sukienkę. Była całkiem niezła, nie za szczupła, o kształtnych piersiach, wokół których chciałoby się pomanipulować. Spojrzeli sobie prosto w oczy. Nie przestawała się uśmiechać, chyba dobrze wiedziała już „po co nosi”.

- Jesteście hipisami? – zagadnął Piotr z nutą szyderstwa w głosie.

- Jesteśmy wolnymi ludźmi – odpowiedziała dobitnie.

- Ja też jestem wolnym człowiekiem – Piotr przyglądał im się z lekceważeniem. Dziewczyna wspięła się na czubki palców strzepując coś z włosów kolegi. To coś okazało się listkiem, który opadał wirując. Piotr podniósł delikatnie z asfaltu maleńkie zgniecione serduszko.

- Zachowam na pamiątkę – uśmiechnął się do dziewczyny i schował pieczołowicie listek do portfela, między dokumenty.

- Jakbyś był kiedyś głodny, to przyjdź do nas pod bunkier – dotknęła jego ramienia.

- Nie jesteś zazdrosny? – spytał zaczepnie brodacza.

- My nie uznajemy zazdrości – wyręczyła kolegę dziewczyna – żaden człowiek nie jest własnością drugiego. Zazdrość jest przejawem egoizmu i nie ma nic wspólnego z miłością.

- Jak ktoś chce z kimś być – włączył się chłopak – nie należy mu w tym przeszkadzać. My po prostu wyznajemy zasadę wolnej miłości.

- Jak masz na imię? – Piotr zwrócił się do dziewczyny – Ja jestem Piotr.

- A ja Mara – uśmiechnęła się tajemniczo i  była w tym jakaś cholerna słodycz madonny z obrazka. Przyglądał jej się z zachwytem.

- Jest taka piękna, że aż nierealna, skąd ja to znam? – długowłosy patrzył na Piotra przygryzając brodę – A ja nazywam się Nikt.

- Nick jak Nicky Lauda?

- Nikt jak Odyseusz pod grotą Polifema.

Przyglądali się sobie w milczeniu.

- A ty nazywaj się Zbój – strzeliła znienacka do Piotra.

- Zbój? – Piotr roześmiał się głośno, machnął im na pożegnanie ręką i ruszył przed siebie.

Może by tak poszukać Oli? – zatrzymał się przy kiosku, żeby kupić gazetę, choć od pewnego czasu te szmaty czytał bardzo rzadko, chyba pod presja Oli, która uporczywie tłukła mu do głowy, ze w tych szmatławcach niczego prawdziwego nie piszą oprócz kilku faktów, które i tak są bez znaczenia, jeśli idzie o „prawdziwe życie duchowe”. Drażniły go te nadmuchane określenia, ta „wolna miłość”, czy coś w tym stylu, ale prawdę mówiąc oprócz tematów o dziwkach, alkoholu i ciuchach niczego nie wyniósł ze swojego środowiska, gdzie książka, z wyjątkiem kryminałów i sensacji, traktowana była jako zło konieczne.

-Proszę „Echo” – powiedział do szarej kioskarki w irytująco zielonej sukience, która nie patrząc zupełnie na niego przyjęła monetę i jak automat wyrzuciła gazetę na ladę. Piotr idąc czytał na pierwszej stronie o sukcesach przemysłu maszynowego, o jakimś sławnym wirtuozie, który miał wystąpić jutro w filharmonii, o obco brzmiącym, trudnym do odczytania nazwisku. Porzucił wiec ten szyfr, zajrzał do środka i…

Bestialskie pobicie konduktora

Wczoraj w godzinach wieczornych, w pociągu relacji Żywiec – Kraków nieznany osobnik pobił dotkliwie konduktora, który usiłował wysadzić go na stacji docelowej. Poszkodowany przebywa obecnie w szpitalu i jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Milicja wszczęła energiczne poszukiwania w celu ujęcia zbiegłego chuligana. Ktokolwiek wie…

Poniżej znajdował się rysopis ze zdjęciem pamięciowym oraz krótki artykuł o szerzącym się chuligaństwie, któremu: „Należy się przeciwstawić z żelazną konsekwencją”. Piotr wyrzucił gazetę do kosza i przyspieszył kroku. Ogarnęła go panika. Chętnie skryłby się teraz w przysłowiową mysią dziurę. Wydawało mu się, że wszyscy patrzą na niego i za chwilę ktoś, może jakiś młody facet albo kuśtykająca staruszka wytknie go po prostu palcem. Gdy zobaczył zbliżających się dwóch milicjantów, musiał wziąć się solidnie w karby, żeby nie uciekać. Spokojnie, Piotrusiu – starał się sam siebie uspokoić – z wyjątkiem faceta, który kuruje się teraz w szpitalu, nikt ciebie przecież nie widział – spojrzał odważnie w oczy lustrującej go władzy.

Byle tylko nie dostać cykora, albo nie wmieszać się znowu w jakąś aferę. Przestanę się golić i zapuszczę pióra, albo zniknę gdzieś, ale gdzie? Bez forsy? Do miasteczka nie chciał wracać, wolał już więzienie. Jeszcze wczoraj wpadł na pomysł, żeby zrzucić jakiś wagon, co pozwoliłoby mu chwilowo wyjść z tego kryzysu. Ale w obecnej sytuacji?… Chyba jedynym rozwiązaniem będzie, przynajmniej na razie, skorzystać z Jacka, może wkręci go do jakiejś roboty w „Żaczku”, ma przecież układy, jeszcze jak teraz „działa”. Przechodząc koło płotu z wystającymi zardzewiałymi gwoźdźmi, zahaczył nogawką i rozglądając się czy nikt nie widzi rozdarł w kilku miejscach spodnie i bluzę. Ciemna pręga szybko wypełniła się krwią, materiał przylgnął do uda. Kiedy wbijał gwóźdź w ramię i krew pociekła drobnymi kropelkami, odetchnął z ulgą i po chwili szybkiego marszu, prawie biegu w narastającej ciemności, wpadł w bramę akademika, która wydawała mu się teraz ostatnią deską ratunku.

Be the first to comment.

Leave a Reply