08.09.1992
Obudziłem się jak zwykle, trochę za późno. Od dłuższego już czasu jest mi coraz trudniej wstawać wcześnie. Rano budzi się we mnie coś takiego, co chce podtrzymać sen, oddalić wejście w dzienne jawne życie. „Jawne”, „na jawie”. Czy te określenia są adekwatne do naszej codziennej aktywności. Dlaczego mówię „naszej”, a nie „mojej”? Kto dał mi prawo do mówienia w imieniu innych? Myślę, że mam takie prawo z samej racji mojego istnienia. Coraz wyraźniej to odczuwam, że nie jestem bytem oddzielonym od innych ludzi, nawet od przedmiotów. Istnieją powszechne prawa rządzące naszą mechanicznością, jak i te wewnętrzne, wyznaczające kierunek naszej duchowej ewolucji. Dawniej za wszelką cenę dążyłem do indywidualizmu w życiu oraz w sztuce. Ceniłem to, co legitymowało się etykietką inności. Powiadałem: „Człowiek jest odrębnym światem i jego zderzenie się z tym, co go otacza musi wywołać eksplozję oryginalności, dać podstawę do kreacji siebie samego”. Dzisiaj pracując intensywnie nad sobą dochodzę do wniosku, że tamto podejście było błędne. Jedynie odnajdywanie w sobie trwałych cech i poprzez ich ciążenie ku powszechności budowanie wspólnoty, ma sens. Odkryć w sobie to, co niezmienne, co sprawia, że nie czuję się u siebie przypadkowym gościem. Gdy otwiera się źródło radości, niknie gdzieś strach przed katastrofą, która mogłaby się wydarzyć. Istnieje tylko życie, tutaj i teraz. I nie potrzeba mi niczego więcej.
Pragnienie posiadania sprowadza nasze życie do służenia materialnej przyszłości. Planujemy budowę luksusowej willi, kupno pachnącego nowością samochodu; widzimy siebie relaksujących się w egzotycznych krainach – utożsamiamy z tym całe nasze życie. Potem odchodzimy stąd z pustymi rękami, z przerażającą pustką w środku. A właśnie ten środek jest najważniejszy. To on promieniuje i nadaje właściwą temperaturę życiu. To wszystko, co dzieje się naprawdę, zdarza się tutaj i teraz. Im więcej takich chwil uda nam się uchwycić, tym stajemy się bogatsi, bo wtedy odbywa się w nas najistotniejsza twórczość.
Siedzę teraz na krześle z ustami zaciśniętymi, szczęki mam napięte, jakbym rozgryźć chciał coś bardzo twardego. Żuję jakiś papierek, moje palce machinalnie naciskają klawisze maszyny. Wyjmuję z ust papierek i kładę obok na biurku, staram się rozluźnić, bo „wiem”, że napięcie mięśni, grymasy pojawiające się na mojej twarzy przywołują różnego rodzaju niepożądane manifestacje wyobraźni. Wtedy najłatwiej jest ulec iluzji, rozpocząć budowanie jakiegoś systemu, który wziął swój początek np. ze zmarszczenia brwi. Ile różnych koncepcji powstało być może w ten sposób, że jeden mało znaczący impuls uruchomił maszynę, która zaczęła działać. Wmówić człowiekowi, że jest Bogiem, to nie trudne, jednak jakie nieobliczalne mogą być tego konsekwencje.
Moje palce często rwą i gniotą papierki. Robiłem to przed chwilą, lewą ręką, w przerwie. Wtedy, gdy pisałem: „…wmówić człowiekowi, że jest Bogiem”. Często targam jakieś papierki, czy też wełnę ze swetra, z narzuty – gniotę te kawałki w palcach, nie mogę się temu oprzeć, jak alkoholik wódce. Potem z tych kawałków ugniatam kulki, pełno jest tych kulek zazwyczaj wokół mnie. Czasem krzyczę: „krupa” i rzucam nią w moją żonę. Dawniej denerwowało ją to, teraz uśmiecha się tylko i mówi: o, znowu jakaś krupa…
Z pozoru nonsensowne turlanie papierków w rękach, jednak jest w tym jakaś siła. To przeżywanie momentu teraźniejszości, zetknięcia się z materią, którą kształtuję, czynię z niej użytek. Ma to sens, gdy nie jest wyłącznie mechaniczną czynnością, gdy uda mi się zaobserwować ten kompromitujący proceder. To medytacja mojego bycia na granicy świata żywego i martwego. Jednak do którego z tych światów mógłbym teraz zaliczyć siebie?
Nie tak dawno temu wydawało mi się, że umarłem. Wszelka aktywność była mi nienawistna, co najwyżej obojętna. Myślałem o śmierci jak o czarnej dziurze, która wcześniej czy później pochłonie mnie bez reszty. Jakaż to byłaby ulga przestać czuć, cierpieć, myśleć, oddychać, borykać się z duperelami, wymieniać uszczelki, myć obślizgłe gary, żreć i srać – wychowywać dzieci. Ale właściwie po co? Żeby kiedyś zapragnęły poczuć nagłą ulgę i…
Rozumiem teraz ludzi popełniających samobójstwo, zabijających własne dzieci. Bo to życie, w jakiejkolwiek nie byłoby oprawie, jest plugawe, gdy nie odnajdziemy w sobie duchowej perspektywy; dopóki nie nastąpi w nas wewnętrzna śmierć, która stanie się źródłem duchowej przemiany. Teraz palce zakrzywiły mi się w szpony, twarz stężała – czyżby to drapieżność idącej skądś do mnie realnej śmierci, którą przywołuję rytmicznym stukotem maszyny, która przemiele moje ciało. Marzę o takiej śmierci, która wygładziłaby moje zaostrzone rysy i wprowadziła mnie w dziedzinę prawdziwej twórczości, gdzie nie byłbym przedmiotem, zastraszonym zwierzęciem walczącym o swój byt, zdanym na łaskę otaczających mnie zewsząd „ptaszków idiotów”.
Czuję zmęczenie. Ono objawia się jakąś taką obwisłością twarzy, upadkiem ramion i dłoni. Jednak siedzę wciąż wyprostowany, nie poddaję się. Kto tu w końcu jest panem, czy ja, który dążę teraz z patosem „do Absolutu”, czy jakieś tam zmęczenie… Tym razem JA! Poczułem w sobie świeży zastrzyk energii, ramiona wyprostowały mi się i ręce znów chciałyby uczyć się fruwać. Gdzieś z głębi sączy się coś radosnego i wypełnia mnie, przejmuje wolno każdą cząstkę mojego ciała. Jestem panem siebie, w tej jednej chwili.
Czy można chcieć czegoś więcej?!… Oto przed chwilą pokonałem swoją codzienną zmorę – zmęczenie – małą tymczasową śmierć zmuszającą do zdrzemnięcia się na drodze. Być może prawdziwa młodość i siła ducha są odwrotnie proporcjonalne do słabości starzejącego się ciała…
A jakąż potęgę wyzwoli ze mnie śmierć, jeśli osiągnę ją jako świadome dziecko? Ta idea mnie porywa! „Świadome dziecko” w chwili śmierci to stan, który zbliża do…
To chyba zbyt wiele jak na jeden dzień. Znowu jestem zmęczony, jednak tym razem podejrzewam, że zmęczona jest tylko moja powierzchnia, a tam w głębi wibruje inne życie nie podlegające żadnym upadkom.
Z dnia na dzień obserwuję czujnie jak KTOŚ przejmuje nade mną władzę. Nigdy bardziej niż ostatnio moje życie nie zmieniło się pod Jego wpływem. Jestem coraz bardziej opanowany, zaczynam rozumieć siebie i innych; coraz mniej we mnie lęku. Coraz bardziej niedostrzegalna staje się granica między mną a światem. Wiem że kiedyś, a stanie się to niespodziewanie, być może będę malował mieszkanie, albo przyglądał się odlatującym ptakom; może będę akurat w łazience albo w tramwaju, w chwili zeskakiwania ze stopnia. Będę jednak gotowy na przyjęcie TEGO, które zbliża się do mnie z każdym oddechem i gestem, z każdą przeżytą chwilą. Wiem że wypalą się wtedy we mnie resztki lęku o byt i pozostałości miotającej mną czasami nienawiści zrodzonej z poczucia zagrożenia. Jednak stanę w końcu na swoim i przestanę się bać, bo nikt mi już „mojego” nie odbierze…
Coś jeszcze o wczorajszym dniu. Przespałem się w środku dnia z moją własną żoną, słuchając delikatnej muzyki, na owczej skórze. Jakbym miał siedemnaście lat, z całym gorącym pożądaniem i pragnieniem podzielenia się z nią tym wszystkim, co mam. Po czternastu latach znów zbliżam się do niej. Dwoje ludzi na owczej skórze w miłosnej ekstazie, dwoje nastolatków. Z radością dostrzegam jak Basia staje się coraz młodsza, jak kiełkuje w niej duchowa radość, chociaż czasem mówi zupełnie coś innego. Kocham cię, moja Basiu, wiele wycierpiałaś przeze mnie, bo jestem trudnym człowiekiem, zaczynam właśnie zrzucać zrogowaciałą, zużytą już skórę.
14.09.1992
Poczułem dzisiaj ogromny głód pisania. Narastał on przez ostatnich klika dni, które spędziliśmy z Basią na tapetowaniu mieszkania. Jest to realny głód odczuwany w ciele zupełnie jak potrzeba pożywienia. Myślę, że pisanie, jeśli traktuje się je poważnie, stanowi źródło wniknięcia w siebie, samopoznania. To jest nieustanne zapytywanie o to kim naprawdę jestem, o moje piekło i niebo, o granicę która je dzieli.
Pięć dni tapetowania. Na początku było mycie sufitów i ścian. Brudna, śliska woda z mydłem lejąca się na twarz i ramiona. Zaciskam zęby i pokonuję metr po metrze, chlastając ławkowcem zmywam stary brud – wyłania się szara powierzchnia pokrywająca tynk sufitu i wyblakły zielony kolor, na który pomalowany był przed laty pokój.
To ohydne zajęcie. Wielokrotnie musiałem schodzić z drabinki i zmywać z oczu mydło. Jednak nie przeklinałem tych notorycznych „wypadków przy pracy”, kiedy chlapnąwszy nieumiejętnie pędzlem poczułem nagle piekące ukłucie w oku. „Ohyda” tej całej pracy wynika z natury naszego istnienia. Po prostu brudzimy wszystko, czego się dotkniemy. Brudzimy przedmioty, innych ludzi i siebie samych zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Jednak ten zewnętrzny brud stosunkowo łatwo zmyć. Trochę wysiłku, potu, bólu nieprzyzwyczajonych mięśni i ściany już są czyste, gotowe pod tapety. Pracujemy z Basią bardzo uważnie. Wyznaczamy pion i kleimy mozolnie na styk. Czasem trzeba kilka razy odrywać całą płachtę, bo marszczy się i jak na złość nie pasuje. W końcu jesteśmy zadowoleni z siebie i oddychamy z ulgą. Sukces! Udało nam się położyć ją prawidłowo. Reszta idzie zdecydowanie lepiej, choć ściany są krzywe i trzeba kombinować, przycinać, żeby jakoś przylegało.
Pięć dni tapetowania. Pięć dni oderwania się od „normalnych” zajęć, od pisania. Jednak pomimo fizycznego zmęczenia medytuję, ćwiczę i modlę się co najmniej pół godziny rano i piętnaście minut wieczorem przed zaśnięciem. To bardzo ważne, żeby zaczynać dzień świadomie; nie odrzucać tych wszystkich lęków i niechęci z jakimi wstajemy, ale starać się rozpuścić je w ciszy. Potem rozluźniające ćwiczenia ciała, szczególnie ważne są mięśnie twarzy, szyi, ramion, bioder, pośladków – potem kolana, stopy i dłonie. Głównie tam kumulują się energetyczne bloki, napięcia, których nie jesteśmy w stanie rozładować w naszym codziennym życiu. Moja krótka praktyka dowiodła (regularnie ćwiczę dopiero rok), że to skuteczny sposób na wyzwolenie się z napięć. Rozluźnione ciało i umysł są znacznie bardziej odporne i bronią się skuteczniej przed czyhającymi na nas zewsząd emocjonalnymi pułapkami i stresami.
Wczoraj zatrzymał mnie policjant za wyprzedanie w niedozwolonym miejscu. Dawniej w takiej sytuacji reagowałem wściekłością z powodu tak bezsensownej utraty pieniędzy. Pamiętam jak samoistnie zaciskały mi się szczęki, kurczyły ramiona i twarz obejmował grymas – potrafię go teraz odtworzyć, poczuć w sobie tę energię, gdzieś nieco powyżej żołądka nieprzyjemne pulsowanie. Widzę już zbliżającego się z przeszłości milicjanta, ogarnia mnie fala tej drażniącej, dławiącej energii, mój oddech się zmienia, staje się mniej płynny, urywany i jakby płytszy, żeby stłumić narastające jądro wybuchu. Lekko napinają się mięśnie twarzy i ramion, sztywnieją palce. Ta chwila uderza swoją nieodwracalną siłą – pamiętam tamten moment, czuję go teraz wyraźnie – gdy drżącymi rękami wyjmowałem dowód rejestracyjny i prawo jazdy, a potem sięgałem po portfel, a po przyjęciu kwitu cedziłem przez zęby: „dziękuję”.
Tym razem nieprzyjemne napięcie trwało bardzo krótko, odnalazłem w sobie spokój i poczułem do podchodzącego policjanta coś w rodzaju życzliwości, czy wdzięczności nawet. Przecież wykonuje on swoją pracę i być może nauka płynąca z tego mandatu sprawi, że będę jeździł bezpieczniej. Zapłaciłem z uśmiechem i podziękowałem mówiąc, że takie kontrole są bardzo cenne, bo człowieka czasem coś ponosi i zaczyna pędzić na oślep nie zważając na proste zasady bezpieczeństwa. Podziękował mi również i uśmiechnął się życząc szerokiej drogi. W tym krótkim kontakcie dwóch obcych ludzi było coś bardzo szczerego i prawdziwego, pojawiła się nić porozumienia – takich właśnie nici trzeba snuć jak najwięcej.
Popołudnie spędziliśmy na górze „Chełm” nad Myślenicami. Spokój i cisza. Jerzyny i wiatr. Czternastoletni Piotrek, mój syn i siedmioletnia Agnieszka „dawali czadu” krzycząc, bijąc się i wyczyniając różne dziwne dla dorosłych, a normalne dla nich rzeczy. Potem, gdy już schodziliśmy w dół, gdzieś w krzakach zginęła nasza suczka Pusia. Nie wyglądało to zbyt wesoło, bo zaczynało się ściemniać, a jak tu wrócić bez rudego stworzonka, które tak przylgnęło do nas i zadomowiło się w naszych sercach przez ostatni rok, kiedy przygarnęliśmy bidulkę po śmierci jej pani. Na szczęście w chwili najmniej spodziewanej wyłoniła się z gęstniejącego mroku – przyspieszyliśmy radośnie.
Nagle doszedł mnie jakiś obcy szum, jakże odmienny od szumu lasu, traw i tej wypełniającej mnie błogiej ciszy. Basia uznała to za odgłos tamy na Zarabiu. Ja jednak przeczuwałem, że to rzeka pędzących z Zakopanego na złamanie karku samochodów. Nie myliłem się. W miarę naszego schodzenia w dół ten „szum” przeradzał się w obrzydliwe mechaniczne brzęczenie, piekielny warkot, jakby z jakiegoś koszmarnego, dawno zapomnianego snu budziło się istne monstrum. Konieczność powrotu do Krakowa odczułem jak dotkliwy, fizyczny ból. Akurat przechodziliśmy koło szkółki leśnej, gdzie obok maleńkich sosenek tkwiły białe tyczki. Na przestrzenie wielu hektarów wznoszącego się po prawej stronie zbocza zobaczyłem tysiące jasnych tyczek zapadających się w mrok. A gdyby tak przyjść tutaj z ekipą ludzi i poprzybijać do nich poprzeczki – tysiące krzyży nad maleńkimi, zieleniejącymi sosenkami.
Na dole, na parkingu nie zastaliśmy Piotrka, który uparł się, że zejdzie inną drogą i powinien był na wyprzedzić. Basia już zaciskała z bezradności ręce i rozglądała się nerwowo; zaczęła chodzić wokół samochodu, wtedy Piotrek wyskoczył zza krzaka. Długo krzyczała na niego spazmatycznie wyładowując swój lęk.
W drodze powrotnej, pochłonięci przez rzekę smrodliwą samochodów błyszczących chorobliwie elektrycznymi ślepiami jako jedyni dostrzegliśmy stojący na poboczu autobus i rój machających rozpaczliwie ludzi. Zabraliśmy starszą kobietę. Okazało się, że jechali z Zakopanego, złapali gumę, a kierowca nie wiadomo dlaczego nie kwapił się z wymianą, poinformował tylko ludzi, żeby próbowali dostać się do miasta na własną rękę.
Gnaliśmy w stronę Krakowa. W tym mechanicznym pędzie było coś niebywale obrzydliwego i nienaturalnego. Samochody rozwrzeszczane na siebie klaksonami, miotające światłami, tasujące się niecierpliwie, jakby to nie był powrót do domów zrelaksowanych ludzi, ale wyścig pędzących do nikąd mechanicznych upiorów. Wchłonięci przez tę demoniczną rzekę, przez ten pęd, ludzie sami zamienili się w samochody, ich bezduszne serca gnały byle szybciej. Kobieta siedząca na tylnym siedzeniu powiedziała, że nikt oprócz nas nie zatrzymał się, żeby zobaczyć co się stało. Ale jak ktoś mógłby się zatrzymać, gdy jedynym celem maszyny jest zaspokojenie pędu przemijania. Nie wiem dlaczego opowiedziałem jej o tamtym koszmarnym odczuciu, gdy schodziliśmy z góry. Jesteśmy teraz w piekle – dodałem uśmiechając się do niej. Odpowiedziała, że w Kanadzie przeżyła coś podobnego, gdy przechodziły z siostrą przez jakiś gigantyczny most na autostradzie.
Żyjemy w konkretnej cywilizacji i praktycznie nie mamy innego wyboru. Ale nawet tutaj, w tak trudnej sytuacji, w otoczeniu mechanicznych ludzi i ich niszczącej energii; w tym energetycznym smogu nienawiści wypełniającej wszystkie sfery naszego życia – nawet tutaj, ledwo żywi, możemy jeszcze coś zrobić, żeby odnaleźć własną tożsamość, by poczuć naprawdę wędrowcami na szlaku, który prowadzi do scalenia tego, co zostało przez „postęp” rozbite – do przemiany człowieka-maszyny w człowieka twórczego, który za wszelką cenę usiłuje rozpoznać i ocalić siebie.
Jednak istota tej przemiany nie wynika z żadnej filozofii, systemu etycznego czy mechanicznie pojętej religii.
To doświadczenie żywego istnienia, które jest CAŁOŚCIĄ.
15.09.1992
Wczoraj rozpocząłem cykl teatralnych spotkań warsztatowych inspirowanych ideami Artauda, Gombrowicza i Gurdżijewa: „W poszukiwaniu samego siebie”. Przyszły tylko trzy osoby. Dwie licealistki z klasy maturalnej i emerytka. Rozmawiałem z nimi przez dwie godziny na temat samorealizacji i potrzeby zapanowania nad ciałem fizycznym i jego energiami. Od tego czy uda mi się „zmontować” co najmniej dziesięcioosobową grupę zależy moja praca. Świadomość pozostania bez pracy nie napełnia mnie jednak lękiem. Najważniejsze jest to, że wiem co robić. Na tym mini spotkaniu wywiązała się bardzo dobra atmosfera. Czułem jak minuta za minutą topnieją bariery między nami. Im bardziej się otwierałem, oni odwzajemniali mi podobnym. To wspaniałe uczucie jak czworo z początku chłodnych wobec siebie ludzi zaczyna się rozluźniać i zwolna daje się odczuwać emanujące od nich ciepło. Nie mam znanego nazwiska, które mogłoby ściągnąć rzesze. Potrafię to jedynie zrobić w kontakcie bezpośrednim, lecz aby to się stało, oni muszą po prostu przyjść.
Teraz czuję się trochę pusty, ale wiem że to tylko chwilowa słabość, rodzaj jałowego biegu, który powtarza się cyklicznie.
Jest gdzieś głęboko we mnie, podobnie jak w każdym człowieku, potrzeba fantazjowania. W tej chwili moim marzeniem jest napisanie książki o człowieku, w którym moc i miłość stopiłyby się w jedno. Widzę nawet ostatnią scenę.
Jest wojna. W samym sercu bitwy pojawia się On, którego nie imają się kule. Idzie w stronę jednej z walczących armii i nic nie jest w stanie Go zatrzymać. Już wszystka broń została przeciw niemu użyta, ale On nie zadraśnięty nawet zbliża się do pierwszego szeregu, mówi coś do żołnierzy, którzy rzucają karabiny i idą za nim. Ich też nie imają się pociski. Gdy armie stają twarz w twarz, oko w oko, ludzie rzucają się sobie w objęcia, płaczą ze szczęścia. Tak rozpoczyna się druga ewangelia głoszona przez setki tysięcy apostołów. Fala miłości zalewa świat. A sprawia to jeden człowiek wypełniony duchową mocą.
Dosyć łatwo oddawać się takim marzeniom i pisać naiwne książki. Znacznie trudniej zrobić to z samym sobą. Odnaleźć i odbudować w sobie Osobę, która zneutralizuje nienawiść i nada życiu swobodny wymiar, pozbawiony poczucia zagrożenia i związanej z nim agresji.
Za chwilę przybiegnie ze szkoły mój Piotrek, hałaśliwy i niepokorny. Dzisiaj znowu kąpał się rano w łazience, lał wodę w nieskończoność. Prosiłem go już o to wiele razy, żeby brał tylko prysznic, bo codzienna zabawa wodą jest bardzo kosztowna. Muszę wstawać wcześniej i dopilnować, żeby tego nie robił. Czuję się potwornie poirytowany. Zdecydowanie muszę wstawać wcześniej. To poranne wylegiwanie się opóźnia moją pracę, jest niepotrzebną pauzą.
Zdecydowanie trzeba wcześniej zwlec się z łóżka, schłostać chłodną wodą, by zacząć nowy dzień.
16.09.1992
Dzisiaj wszystko od rana toczy się ciężko i topornie. „Toczy się”. Czuję jak niewielki wpływ mam na to, co „się toczy”. W domu na granicy awantury, z piekła rodem. A wstałem dzisiaj wcześniej, gdy Basia i Agnieszka jeszcze spały. Jak należy odprawiłem swoje poranne rytuały, potem czytałem Ewangelię. Chrystus wyłaniał mi się z mroków jako surowa, niemal „dzika” dla „cywilizowanego umysłu” postać. Czytałem o epizodzie na morzu: zwątpienie wśród burzy, Jezus idący po wodzie. Nagle poczułem w nim siłę oparcia. To nic że nie mam stabilnej pracy, a cały świat wisi na włosku. Ale jest przecież oparcie w Nim, na opoce Absolutu, trzeba tylko przetrzeć drogę, w sobie. W chwilach burzliwego załamania powtarzać do siebie: nie bądź człowiekiem małej wiary, bo w tobie jest ogromna siła, iskra boża, która jeszcze tli się.
Szedłem, potykałem się od rana po grudzie mojego dnia powszedniego, słabłem, wątpiłem w sens drogi, a nawet i w to że jestem na jakiejkolwiek drodze. Tak czasem drobny impuls, niepowodzenie może wyprowadzić z równowagi. Jednak zmartwychwstający wciąż we mnie obraz człowieka idącego po wodzie, który podaje tonącemu rękę nie pozwalał mi ugrzęznąć w bezczynności, zaprzeć się samego siebie.
Coraz bardziej uświadamiam sobie, że to wszystko, co dotychczas robiłem jest tak mało ważne. Chciałem zostać wielkim literatem, człowiekiem teatru, kimś tam jeszcze, ale to wszystko razem wzięte niewiele znaczy, gdy PRAWDĘ zamienia się na wiele prawd, by zyskać uznanie i poklask. Cała sztuka jest tylko namiastką „przeżywania” człowieczeństwa. „Przeżywamy” dzieła sztuki, by po wyjściu z teatru, po przeczytaniu „krzepiącej duchowo” książki robić dalej swoje. Dotyczy to również samych artystów. Dla zdecydowanej większości głoszone przez nich idee są tylko „literaturą”, która nie dokonuje żadnej istotnej przemiany w ich życiu. Oni zaś nadęci do niebezpiecznych rozmiarów śnią sny o związkach z tajemnicą bytu. Wypełnieni próżnością, zazdrością, nienawiścią – płoną z chorobliwej żądzy wywyższania się i panowania nad maluczkimi. To wszystko niewiele ma wspólnego z mądrością i nie może w istotny sposób dopomóc komukolwiek w życiu. W ten sposób zmarnowano wiele ton papieru, płótna i słów, żeby zaspokoić własną dumę i potrzebę bycia podziwianym. A w sztuce współczesnej doszło wręcz do tego, że z powodu niemożności zrozumienia tzw. dzieła sztuki odbiorcy udają podziw, żeby w oczach innych uchodzić za koneserów. Niewielu stać na wyrażenie zdecydowanego sprzeciwu wobec bezsensu i bełkotu jaki często się panoszy. Na szczęście przez ten złowrogi labirynt sztuki dwudziestego wieku zaczynają przebijać się już prawdy czystsze i wyraźniejsze. Moda na kreowanie za wszelką cenę zdaje się przemijać. Jednak obstaję przy tym, że cała sztuka jest namiastką, jeszcze jednym przemysłem fabrykującym myśli i wzruszenia, wyrazem mechanicznej, zewnętrznej egzystencji, której podstawowym celem jest wybicie się na indywidualność. Człowiek będący produktem takiej sztuki osiąga swój cel w samotności, która rodzi pustkę. Dlatego tak często artyści „odchodzą” na różne sposoby w nieistnienie. Nie wystarcza już sama kręcąca się maszynka, ten witkacowski zegar tłukący się w głowie, gdy w środku to co prawdziwie żywe, zamiera. Sztuka nie jest sprzymierzeńcem duchowej ewolucji, wzmacnia jedynie osobowość, a więc właśnie to, czego należałoby się zaprzeć, by odrodzić się na nowo.
Przed godziną nadawali w telewizji jakiś poetycki program zatytułowany: „W drodze”. Występowali w nim moi dawni znajomi. Olek Rozenfeld w czarnym kapeluszu mówił wiersz o tym jak trudno wypowiedzieć siebie wobec innych. Potem śpiewał Emilian Kamiński: ognisko, nastrój, coś tam drgało we mnie – gwałtownie wyłączyłem telewizor i poczułem ulgę… w tej ciszy, która trwała teraz w moim domu, w odgłosach dochodzących z ulicy, za którymi kryli się żywi ludzie. Na którymś piętrze szumiała woda, skrzypnęły drzwi. Poczułem strumienie życia płynące zewsząd do mnie, jakbym był centrum tego świata, miejscem w którym krzyżowały się wszystkie drogi. Stąd mógłbym wyśpiewać teraz moją pieśń, że sztuka jest niepotrzebna. Samo życie – to najważniejszy poziom sztuki, gdy wspólnie z naszymi najbliższymi tworzymy teatr, w którym uczymy się życia. Jednak dla odciętych od źródła własnej wrażliwości, od wewnętrznego światła, sztuka jest jakąś szansą. To nikły odprysk Absolutu, jego odległy cień. Pożywka przynosząca nam złudzenie, że są jeszcze jakieś ideały.
Lecz gdzie siła naszego tworzenia, sprawcza moc Słowa? Wciąż zaprzeczamy sobie wzajemnie. Ciągle stajemy ze zmieniającą się jak w kalejdoskopie twarzą wobec kogoś nieznanego. Brak nam stałości, pewności siebie i nadziei na ocalenie. Ten BRAK staje się naszą wiarą, a to nieuchronnie musi skończyć się rozpadem.
Właśnie przed chwilą wróciła z zakupów moja żona. Pyta czy zrobić mi kawy. Napiję się z nią i zrobimy parę rzeczy dla naszego domu: kurtynkę zasłaniającą ohydną szafę, półkę nad drzwiami wejściowymi dla powiększenia naszej przestrzeni życiowej. Chciałbym wymalować też wejściowe drzwi. Cieszę się z powodu tych oczekujących mnie zajęć. Są nie mniej ważne jak pisanie książki czy projektowanie wieżowca.
Nasza ruda suczka Pusia zwinęła się w kłębek na tapczanie. Czasem zastanawiam się, co ona tam robi w sobie, kiedy godzinami siedzi, leży, patrzy – jest taka spokojna i zrównoważona. Nawet gdy iska pchły, robi to z ogromnym dostojeństwem i oddaniem sprawie. Czasem wyskakuje jak oparzona, wzbiera w niej wtedy jakiś święty gniew i rozszczekuje się miotając na wszystkie strony. Przechodzi jej to jednak szybko i znowu jest spokojna, z gracją merda obciętym ogonkiem. Wsparta łapkami o moje kolana trąca mnie wilgotnym chłodnym nosem domagając się pieszczoty.
Za chwilę pozostawię ja jej własnym zajęciom, odejdę od maszyny po postawieniu symbolicznej kropki nad jakimś „i”. I pójdę do żony powiedzieć jej, że ją kocham.
Teraz delektuję się swoją potencjalną mocą. Za moment podniosę się i…
17.09.1992
Dałem się chyba ponieść pragnieniu wielkości, a przecież wciąż jestem karłem, który do niedawna jeszcze upatrywał własnej potęgi w poszukiwaniu nowinek. Często podniecało mnie to „nowe” i emocje zrodzone z takiej fascynacji brałem za przejaw mojego rozwoju. Jestem wciąż karłem. Moja karłowatość zdolna jest ujawnić się w każdej sytuacji, na ulicy wobec przypadkowego przechodnia lub gdy jadę samochodem i posyłam komuś „wiąchę” przekleństw za to tylko, że pojechał nie po mojej myśli. Jestem karłem i karłów widzę wokół siebie: przysadkowatych a symulujących smukłość, ubranych modnie “z pretensjami”. Cechą charakterystyczną karłów jest to, że nie dostrzegają siebie na ulicy. Zawsze zastanawiałem się dlaczego nie wystarczy nisko skłonić głowy, by twój znajomy karzeł się odkłonił. Najczęściej reaguje on dopiero na głos. Tak, żyjemy w cywilizacji karłów udających olbrzymów. Istot chorujących na wielkość, opętanych manią wielkości. Brzydkie pokraczne karły usadowione z minami władców we „wspaniałych maszynach”, które niosą ich w odległe przestrzenie, wynoszą poza orbitę.
Czasem moja karla skóra rozciąga się boleśnie i przez moment, gdy zdołam oswoić ból, czuję się normalnym młodym człowiekiem zachowującym się swobodnie, zgodnie z własną, wewnętrzną naturą.
Jednak wciąż jestem karłem, ale wiem o tym i pracuję usilnie, żeby rozpoznać zasadę mojej karłowatości. Nie jest to łatwe, bo moja karłowatość broni się zażarcie i chciałaby mnie sprowadzić do roli maszynki do robienia pieniędzy. Będąc na granicy karła i młodego człowieka potrzebuję pieniędzy, żeby utrzymać moją rodzinę. A kiedy zostanę już młodym człowiekiem też będę musiał zarabiać, to znaczy wykonywać jakąś pracę, która przynosi pieniądze. A może będę uczył innych starych ludzi jak zostać młodym człowiekiem. Jestem przecież istotą przejściową, żyjącą na granicy, skąd rozpościera widok na bardziej przejrzyste obszary, gdzie wolność bywa stanem naturalnym. Tam na ludzkich twarzach nie widać żadnego grymasu. Ramiona są rozluźnione, a stopy odmierzają w skupieniu drogę wiodącą do celu. Tutaj w tej farlandii może dopiero rozpocząć się właściwa młodość, która już nie skarłowacieje. Może taką młodość miał na myśli Gombrowicz.
Teraz czuję jak moja karla skóra napina się do granic wytrzymałości… Ale chyba jeszcze nie pęknie… Oby pękła! Niech ją piekło pochłonie! – wykrzykuję to bez nienawiści, jakoś tak radośnie, jakbym czuł już bliskość tego ognia, który dotknie jej w końcu, przepali zniewalające mnie więzy i moja upragniona młodość rozbłyśnie jak kwiat w ciemności.
Oddycham spokojniej. Tak, jest jeszcze karłem, lecz jak wąż „gubiącym” z mozołem swoją skórę. Co za ulga. Czuję, że mogłoby mnie znów ponieść poczucie rodzącej się wielkości, gdyż otwierają się właśnie we mnie „obszary mocy”. Teraz mógłbym z powodzeniem zażyczyć sobie rządu dusz i zabrać się za zakładanie szkoły samorealizacji mojego imienia, która być może z czasem stałaby się namiastką religii. Kocham jednak karły, rozumiem ich i współczuję, bo sam przecież jestem karłem. Mam trudności z prawidłowym wbiciem gwoździa. Skonstruowanie małej szafki zdecydowanie przekracza moje możliwości.
Dotykanie wielkości jest bardzo niebezpieczne. Z własnej pozycji starca-karła budzącego się do młodości tak łatwo uznać jej nikłą iskierkę za narodziny słońca, które rozproszy ciemności.
A jakie znaki pojawią się na niebie i ziemi, gdy ostatecznie pęknie moja karla skóra?
Dzisiaj zamierzam rozpocząć poszukiwanie pracy, bo nie wiem czy w najbliższym czasie zbierze się wystarczająca ilość osób, bym mógł zarobić na chleb. Chciałbym, żeby to była bardzo prosta praca: sprzątacza, ekspedienta, albo stróża. Przecież czuwanie to maja specjalność którą chciałbym zgłębić.
Gurdżijew powiedział kiedyś do swoich uczniów, że prawdziwym człowiekiem jest ten, który potrafi zarobić nas utrzymanie co najmniej 20 osób. Ja z trudnością zarabiam na cztery, zatem w tej klasyfikacji jestem nim zaledwie w 1/5. Teraz całkiem nieźle mi się pisze i mógłbym tak pieprzyć w nieskończoność, na szczęście granice mojego czasu są wyraźnie wytyczone.
Nadszedł już czas, żeby zabrać się do malowania drzwi i po niedawnym tapetowaniu zrobić małą kosmetykę. Moja karla skóra nie lubi wysiłku fizycznego, ale ja przewrotnie polubiłem jej zmęczenie. Staje się wtedy mniej sztywna. Łatwiej ją rozciągnąć.
18.09.1992
Poranna medytacja i modlitwa były jakby głębsze niż zazwyczaj. Nawet ćwiczenia ciała odczuwałem mocniej. Jednak po dwóch godzinach już czuję się rozbity, świat zdaje się być jakby za szybą.
Byłem przed chwilą w szkole u Agnieszki, bo zapomniała zeszytu do polskiego. Rozmowa z ludźmi sprawia mi kłopot, w głowie słyszę szum. Ano zobaczymy co z tego wyniknie. Może to sprawa niskiego ciśnienia. Niby wszystko jest w porządku, czuję się zdrowy, silny i świadomy, a jednak czegoś mi brakuje, jakby coś się rozregulowało.
Wczoraj miałem kolejne spotkanie z ludźmi mojego A-Studio. Tym razem przyszły cztery osoby, dwie z dnia poprzedniego, jedna uczestnicząca w spotkaniach ubiegłorocznych, pod szyldem treningu psychoatletycznego i rytuałów magicznych, które prowadziłem wspólnie ze Zbyszkiem Zagajewskim oraz jedna nowa. Nie rozpocząłem medytacji dopóki nie „odreagowała” opowiadając o sobie i swoich kłopotach, chociaż nikt ją o to nie pytał. Dziewczyna sprawiająca wrażenie bardzo wrażliwej, uważająca się za realistkę, jednak z wyraźnym wewnętrznym głodem prawdy, który ją tutaj przywiódł. Potem zrobiliśmy medytację i krótki trening. Ściemniało się, nie zapaliłem światła, długo siedzieliśmy w ciszy. Potem mówiłem o samorealizacji, o fragmentaryczności i podzieleniu naszego zewnętrznego bytu, o potrzebie podjęcia procesu dla budowy ciała duchowego, czego punktem wyjściowym jest wnikliwa samoobserwacja siebie, swych przejawów istnienia i nieustanne zapytywanie: kim jest to prawdziwe „ja”, by dotrzeć do osoby, która jest niepodzielna. Dopiero od tego miejsca rozpoczyna się prawdziwa wędrówka realizująca nasz prawdziwy cel. Pytali mnie o wiele spraw. Wymiana energii była bardzo żywa. Spotkanie przedłużało się. Siedzieliśmy bez słowa pogrążeni w całkowitej ciemności. Uczucie izolacji, która towarzyszy zwykle kontaktom obcych sobie ludzi przemieniły się w wyraźną potrzebę współdziałania. Wszystko toczyło się jakby samo. „Nowa” w pewnej chwili zapytała, jak to się dzieje, że gdy chce coś czasem powiedzieć, to słowa wychodzą z jej ust jakieś inne, puste, pochodzące tylko z głowy. To szalenie istotne odnaleźć w sobie fałsz i poczuć pragnienie dotarcia do miejsca, z którego wypływa. Głos pochodzący z samej głowy jest głosem mechanicznym, idącym z naszego komputerowego zasobu wiedzy; brzmi pusto, nie rezonuje w ciele i pozbawiony jest bardziej wyrazistej energii. Niewielka też jest siła oddziaływania takiego głosu poza racją logiki argumentów. Gdy natomiast głos podparty jest energią naszego ciała, to brzmi pełniej. Taki głos ożywia rozmowę, nadaje koloryt postaci mówiącego, uaktywnia ciało, która współgra z nim posługując się wzmacniaczem języka gestów. To typowa sytuacja sprzężenia zwrotnego: głos potęguje i ożywia ciało, a ciało pobudza i wyostrza głos. Łatwo samemu to sprawdzić. Wystarczy wziąć na przykład zdanie: „ptaki odlatują na zimę” i wypowiedzieć je na stojąco, a potem wzbudzić emocjonalnie ciało pozwalając mu na ruch jakiego się domaga i powiedzieć to jeszcze raz. Wtedy zabrzmi inaczej, znacznie głębiej oddając nasz ból, albo radość. Taki głos wyraża już część prawdy naszego istnienia, ale brak mu stabilizatora, który powoduje, że brzmienie staje się klarowne i czyste, a nasz ludzka mowa pozbawiona jest lęku, różnych zadrgań, zawirowań i nieczystości właściwych zawsze głosowi odciętemu od ekspresji ciała i ożywiającego ją wewnętrznego źródła.
Znowu targam palcami wełniane poszycie poduszki, na której siedzę i robię swoje, albo też nie swoje – wypisuję natchniony tekst o głosie i i znowu głowę podnosi we mnie Nauczyciel, a ja, psia jego mać, ni mogę sobie poradzić z głupimi palcami, prymitywną zewnętrzną energią”, która wyczynia z nimi hocki klocki i zmusza i zmusza do produkowania jakichś bezużytecznych kuleczek czy krup, które ścielą się teraz gęsto wokół mnie na podłodze. Czy mam z tym walczyć? A może właśnie tkwi tajemnica mojej twórczej koncentracji? Może ja odczuwam świat najsilniej koniuszkami palców? Może te bezwładne wełniane kuleczki są moimi najwspanialszymi nauczycielami?… Może! Może! Może! Może! Może! Może! Może! – od tego nieustannego „może” można zupełnie oszaleć.
Znowu sięgam koniuszkami palców do perwersyjnego runa i ciągnę jak dziad przysłowiową rzepkę. Jest w tym jakaś nieodparta siła. Czy kiedyś zdołam to pojąć?
22.09.1992
Wczoraj. Kolejne spotkanie z moją rodzącą się grupą. Trzecie spotkanie i pięć osób. Na pierwszym były trzy. Czy uda mi się zrealizować moje plany? Chciałbym, żeby to miejsce było jak oaza, w której ludzie poszukujący prawdy żywią nią siebie i innych. Wczoraj wiele mówiłem, zmęczyło mnie to mówienie. Teraz czuję się zupełnie pusty. Wiem, że to tylko jałowy bieg, w tej chwili. Właśnie poczułem tę chwilę w której jestem. To błogosławione tu i teraz. Jest to jak kopnięcie energii. Rozprostowuję się i zaczynam żyć. Kiedy patrzę przez okno na falujące trawy, to wiem że to coś we mnie też patrzy i widzi je znacznie głębiej, wyraziściej. Mam wrażenie, jakby to coś inspirowało mój umysł, czy raczej zmieniało jego program, dzięki czemu możliwe jest wydobycie się subtelnych treści i zaistnienie wśród nas. One są jak bańki mydlane, które w każdej chwili, mogą pęknąć. Dlatego gdy zauważymy ich obecność, powinniśmy dążyć by pojawiały się nieustannie. Wtedy mogą mieć trwalszy wpływ. Na nasz mechaniczny umysł oraz miotające się energie.
Jest we mnie ogromny chaos. Moja „wiedza” tłoczy się ze wszystkich stron, płynie do mojego umysłu z najodleglejszych zakątków ciała. Czuję budzącą się we mnie „duszę”. Jest jak wędrowiec, który przebudził się obok drogi, przeciera oczy i pragnie zebrać rozproszone myśli… Jednak zbyt wiele tego chaosu. Muszę to wszystko uładzić. Przedtem jednak pozostawić przez chwilę, żeby dojrzało, przez jedną, maleńką chwilę… Przez tę chwilę, którą czuję jeszcze w sobie, gdy zatopiony nad maszyną zapadam się w otchłań i niknie gorączka niepewności, moje ruchy stają się coraz bardziej płynne, uśmierzają się fale energii.
Na wczorajsze spotkanie przyszły dwie licealistki, Ela i Edyta; Ewa, kobieta już dojrzała która przychodziła do nas na spotkania w ubiegłym roku; starsza pani Janina i po raz pierwszy Maria – studentka ASP, która obawiała się uczestniczyć w spotkaniu, jednak weszła w nie bardzo szybko. Czułem jak moje słowa trafiają do niej, jak się otwiera i rozkwita, jeszcze zalękniona jak oni wszyscy, ale świadoma już swojej tęsknoty, świadoma niewystarczalności życia na poziomie fizycznej mechaniczności. Spytała mnie, co się stanie, gdy tęsknota poznania obudzi się, a jednocześnie odnajdziemy w sobie granice, których przekroczyć się nie da. Odpowiedziałem, że najważniejsze jest rozpoznać Tego, który tęskni, a sama tęsknota, o ile jej źródło jest duchowe, jak taran skruszy mury i ukaże nam też te cele, których osiągnąć się nie da, byśmy się na darmo nie łudzili i nie zapragnęli na przykład zajęcia miejsca Pana Boga.
Znowu skubię te wełniane kulki, ale widać jest mi to potrzebne. Może to jeden z niezbędnych elementów z aparatu zapłonowego mojej tęsknoty. Niech sobie działa. Nie będę walczył z tym bezsensownym nawykiem, chyba że kiedyś stanie się nie do zniesienia. Myślę, że duchowo nie da się niczego osiągnąć bez akceptacji i rozpoznania własnej fizyczności.
Wczoraj wróciłem zmęczony do domu. Basia powiedziała mi ze łzami w oczach, że nasz chomik umiera. Już rano zauważyłem, że jest jakiś inny, jakby zmienił kolor. Teraz leżał skulony w swoim akwarium na wiórach, posypany tymi wiórami jak pyłem, jego ciałkiem wstrząsały konwulsje. Basia widząc, że dzieje się z nim coś niedobrego okryła go tymi trocinami, ale strząsnął je z siebie i tkwił tak jakby goły, posypany tym pyłem – dygotał. Obok sterczało bezużytecznie jego diabelskie kółeczko, którym niedawno jeszcze kręcił z taką pasją. Każdy kto widział chomika, zna jego ruchliwość. To istne żywe srebro. Biega nieustannie przemierzając swoje terytorium, staje na dwóch łapkach, węszy, myje się, je napychając sobie do niewiarygodnych granic wole, że wygląda czasami jak kobra. Dlatego ten jego bezruch sprawiał tak żałosne wrażenie. Ogarnęła mnie bezradność. Jednaka wiedziony jakimś impulsem włożyłem rękę do klatki.
- Nie dotykaj go, on jest taki słaby – powiedziała Basia.
- Właśnie dlatego chcę go dotknąć.
Jego ciałko drżało, ale nie bronił się przed moim dotykiem. Przeciwnie, wilgotnym futerkiem lgnął do mojej okalającej go ręki, jakby się uspokajał. Poczułem w sobie dziwne ciepło i pragnienie, żeby go uratować. Powiedziałem coś na ten temat do Pana Boga, jednak nie bardzo wierzyłem, że w tak błahej sprawie mógłby mnie wysłuchać. Gdy wyjąłem rękę z akwarium, zaczął znowu dygotać – dotknąłem go jeszcze raz… Po chwili podsunąłem mu liść sałaty i… zaczął delikatnie jeść nie otwierając oczek. Po pewnym czasie odwrócił się, wciąż jeszcze ledwo żywy, po czym o własnych siłach zagrzebał się w trociny.
- Zagrzebał się, żeby ozdrowieć, albo umrzeć – powiedziałem do Basi.
Znieruchomiał wstrząsany delikatnymi drgawkami – spał w swojej jamce. Obudził się po godzinie z pełnym swoim wigorem i ruchliwością. Patrzyliśmy zdumieni i uszczęśliwieni na cud tej przemiany. Wrzuciłem mu do akwarium cztery długie kawałki marchewki. Porwał jedną z nich do pyszczka i rozpoczął z nią triumfalny taniec. Wyraźnie obnosił się z tą marchwią jak z chorągwią raz po raz stając na dwóch łapkach. Nie widziałem go jeszcze w taki stanie. Czyżby możliwe, żeby tak cieszył się z niespodziewanego powrotu do życia? Wpakował więc ten swój kawałek do wola i usiłował dopchnąć drugi, ale mu się to nie udało. Zebrał więc pozostałe kawałki i zagrzebał się z nimi w trocinach. Patrzyliśmy jak urzeczeni. Dawno nie przeżywałem takiej radości, jaką przyniosła ta przemiana.
- Jednak życie jest cudowne – powiedziałem do Basi.
- Tak, ale nie potrafimy tego docenić – patrzyła na mnie z wyrzutem, jakby przypomniało jej się coś z przeszłości.
Przed chwilą przerwałem pisanie, żeby zobaczyć co robi nasz chomik. Spał zagrzebany w trocinach. Gdy dotknąłem go niedowierzając, poruszył się gwałtownie. Maleńkie żywe stworzonko, które nawet nie wie, że je kocham…
A może on to czuje? Może to moja nagła, dopiero co objawiona miłość sprawiła ten maleńki cud?
Pochylam nisko głowę przed chomikiem, który jest moim nauczycielem. Śpi zagrzebany w trocinach gdzieś po drugiej stronie Pana Boga.
Jest mój i ja jestem jego.
Jesteśmy stworzeni dla siebie.
Amen!
25.09.1992
Wczorajsze spotkanie z moją grupą zupełnie nieudane, chociaż z poczatku wydawało się przebiegać właściwie. Ludzie chłonęli, co mówiłem, ale podczas treningu zauważyłem brak jakiegokolwiek postepu. Z wyjatkiem jednej, może dwóch osób wszyscy byli bardzo statyczni. Brakowalo niezbędnych momentów skupienia i samoobserwacji. Poruszali sie ja, zaczarowani w swoim zaklętym, magicznym kręgu. Po zajęciach jedna z nich mówiła długo o braku celu, o niemożności, którą odnalazła w sobie. To brak wiary w istnienie innego wymiaru, innego rodzaju energii, czegoś wyższego, co umotywowałoby podjęcie wysiłku. Ale kto podjąć ma ten wysiłek? – zapytuję teraz sam siebie. Czy doprowadzenie się do wewnętrznej ciszy, stanu specyficxznej uwagi pozwala odebrać te „inne” sygnały życia dopominającego sie o swoje prawa?
Ktoś dostrzegł pewne niebezpieczeństwa, jak to określił, egocentryzmu, które wiążą się z procesem samopoznania i zdobycia „wyższej” wiedzy o sobie samym. Osiągnięcie takiej platformy egzystencji byłoby dla niego związane z zagrożeniem popadnięcia w izolację, coś w rodzaju zamkniecia się w wieży z kości słoniowej. Być może popełniłem błąd opowiadając im o pewnych sprawach zbyt bezpośrednio. Może należałoby oddziaływać na ich wyobraźnię metodami raczej teatralnymi i w ten sposób inspirować do poszukiwania praw rzadzących ich losem.
Jest dziś we mnie wiele agresji. Mój pies nagle zachorował. Pusia ni stąd ni zowąd stała sie półślepa. Zatacza się, uderza łebkiem o meble, co pewien czas ogarniają ją drgawki. Teraz wyszła z Basią na spacer. Co za dziwna seria. Co się dzieje?! Basia też od samego rana była taka naładowana, zjeżona, nieswoja.
Piotrek znowu zostawił po sobie w pokoju nieuprzątnięte talerze. Pod względem nieporzadku jest niepoprawnym recydywistą. Można prosić go o to wiele razy, grozić, obiecywać nagrody. Jednak on zostawia po sobie talerze, szklanki, ogryzki wszędzie tam, gdzie go ta czynność zastanie. Jego ubrania, książki, długopisy, brudną bieliznę znaleźć można w całym domu. Na wszelki interwencje jest głuchy i ślepy. Jak zaprogramowana na nieporzadek maszyna, która żadnego bałaganu zdaje się wokół siebie nie dostrzegać. Tym razem podziałało to na mnie jak przysłowiowa kropla. Wybucham wściekłością, ryczę że go zamorduję i wyzwalając się w końcu od niego, dopiero w więzieniu będę miał czas na pracę nad sobą. Paranoiczna dosyć wizja. Na szczęście nie było go przy tym performance, kiedy z zaciśniętymi pięściami miotałem się i plułem jadem. Basia wysłuchała wszystkiego spokojnie i powiedziała, że od wczoraj jest u nas coś dziwnego, co działa na nas jakby z zewnątrz i powoduje te wszystkie aberracje. Gdy wyszła z psem na zakupy spojrzałem przypadkowo w lustro i zobaczyłem w nim jakąś dziką, powykręcaną wściekle twarz, a raczej mordę dyszącego nienawiścią zwierzęcia, którego ślepia błyszczały upiornie. To były zupełnie obce oczy. Nie znalazłem w nich niczego własnego. Ogarnęła mnie wściekłość na tego bydlaka, który wlazł we mnie nieproszony i wybałusza się jak u siebie, potrząsa moim ciałem, spina je w nieprzyjemny grymas i sprawia, że mój oddech staje się niespokojny. Nagle zapragnąłem wyrzucić z siebie intruza. Moja ciało jak na rozkaz przyjęło pozycję, której dotychczas nie znałem i po chwili napięcia wydobył się ze mnie jakiś niesamowity charkot i wycie. Poczułem się jak ktoś, kto rodzi coś nieprawdopodobnie ohydnego. To było niezwykle silne i angażujące całą moją istotę uczucie… Nagle coś jakby pękło i… poczułem ogromną ulgę. Ogarnął mnie orzeźwiający spokój, znowu byłem sobą.
Chyba przygotuję z ludźmi szereg teatralnych etiud, a zmierzać one będą do stworzenia rytuału unicestwiającego potwora.
Lecz wpierw trzeba go opisać.
28.09.1992
PIERWSZA PRÓBA OPISANIA POTWORA
Trudno opisać potwora, gdy jest się owładniętym przez niego. To wiecznie głodna istota potrzebująca świeżego pokarmu, świeżych wrażeń. Gdy je głodny, szaleje i zmusza nas do pożałowania godnych wybryków, które sycą jego żądzę. Lecz gdy się nasyci, usypia naszą czujność. Pierwszym symptomem jego snu jest poczucie bezpieczeństwa – czujemy się komfortowo. Jednak ten jego sen-letarg, gdy trwa zbyt długo wytwarza w nas dręczący stan pustki i nicości. Chociaż żyjemy z pozoru normalnie, otoczeni podstawowymi dobrami, to ogarnia nas nie wiadomo z jakiego powodu uczucie bezsensu i nasze codzienne życie staje się dreptaniem w miejscu na śmietnisku stwarzanych przez nas przedmiotów i znaczeń.
Skończyła się zabawa. Nasze ciała i myśli, z pozoru wolne, krępują jakieś niewidzialne więzy, z których nie chcemy, czy też nie potrafimy się uwolnić. Tak właśnie przejawia się działanie drzemiącego potwora. Osaczeni przez wyprodukowane przez niego myśli i przedmioty nie potrafimy wykorzystać ich w żadnym perspektywicznym celu. Wszystkie drogi, które w czasie jego wzmożonej aktywności stały przed nami otworem, zamykają się niespodziewanie w chwili, której nie jesteśmy w stanie uchwycić. Dlatego jakimż wielkim jest dla nas zaskoczeniem, gdy odnajdujemy się nagle przyparci do szarego muru i nie widać najmniejszej nawet furtki czy szczeliny. Przeniknięci tą szarością stajemy się niezdolni do twórczości, dzień upodabnia się do dnia. Nasze mechanicznie powielające się czynności napełniają nas niechęcią do podtrzymywania i kultywowania tego rodzaju życia, które zdaje się być zawieszone w pustce. Czasem pojawiają się myśli o ostatecznym zakończeniu tej żmudnej i męczącej działalności, bo nie odnajdujemy w niej głębszego sensu. Czasem ta świadomość napełnia nas lękiem, kiedy indziej przynosi uczucie ulgi, że to przecież kiedyś „samo” się skończy. Bywają też takie chwile, gdy nuda, brak pozytywnego wewnętrznego napięcia i dręczące sny, z których rano nie możemy się otrząsnąć podszeptują nam by podjąć radykalną decyzję i przeciąć to własnymi rękami. Ale na szczęście czy też nieszczęście ratuje nas dość jeszcze silny instykt samozachowawczy. W akcie buntu przed zbliżającą się nicością zaczynamy miotać się i krzyczeć i wykonujemy pod presją jakiegoś irracjonalnego wewnętrznego wyroku ten nieodzowny kolejny „pierwszy krok”, który może okazać się zbrodnią, przekreśleniem wszelkich ludzkich zasad. Wtedy naszą podstawową ekspresją staje się skowyt ożywionego mięsa, uniesienie w górę zrozpaczonej mordy i kłów. To znak, że nasz potwór budzi się z letargu i nastąpi erupcja gwałtownego i żarłocznego działania. Wtedy rzucamy się w wir naszych zajęć przeobrażając się w bezwzględnych „ludzi sukcesu”, dla których cały świat staje jest jedynie polem walki o osiągnięcie najważniejszego celu – maksymalnego zapanowania nad materią. Żyjemy przez „24 h na dobę” jak niespożyte maszyny zapogramowane na nieśmiertelność. A przebudzony potwór popędza nas i pomrukuje z zadowolenia. Nie wiedząc, że to jego sprawka wciąż produkujemy nowe myśli i rzeczy, otaczamy się nimi i podpieramy bałwochwalczo w przekonaniu, że to one nam służą. Aż nasycony potwór zapada w swój cykliczny sen bez snów i pociąga nas za sobą. Nagle tracimy poczucie wszelkiego sensu, mówimy że to wszystko, co dotychczas robiliśmy było tylko zwykłą paranoją. Przed kompletnym zdruzgotaniem chronią nas jedynie resztki kołatającej się w nas potrzeby „życia i przeżycia”.
Lecz cóż znaczy na prawdę: „ żyć i przeżyć”?… To pytanie nasz potwór tłumi najzachłanniej. Jego religią jest gorączkowe nasycanie się materią, powielanie kształtów i znaczeń, co przynosi nam iluzję bycia podmiotami prawdziwej twórczości. W ślad za nim, po dokonaniu się fazy nasycenia popadamy w odrętwienie i na dobrą sprawę moglibyśmy już umrzeć, gdyby nie zakodowane w nas poczucie „jakiegoś tam” obowiązku wobec „kogoś tam”, czy „czegoś tam”. Trwamy więc cierpiąc od pożarającej serce nudy. Nasze oczy i uszy zarastają grubymi błonami, a ciało staje się niewrażliwe na dotyk…
Nagle budzimy się ze zdławionym gardłem jak śmiertelnie ranione zwierzęta i ciskamy się, byle do przodu, w wir „nowoodkrytego” celu. Jesteśmy jak psy z pasją wgryzające się w kość, wysysające ją do ostatniego ziarenka szpiku, do ostatniej drobiny powietrza. Po czym układamy się gdzieś w kącie, by w błogiej drzemce przeżywać swój sukces. Śnimy o kolejnych zdobyczach w krainie rozkoszy wiecznego nienasycenia.
To była nieudolna próba opisania potwora pierwszego stopnia, którego miejscem czasowego bytowania jest ludzkie ciało. Nikt nie wie kiedy i skąd on przychodzi, a jego oblicze ujrzeć możemy czasem w lustrze lub w oczach przerażonych nami ludzi. On żywi się naszym pragnieniem zdobycia materialnego świata i osiąga swój triumf, gdy udaje mu się nas wystarczająco poszatkować, byśmy nie mogli przynależeć do żadnej całości. W jego obecności przekształcamy się w oddzielonych od siebie, „samowystarczalnych” władców. Wtedy zapada w sen – to faza jego najbardziej zachłannej żarłoczności. Przemieleni dokładnie przez jego niewidzialne żuchwy, przekształcamy się w mechaniczne trupy, które z przerażeniem zaglądają sobie w oczy. Nasz narastający, trupi strach budzi ze snu potwora i cykl zaczyna się od początku.
POEMAT O PIERWSZEGO STOPNIA
(Napisany na zleceni wiecznie nienasyconej myśli jego
Wypalonego do cna serca jego)
Potwór pierwszego stopnia nie posiada twarzy.
Ma on nieskończoną ilość twarzy, którymi zręcznie żongluje
By wzbudzić w nas głód posiadania myśli i rzeczy.
Potwór pierwszego stopnia nie posiada rąk ani nóg.
Ma on nieskończoną ilość rąk i nóg, którymi uruchamia nasze
Oddzielone od nas energie
Potwór pierwszego stopnia jest nieruchomy i wieczny.
Umiera w każdej chwili, w każdej chwili się rodzi
Pozostawiając nas w nieświadomości swojego nieistnienia.
Potwór pierwszego stopnia posiada skończoną moc.
Jego moc jest nieskończona w obezwładnianiu naszych
Niezgłębionych uczuć i myśli
Potwór pierwszego stopnia mieszka w każdym zakamarku
Naszego płonącego z żądzy ciała – to demiurg naszej wyobraźni
Stwarzający poprzez nas wolność dla niewoli
Potwór pierwszego stopnia jest nieodrodnym synem
Potwora drugiego stopnia, którego dziedzina leży znacznie głębiej.
Jest on subtelniejszy i w podstępach swych bardziej wyrafinowany
Potwór drugiego stopnia jest nieodrodnym synem
Potwora trzeciego stopnia, który nie istnieje.
Gdzie leży więc przyczyna powołania ich do życia?
29.09.1992
Częścią mojej praktyki jest pisanie. To wielki luksus, kiedy nie traktuje się tego jako towaru, który musi być sprzedany. Zauważyłem to już dawno, że kiedy czegoś nie rozumiem, a zacznę pisać na ten temat, to w trakcie pisania jakby coś „samo” się wyjaśnia. Moje słowa z pozoru błahe działają jak haczyki spuszczone na żyłkach w głąb mnie samego. Coś jednak musi tam być, skoro te same słowa nabierają potem znaczenia i mocy. Udziela się to mojemu ciału, ono również staje się potężne i wiele mówiące. Tak je teraz odczuwam, kiedy piszę siedząc nad maszyną. To zadziwiające jak szybko przychodzi ratunek. Przed chwilą czułem jeszcze pustkę i miałkość mojego istnienia, a teraz zaczyna wypełniać mnie fala mocy, pojawia się delikatne wewnętrzne drżenie – jakby symptomy zbliżania się do…
Na wczorajsze spotkanie mojej grupy przyszły tylko trzy osoby. Siedzieliśmy w holu, bo sala, z której zazwyczaj korzystamy zajęta była przez jazzmanów. Mówiłem, że poznawanie samego siebie to cykl drobnych, niby niewiele znaczących działań, które są jednak niezbędne dla odzyskania naturalnych sił i rozpoznania zasady naszego funkcjonowania. Sposób chodzenia, patrzenia, postawa wobec ludzi i przedmiotów, proste ćwiczenia energetyczne, nieustanna obserwacja siebie samego i to wnikliwe, drążące pytanie: kim jestem „ja” – w każdej sytuacji, w każdej chwili. Im więcej takich chwil uda nam się uchwycić, tym bliżsi jesteśmy celu. Obserwując ich ćwiczących zauważyłem jak wielką trudność sprawia im każdy prosty ruch utrzymany w samoobserwacyjnej dyscyplinie. Jak ciężko pracują zagłębieni w siebie.
Ruch rodzi ruch, jak słowo rodzi słowo. O ile staramy się poruszyć całą naszą istotę w poszukiwaniu źródła tego ruchu i przyczyny słowa w sobie. Ważne jest na ile pragniemy uzewnętrznić i opisać to co w nas najbardziej zakryte, intymne i domagające się ujścia. Gdy nam się to powiedzie, to dzieli nas tylko krok od przeniknięcia murów, nabudowanych w ciągu naszego życia zapór oddzielających nas od siebie. Potem pól żartem, pół serio rozmawialiśmy o duchach – temat przez nich sprowokowany. Edyta powiedziała, że woli konkretną pracę nad sobą, niż rozmowy o rzeczach, których nie rozumie. Dotknęła bardzo ważnej sprawy, że nie należy zajmować się sprawami, do których żeśmy jeszcze nie dorośli. Jak dzieci pogrążamy się w królestwie baśni, gdzie racjonalne obcuje z irracjonalnym – czujemy się nieswojo. To tak jakby wrzucić kogoś do ciemnicy pomiędzy niezydentyfikowane bliżej stwory, które dotykają naszego ciała, czasem słyszymy ich dziwne głosy, dociera do nas z ciszy jakiś przeraźliwy szelest. To sytuacja, w której można na prawdę doznać poważnego szoku, bo spotykają się tutaj i wzajemnie potęgują dwie niewiedze: ja i otaczający mnie świat.
Czy można naszym fizycznym umysłem i odczuwaniem przeniknąć bardziej subtelne byty? Nie sądzę, bo to leży „w gestii” subtelnych organów naszego subtelnego ciała, które w nas mieszka. To ono, jak onieśmielony nową sytuacją lokator łaknie wciąż żywego pokarmu, od którego zostało odgrodzone. W chwili, kiedy po raz pierwszy odczujemy jego „realną” obecność pojawia się w naszym życiu nowy głód i potrzeba poszukiwania prawdy o sobie. To staje się źródłem udręki, ale też przynosi nam oczekiwane od dawna uczucie ulgi i narastającą świadomość spełniania czegoś bardzo istotnego.
Pisząc teraz te słowa zyskuję nagle świadomość podwójności mojej osoby: „jakby na zewnątrz” jestem „ja” czuwający na granicy materialnego świata, a tam „jakby wewnątrz” też jestem „Ja” czuwający na granicy świata duchowego. I nie ma między nami sprzeczności. Pojawia się ona wówczas, gdy między tymi „dwoma w jednym” przerwany zostaje dialog… Tutaj, w centrum tak ważnych dla mnie rozważań zmuszony byłem przerwać, by wydalić naciskający boleśnie na pęcherz mocz. Tam, w toalecie, pochylony pokorni nad muszlą klozetową, bez zażenowania i z całą powagą uświadomiłem sobie, że mój duch też jest tutaj obecny, że on w tym ważnym życiowym procesie uczestniczy, a tak chcielibyśmy go widzieć jedynie w świątyni i wszędzie tam, gdzie realizuje się „wzniosłe cele”.
Patrzę w tej chwili na dwie kobiety, chyba matkę i córkę. Obydwie pracuję na działce pod blokiem: starsza grabi, młodsza kopie pochylona nisko, teraz prostuje się i odrzuca jakiś kamień czy chwast. Jakże bardziej wyrażają one prawdę istnienia, niż wiele filozoficznych i literackich dzieł. Pracują w ciszy i skupieniu. Ich ruchy przypominają tajemniczy rytuał, którego celem jest przygotowanie wspólnej biesiady – dziejącej się na naszych oczach tajemnicy odżywiania naszego ciała, czyli przemiany tego co wulgarne i złożone w to co subtelne i proste.
Dzisiaj rano jak zwykle medytowałem, ćwiczyłem i modliłem się. Bardziej niż kiedykolwiek towarzyszyła mi świadomość, że jest to niezwykle ważny sposób odżywiania mojego duchowego ciała. Płynąca stąd inspiracja uaktywnia współpracę między tym „ja” na zewnątrz i „Ja” wewnątrz. Mój posilony duch uczestniczy pełniej w zmaganiu się z materią. Wtedy wszystko, cokolwiek bym nie robił nabiera głębszego sensu. Alchemiczne laboratorium mojego istnienia zwiększa swoją wydajność. Ta zaklęta i przeklęta granica pomiędzy fizycznością a duchowością coraz bardziej się zmniejsza.
Z uporem przedzieram się w stronę JEDNOŚCI.
Jutro prawdopodobnie zajmę się opisywaniem potwora, autora dualizmów, wszelkich podziałów i klasyfikacji, albo wymaluję balkon. Wiem, że z pewnością zrobię coś z moimi fizycznymi rękami, które stukają teraz zapalczywie w klawisze maszyny. Tak, z pewnością zrobię z nimi coś zupełnie błahego, w czym będzie także uczestniczył mój duch.
Niechaj słowo staje się ciałem.