RSS Feed
listopada 22
0

Marcin Kania KAWAŁ DOBREGO ODDECHU

Posted on Niedziela, listopad 22, 2015 in brak

Marcin Kania „KAWAŁ DOBREGO ODDECHU”.
Szkic o najnowszej twórczości Szczęsnego Wrońskiego

Po tym, jak Szczęsny wywędrował z żoną Basią do Kielc, nastał między nami zwyczaj częstych i długich rozmów telefonicznych. Najczęściej dzwonił Szczęsny, ot tak, zwyczajnie, żeby zapytać co słychać w Krakowie, żeby podzielić się jakimś pomysłem, coś omówić, coś przedyskutować. Wielokrotnie jednak po to, aby zdać relację z pracy nad Konsultantami — największym przedsięwzięciem artystycznym ostatnich lat. Pomysł na tę powieść literat nosił w sobie od dawna i wydaje mi się, że żadnemu ze swoich dzieł — ani prozatorskiemu, ani poetyckiemu — nie poświęcił tak wiele czasu i energii. Na początku utwór rozrastał się w zawrotnym tempie; w pewnej chwili maszynopis liczył około 350 stron. Później Szczęsny podjął decyzję, aby podzielić go na dwa tomy i w tej formie opublikować. W końcu jednak — zgodnie z sugestią prof. Gabrieli Matuszek — zaczął skracać tekst. Kiedy w listopadzie 2014 r. przesłał mi do wglądu ostateczną wersję (około 480 tys. znaków z odstępami), odniosłem wrażenie, że jest zmęczony pisaniem i że szykuje się do uśpienia, przyczajenia, niespiesznego czyhania na słowa. Tak zresztą bywało już nieraz. Ostatnią książkę — wybór wierszy Nie pozwól milczeć sercu — wydał w 2008 r. Potem publikował niewiele, lecz artystyczne serce nadal „nuciło swą piosenkę”, wbrew wszelkim przeciwnościom losu (i „twardzielom tego świata”). Finalnym zmaganiom twórczym z Konsultantami towarzyszyła tragedia osobista. 15 listopada 2014 r. po ciężkiej chorobie zmarł przyjaciel Szczęsnego, poeta, prozaik i dramaturg Henryk Jachimowski 1. O tej śmierci rozmawialiśmy dużo. Przez kolejne miesiące nie było właściwie chwili, aby Szczęsny nie wspominał zmarłego przyjaciela. Tymczasem pod koniec roku 2014 Konsultanci dojrzeli do druku. Otrzymali też okładkę z reprodukcją znakomitego obrazu Grzegorza Steca Książę 2. Okładkowy Książę to postać fantasmagoryczna, trudna do jednoznacznego opisania. Z podbitego futrem płaszcza wyziera pozbawiona oczu… głowa (?), główka (?), jakieś ciało gąbczaste (?)… Kiedy ów falliczny twór pozwolił się sportretować? Czyżby wówczas, gdy zastygł na moment, by rozważyć sens zasłyszanych słów: „Chcąc być łagodnym, okrutnym być muszę”? W tle postaci rozpościera się fiolet — kolor władzy, luksusu, przepychu i próżności.
23 grudnia w Krakowie Szczęsny wręczył mi egzemplarz swojej powieści. Długo rozmawialiśmy na jej temat. „Cieszę się, że mam to już za sobą — powiedział w pewnej chwili. — Ta książka zawiera część mojego życiowego doświadczenia i jednocześnie sama jest doświadczeniem. Musiałem ją napisać. Musiałem zanurzyć w niej siebie”. Kiedy to mówił, przypomniał mi się fragment wiersza Fallowanie: „Wypisałem się jest OK”3 .
Na początku 2015 r. czas dla Szczęsnego zdecydowanie przyspieszył. Rozpoczęły się promocje i spotkania z czytelnikami. 17 lutego w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbyło się pierwsze z nich. Całość prowadził Krzysztof Miklaszewski, wybrane fragmenty przeczytał Olgierd Łukaszewicz. 9 marca w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. Witolda Gombrowicza w Kielcach miała miejsce promocja książki z udziałem prof. Gabrieli Matuszek i dr. Ryszarda Kozieja. Fragmenty czytali Szczęsny i Basia. Gościem specjalnym był Grzegorz Stec, oprawę muzyczną przygotowali Roch Dobrowolski (wiolonczela) oraz Michał Zapała (gitara i śpiew). Zaprezentowano też obraz Książę 4. 27 marca Szczęsny zjawił się z książką w kieleckim Czerwonym Fortepianie. Promocja miała charakter spektaklu słowno-muzycznego, z doskonałym akompaniamentem krakowskiej grupy jazzrockowej Too Black Project, której wokalistą jest poeta Daniel Lizoń. 30 marca, w ramach akcji „Dotknij Teatru”, literat odpowiedział na zaproszenie Teatru Mumerus z Krakowa. Spotkanie prowadzili: prof. Gabriela Matuszek i Krzysztof Miklaszewski (zastąpił Michała Zabłockiego). Fragmenty powieści, oprócz autora, czytali aktorzy: Anna Lenczewska, Jan Mancewiecz i Karol Zapała. Interesującą oprawę muzyczną zapewnili: Małgorzata Tekiel „Tekla”, Jaga Wrońska i Marek Jaworski. 18 czerwca, w ramach cyklu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich „Droga do czytania”, Szczęsny gościł w kluboksięgarni Czuły Barbarzyńca. Wieczór prowadził — a dokładnie: „przecierał drogę” — Michał Zabłocki. 22 czerwca Szczęsny wystąpił w Jamie Michalika w programie poetycko-muzycznym zrealizowanym przez SPP. Później przemknął jeszcze wraz z Basią przez krakowski Zielony Kontrabas oraz Noc Poetów, zorganizowaną przez Krakowski Oddział Związku Literatów Polskich w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką”. Znów wrócił do formy, znów był w swoim żywiole. „Konsultował”, „rockandrollował”, szokował. Uczestniczył ponadto w imprezach artystycznych w Czerwonym Fortepianie oraz spotkaniach upamiętniających Henryka Jachimowskiego. Wielkanoc spędził w sanatorium w Wysowej-Zdroju. Wypoczął, ale wrócił przeziębiony. „Żeby jeździć do sanatorium, trzeba mieć zdrowie” — skomentował.
Zastanawiałem się, czy w tym natłoku zajęć znajduje czas, by zatrzymać się, usiąść przed komputerem i pisać. Na początku lipca zapytałem go o to. Odpowiedział, że zebrało mu się sporo nowych wierszy, które zamierza w najbliższym czasie wysłać do wydawnictw. Zaproponowałem: „Przyślij je też do mnie”. 15 lipca w poczcie elektronicznej miałem już jego wiersze, uważnie przejrzane i ułożone w swoisty concept album. Zauważmy, że to najczęściej stosowana przez tego autora metoda porządkowania tekstów. Wiersze muszą ze sobą rozmawiać, nawiązywać do siebie, przenikać się. Taka jest właśnie idea prowadzenia dialogu za pośrednictwem poezji, idea która towarzyszy Szczęsnemu od lat… Przypomnijmy jej założenia. „Kiedy spotykamy się ze sobą — pisze Szczęsny w przedmowie do jednego z tomików wydanych pod auspicjami Teatru Promocji Poezji — chcielibyśmy porozmawiać. Jednak [czasami] brak nam słów. To, co chcielibyśmy wypowiedzieć, napotyka niewidzialne bariery. Stoimy naprzeciw siebie, patrzymy, milczymy i jakże często to milczenie wyraża pustkę […]”. Istnieje jednak wyjście z tego impasu. Wystarczy bowiem „powiedzieć do siebie wiersz”, ten, „który leży na sercu”, który sprawia, „że życie nabiera rytmu i sensu” 5. „Rozmawiać wierszami? Dlaczego nie. Skoro tak często nie możemy się porozumieć, może właśnie wiersze staną się wzajemnym strumyczkiem naszych uczuć i myśli”6, płynącym od jednej osoby do drugiej. „Duchem sprawczym procesu twórczego nie jest [wszak] intelekt, lecz intuicja”. To ona podpowiada słowa, „które mają moc kreowania rzeczywistości”7.
Niniejszym polecamy uwadze Czytelników kolejny zbiór wierszy krakowsko-kieleckiego poety, prozaika, aktora, reżysera i animatora kultury. „Człowieka instytucji” — jak trafnie określił Szczęsnego prof. Marek Karwala 8. Zgromadzone w tomie utwory powstały w latach 2008‒2010, a zatem zarówno w okresie bezpośrednio poprzedzającym prace nad Konsultantami 9, jak i w trakcie ich powstawania. Są tu także utwory starsze. Najbardziej „przeszufladowanym” z nich jest wiersz Samokrytyka, napisany około piętnastu lat temu. Pierwotnie zbiór nosił tytuł Pomiędzy, później Tańczący z ciemnością, obie propozycje zostały jednak odrzucone w trakcie prac edytorskich. Zdecydowaliśmy się na tytuł Czas rozpocząć, gdyż wydaje się on szczególnie wymownym komentarzem do obecnej sytuacji autora. W utworze Thank you 10 czytamy bowiem: „chciałem napisać wiersz / w komputerze bez internetu / by nie zagnieździł się w nim rak pustosłowia […] / zabrałem się więc do prozy bo tej nic nie zatrzyma” 11. O ile proza w pewnym momencie wydała się podmiotowi lirycznemu bardziej odporna na zagrożenia, o tyle tekst poetycki może być zdecydowanie bogatszy interpretacyjnie. Poezja wnikliwiej szuka i rozważniej korzysta ze słów, które „dałyby odpowiedni kształt rzeczom i ludziom” 12. Dlatego autor wciąż do niej wraca.
W wierszu Czas rozpocząć czytamy z kolei: „zdegenerowały się moje litery […] / na nowo podjąłem trud nauki pisania / […] powoli odbudowuję / kształty utraconych liter, słów”. Pisanie to nieustanne rozpoczynanie od nowa. To codzienne zmaganie się z materią słowa i własnymi słabościami. To praca, którą trzeba wykonać, aby — jako twórca — pozostać w zgodzie z samym sobą, z tym, co się pisze i o czym. Poeta ostrzega: „radosne wiersze też rodzą się w bólu”. Ale kiedy przejdzie się przez ten ból, kiedy odrzuci się z materii słów to, co niepotrzebne, miast wiersza powstaje „kawał dobrego oddechu”. Oddechu, który czasem ratuje duszę. Który nie pozwala pozostać obojętnym wobec słów i wyrażonego nimi świata. Ci, którzy widzieli Szczęsnego recytującego swe wiersze, wiedzą co mam na myśli…
I jeszcze ważne uzupełnienie biograficzne. Tytuł niniejszego szkicu nawiązuje do słów Allena Ginsberga, wypowiedzianych podczas pobytu w Kielcach we wrześniu 1986 r. 13 Rozmowa dotyczyła poematu Skowyt. Słowa te, tak jak i spotkanie z jedną z czołowych postaci Beat Generation, żyją w polskim poecie od lat. Są immanentną częścią nie tylko jego doświadczenia, ale także filozofii życia oraz sztuki tworzenia.

Kraków, lipiec–sierpień 2015

1. Zob. wspomnienie o H. Jachimowskim: S. Wroński, W drodze, „Świętokrzyski Kwartalnik Literacki” 2014, nr 3–4 (45–46), s. 29–32.

2. Książę, 1997, olej na płótnie, 90 × 90 cm; zob.: www.stec.art.pl/strona/index.php/sala-3/item/271/asInline (dostęp: 14 VII 2015).

3. S. Wroński, Fallowanie, [w:] tenże, Nie pozwól milczeć sercu. Wiersze z lat 1977‒2007, oprac. M. Kania, Kraków 2008, s. 74. Sformułowanie „zanurzyć w niej siebie” to nawiązanie do tytułowego wiersza z tego tomu („zanurz / w nim / Siebie”).

4. Promocja „Powiastki intelektualno-gienitalnej”, nkielce.pl/artykul,promocja-po-wiastki-intelektualno-gienitalnej,14698 (dostęp: 15 VII 2015).

5. S.Wroński, Wstęp, [w:] Teatr Promocji Poezji. Odsłona II, Kielce 1999, s. 6–7.

6. Tenże, Rozmawiajmy wierszami, [w:] Rozmawiajmy wierszami (1), wybór i opracowanie B. i S. Wrońscy, Kraków 2002, s. 5.

7. Cyt. za: S. Nyczaj, Metafizyka tworzenia. Na kanwie zwierzeń polskich poetów współczesnych, Kielce 2007, s. 74.

8. M. Karwala, „Zielony przesmyk światła”. O wierszach Szczęsnego Wrońskiego, „Konspekt” 2009, nr 1‒2 (32), s. 67.

9. Powieść Konsultanci powstawała (z drobnymi przerwami) od kwietnia 2009 do kwietnia 2010 r., następnie zaś od lipca do września 2014 r. Prace redakcyjne trwały do listopada 2014 r. Szczęsny bardzo konsekwentnie i z dużym zaangażowaniem pracował nad tą powieścią. Wstawał codziennie około godziny czwartej lub piątej rano i pisał do południa. Wieczorami przekształcał tekst i uzupełniał.

10. Wiersz ten został m.in. wygłoszony podczas VI Bronowickiego Karnawału Literackiego (5 marca 2011 r.) i opublikowany w almanachu pokarnawałowym; VI Bronowicki Karnawał Literacki, red. M. Naglicki, R. Żak, Kraków 2011, s. 107.

11. Należy w tym miejscu nadmienić, że w grudniu 1998 r., podczas wspólnej podróży artystycznej, wiodącej przez Jędrzejów i Kiece do Nagłowic, gdzie Szczęsny odebrał nagrodę główną na I Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Mikołaja Reja za powieść Wolna miłość (wydaną w 2000 r.), znakomity poeta Jerzy Harasymowicz powiedział: „Niech pan pisze wiersze, przede wszystkim wiersze. Proza jest mniej ważna”. A następnie dodał: „Proszę, niech pan zajmie się młodymi poetami…” Słowa te silnie oddziałały na krakowskiego autora. W kolejnych latach Szczęsny stał się zarówno znakomitym poetą, jak i oddanym sprawie promotorem młodych talentów literackich; por.: S. Wroński, Rozmawiajmy wierszami (1), dz. cyt., s. 6.

12. I. S. Fiut, Poeci powracający do swoich ojczyzn mentalnych?, „Forum Myśli Wolnej” 2007, nr 32–33, s. 73.

13. Więcej o tym spotkaniu zob.: A. Pietrasz, Allen Ginsberg w Polsce, Warszawa 2014, s. 86–87, 96, lub O hippizmie i Allenie Ginsbergu — ze Szczęsnym Wrońskim rozmawia Andrzej Pietrasz, pro.art.pl/wronski/wydarzenia/ (dostęp: 4 VI 2015). W wersji elektronicznej wywiadu wykorzystano wiersz Thank you.

listopada 22
0

WCIĄŻ ZACZYNAM! Rozmowa ze SZCZĘSNYM WROŃSKIM

Posted on Niedziela, listopad 22, 2015 in brak

WCIĄŻ ZACZYNAM!
Rozmowa ze SZCZĘSNYM WROŃSKIM, poetą i prozaikiem

SYLWIA KĘPA:
W tomie wierszy „Czas rozpocząć” znalazłam niezwykle zróżnicowane utwory, zarówno pod względem treściowym, jak i formalnym. Kto lub co miało wpływ na kształtowanie się Pana osobowości twórczej?

SZCZĘSNY WROŃSKI:
Te utwory powstawały na przestrzeni kilku, a nawet kilkunastu lat. W układzie zbioru chciałem pokazać rozwój mojej stylistyki, która od form bardziej tradycyjnych penetrowała z coraz większą pasją obszar samego języka — do autotematyzmu włącznie. W tym wymiarze liczą się nie tylko pojedyncze słowa i ciągi znaczeniowe słów, ale również głoski i znaki przestankowe. Wymowny staje się zabieg anektowania poszczególnych części mowy. Przykładowo, w wierszu „Ż”, głoska „ż” usiłuje oderwać się od bełkotliwej i absurdalnej rzeczywistości języka, by odegrać samodzielną rolę. Odnośnie do inspiracji — to może być klasyka, z Wieszczem Adamem, jako autorem Wielkiej Improwizacji. Potem cała plejada poetów francuskich: Lautremont, Rimbaud, Cendrars oraz lingwiści z Mironem Białoszewskim na czele, którzy nauczyli mnie szacunku do każdej drobiny języka i uświadomili jego wielowymiarowość. A także poezja konkretna, powstała w latach 50., łącząca rytm semantyczny i eufoniczny słowa z jego rytmem wizualnym. Oczywiście też cała ta rozbuchana i fantasmagoryczna literatura kreacyjna spod znaku Kafki, Ionesco, Witkacego, Gombrowicza i Schulza oraz literatura „wyzwolonego impulsu”, buszująca w skojarzeniach, podatna na językowy trans i poszerzająca obszary percepcji. Naprawdę, jeśli jej się poddać, działa jak narkotyk. Mam tu na myśli w szczególności poematy Allena Ginsberga, którego zresztą poznałem osobiście. Również w moim zmaganiu się ze słowem znaczącą rolę odegrała fascynacja filozofią, socjologią, psychologią, psychiatrią i kto wie, czy ta pozaliteracka lektura nie oddziałała najsilniej na kształtowanie się mojego wizerunku człowieka zgniatanego wielowymiarowo, który nie poddaje się i z determinacją, przedzierając się z ciemności do światła, poszukuje drogi ocalenia.

W szkicu na temat Pana twórczości dr Marcina Kania napisał, że tytuł tomu został wybrany spośród kilku propozycji. Dlaczego tytuły Pomiędzy i Tańczący z ciemnością zostały ostatecznie odrzucone?

Obydwa wymienione tytuły oddawały istotę tego zbiorku, „dziejącego” się „pomiędzy”, w przestrzeni eliptycznej i boleśnie niedopowiedzianej. Tytuł Czas rozpocząć, zainspirowany jednym z wierszy zawartych w tomiku, oddaje to, co zasugerował mi Marcin — moją sytuację osobistą, która w procesie twórczym oznacza permanentne zaczynanie od nowa. Na przekór schematom i przyzwyczajeniom. Kiedy po dręczącym okresie przestoju siadam do pisania, to mam wrażenie, jakbym robił to po raz pierwszy. I niepokój, który temu towarzyszy, daje mi siłę do pokonywania barier na drodze do głębszego poznawania języka oraz siebie. Dla mnie sztuka, w tym wypadku poezja, jest — jak zauważył Platon — najbardziej wnikliwym źródłem samopoznania.

Wiersz Markiza wyszła o piątej dotyczy „kondycji współczesnej poezji”. Jak określiłby Pan rolę poezji w obecnej rzeczywistości? Czy powinna pełnić ona określone funkcje, czy też pozostać sztuką samą w sobie?

W moim przekonaniu poezja nie znosi tzw. premedytacji. Należy do domeny wolności, otwarcia się na inspiracje — uporczywie, wręcz obsesyjnie poszukuje języka, w którym zaistnieje. I to ma największe znaczenie. Bo jakże jednowymiarowy oraz nudny byłby ten świat, w którym wszystkie ptaki śpiewałyby tak samo. Funkcja usługowa poezji może wynikać jedynie z predyspozycji autora, z jego własnej, wewnętrznej, nie zawsze uświadomionej do końca filozofii. Bo trzeba naprawdę chcieć o czymś pisać, by tym pisaniem zmieniać siebie i świat. A gdy poecie brakuje tego idealistycznego imperatywu, to produkuje jedynie (jak mówił Hamlet) „słowa, słowa, słowa”, z których niewiele wynika.

W Pana utworach pojawiają się odniesienia do świata zwierząt: myszy, lisów, mrówek… Z cechami którego zwierzęcia mógłby się Pan utożsamić?

Przyznam, że to zabawne i zaskakujące pytanie! Moich braci mniejszych traktuję jak prawdziwych partnerów, z szacunkiem i z miłością. Nawet jeśli jest to dżdżownica albo pchła. Jeśli pochylić się nad nimi z uwagą, to każde z nich ma nam coś do powiedzenia i czegoś istotnego można się od niego nauczyć. Trzeba tylko umieć i chcieć obserwować oraz słuchać. Tak mnie pani zainspirowała, że chyba napiszę o tym książkę. Poza tym zwierzęta znakomicie ilustrują zachowania ludzi. Przykładem na to są bajki Ignacego Krasickiego — absolutne perły polskiej literatury oświeceniowej.

We wspomnianym szkicu zaintrygowała mnie wzmianka na temat pobytu Allena Ginsberga w Kielcach. Czy mógłby Pan opowiedzieć coś więcej na ten temat, przybliżyć jakieś anegdoty związane z tym wydarzeniem?

Ginsberga poznałem we wrześniu 1986 roku w Teatrze STU, gdzie uczestniczyłem w promocji dwujęzycznego wydania wyboru jego wierszy pt. Utwory poetyckie. Ośmielony jego niezwykle żywą i naturalną obecnością na scenie, transową recytacją oraz śpiewem, podszedłem do niego i… zaprosiłem do Kielc, gdzie wtedy mieszkałem. Zgodził się prawie bez wahania, bo chciał, jak mi później powiedział, doświadczyć co dzieje się w Polsce poza Krakowem i Warszawą. Z dnia na dzień zorganizowałem, dzięki pomocy moich kieleckich przyjaciół, spotkanie w Pałacyku Zielińskiego. Jak na tamte czasy było to wydarzenie wręcz niewiarygodne. Guru światowego ruchu hipisów, zdeklarowany homoseksualista i orędownik wolnej miłości, przybywa do Kielc! Niektórzy do dziś wspominają to spotkanie, atmosferę tamtych rozmów o wolności i poezji, które przeciągnęły się do rana.
Allena gościliśmy z moją żoną Basią przy ul. Mąchockiej, w domu jej mamy Jadwigi. Ginsberg, jako buddysta, nie jadł mięsa, więc panie przygotowały mu naleśniki z serem i placki ziemniaczane. Kiedy Basia wnosiła je do pokoju, Ginsberg wstał i wpatrzony w placki po prostu rozpłakał się… Zapadła konsternacja, bo nie wiedzieliśmy, co się stało. Przez chwilę nie mógł dojść do słowa, po czym powiedział cicho, że ostatnio takie placki zrobiła mu czterdzieści lat temu jego mama Noemi… Na odjezdnym poproszony o dedykację na książce napisał: „with thanks for […] Plates and Meditation in Common, in your house in Kielce. For Barbara, Szczęsny Wroński, September 7, 1986”.

A skoro czas zacząć… To co?

Nowe utwory i nowe życie. Starego nie ma. Bo każdy powielany schemat to tylko pseudo twórcze działanie zastępcze, czyli oszukiwanie głodu prawdy. W istocie to artystyczna śmierć.

Rozmawiała Sylwia Kępa

listopada 4
0

Wroński zaczyna i przegina

Posted on Środa, listopad 4, 2015 in wydarzenia
9listopada2015
czerwca 13
48

Od sabatu do ornatu

Posted on Środa, czerwiec 13, 2012 in galeria

2012 (Pallotyńskie Centrum Dialogu) – Od sabatu do ornatu – śpiewogra świętokrzyska, scenariusz na podstawie tekstów Adama Ochwanowskiego,

marca 17
29

NOWE SZATY UBIZMU

Posted on Sobota, marzec 17, 2012 in wydarzenia

W roku 1949 ukazała się futurystyczna antyutopia, Rok 1984, autorstwa Georga Orwella. Powieść obudziła dreszcz emocji i lęk przed zalewem  światowych reżimów totalitarnych. Przede wszystkim była ostrzeżeniem przed doktryną sowieckiego marksizmu-leninizmu, która posługując się daleko idącą instrumentalizacją osoby ludzkiej, poświęcała żywą indywidualność dla abstrakcyjnej zbiorowości. Ideologia partyjna stała się bezwzględnie wymagalnym nakazem czasów. Miała też moc uwodzicielską, kreującą człowieka-aktywistę jako głównego demiurga ludzkości. Jej frazeologia była tak atrakcyjna i ponętna, że udało jej się zwieść wielu intelektualistów ze świata sztuki i nauki.
Słowa nasze, nawet co ważniejsze słowo / ściera się w użyciu, jak ubiór, co sparciał. / Chcę, by zajaśniało na nowo najdostojniejsze ze słów – partia ./  Jednostka! Co komu po niej?! / Jednostki głosik cieńszy od pisku. (…)
To początek poematu Włodzimierz Iliicz Lenin napisanego na użytek teorii przez wybitnego poetę i dramaturga rosyjskiego, Włodzimierza Majakowskiego, który na pewnym etapie swego życia szczerze oddany był idei bolszewizmu. Gdy jednak w późniejszym okresie podjął polemikę ze współtworzonym przez siebie socrealizmem, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, w roku 1930 w Moskwie, a za oficjalną przyczynę zgonu podano samobójstwo. Pochowano go z honorami na Cmentarzu Nowodziewiczym, nekropolii dla zasłużonych Rosjan. Pogrzeb poety zyskał legendę dziwacznej, czarnej procesji. Uczestniczyli w nim partyjni oficjele i przyjaciele poety, czytelnicy. Na zachowanym z tamtego pamiętnego dnia zdjęciu, postacie Faizinberga, Katajewa, Bułhakowa, Oleszy i Utkina porażają niemą bezradnością. I rzeczywiście, wtedy każda postawa sprzeciwu, wykraczająca poza  ramy nakazanej praktyki, skazana był na inwigilacje, prześladowania i ostracyzm – do fizycznej likwidacji włącznie. W tę szeroko zakrojoną akcję wprzężony był aparat partyjny i tajne służby posiłkujące się rozbudowaną siecią płatnych, jak również wolontaryjnych konfidentów. Jeśli nie udawało się sfabrykować legalnego procesu przeciw tzw. „wrogom ludu”, to pod osłoną nocy wykonywano na nich partyjne wyroki (Pyjas, Przemyk, ks. Popiełuszko – to tylko nieliczna reprezentacja naszych rodzimych ofiar z bliższych nam lat).
Na politycznej scenie tamtych czasów, wielki socjalistyczny brat przykładał do czoła każdemu małemu braciszkowi pieczęć marionetki, by sterować nim przez niewidzialnego reżysera i jego funkcjonariuszy-aktorów. To był chyba największy, polityczno-społeczny teatr ery nowożytnej, w którym życie splatało się ze sztuką w sposób dotkliwy i krwawy.
Jednak w wyobraźni twórców, ta niepokojąca wizja pojawiła się już znacznie wcześniej. Znamiennym przykładem jest chociażby „Ubu król” Alfreda Jarry (1888), napisany przez 15-letniego wówczas autora w formie parodii wypracowania szkolnego na temat praw rządzących historią. Tak oto prostolinijny i szczery do bólu król nie kryje się ze swoimi prawdziwym przesłaniem, które wykłada się mniej więcej tak: „potrzebna mi władza, żeby nabić kabzę, a tych którzy staną mi na drodze, po prostu wrzucę do dziury”.
Legendarna prapremiera sztuki odbyła się w roku 1896 w Theatre de l`Oeuvre w Paryżu, z trudem, w atmosferze narastającego skandalu, dograno ją do końca.
Jej tłumacz i entuzjasta, Tadeusz Boy-Żeleński, napisał we wstępie do pierwszego polskiego wydania „Ubu Króla (Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, Warszawa 1936):
- „Grrówno! – Ładnie, mości Ubu! Straszliwe z ciebie chamidło. – Iżbym cię nie zakatrupił, mościa Ubico. – Nie mnie, Ubu, ale kogo innego trzeba by zakatrupić. – Na moją zieloną świeczkę, nie rozumiem. – Jak to, Ubu, ty jesteś zadowolony ze swego losu? – Na moją zieloną świeczkę, grrrówno, mościa pani, juścić że jestem zadowolony. Jeszcze by nie: pułkownik dragonów, oficer przyboczny króla Wacława, kawaler Polskiego Orderu Czerwonego Orła i były król Aragonii, czegóż pani chcesz więcej…” Tak się zaczyna pierwsza scena tego nowego „Makbeta”, scena, podczas której sam wielki humorysta  Courteline, jak tradycja niesie, wylazł zgorszony na krzesło i krzyczał: „Ha! Czy wy nie widzicie, że autor ma was w d…?” Wszedł w styl. A Lemmatre  wodził po sali wystraszonymi oczami, powtarzając: „To żarty, prawda?…”
Jak to się stało, że ta obsceniczna, kpiąca ze wszystkiego naiwnostka przemierzyła triumfalnie, w ponad stuletnim marszu, sceny całego świata? Co leżało o podstaw sukcesu tej infantylnej parady? Czyżby króla (czyt. władcę, decydenta) można było publicznie obedrzeć z szat tylko rękami naiwnego dziecka, by z przymrużeniem oka traktować to jako wygłup, wentyl bezpieczeństwa, który poważnie nie zagraża politycznym elitom? Jednak z tego pozornie nierzeczywistego źródła wytrysnął z wielką mocą teatr absurdu (łac. absurdus – niewłaściwy*),  jego późniejszy matecznik egzystencjalizm i cała plejada absurdalistów w sztuce, a w teatrze zostało ukute pojęcie „teatr absurdu”.  Wprowadził je Martin Esslin  w książce The Theatre of the Absurd (1961). Z wyczucia absurdu, znacznie wcześniej, utkany został przez Alberta Camus`a esej „Mit Syzyfa” (1942) – fundamentalne dzieło, które uzasadnia intelektualnie  potrzebę  zrewidowania „logicznych” zasad i hierarchii kreujących życie narodów  poprzez światopoglądy prowadzące do nikąd. O tej nicości zaświadczyła dobitnie klęska humanizmu, jego „niepodważalnych” praw etyczno-moralnych, jak również doktryn religijnych, miażdżonych przez dwie kolejne światowe wojny, a idąc do naszych czasów, przez terroryzm i relatywizm zdolny uzasadnić wszystko, w imię doraźnych korzyści dla grup interesów będących kolejnym wcieleniem Ubu króla, który „załatwia” swoich przeciwników jako osobistość nowoczesna i wyedukowana, czyli w majestacie prawa, za cichym przyzwoleniem instytucji odpowiedzialnych za moralność i etykę.
Przechodząc od ogółu do szczegółu posłużmy się teatrem: jeżeli amant podszyty absurdem wypowiada kwestię: „kocham cię najdroższa i za chwilę wypruję ci bebechy”, to na deskach scenicznych może być zabawne, ale w życiu?… Co prawda podobne sceny zostają popełniane w naszym „realu” dla „dobra ludzkości”, wprawdzie nie w tak grubiańskiej formie, ale w rękawiczkach, z wycyzelowanym słowem na ustach i w błysku fleszy.  W naszej historii okazywało się już nieraz, że całe narody zdolne były do zalegalizowanej, usprawiedliwionej ideowo, masowej  podłości, gdyż zawoalowana umiejętnie niespójność myślenia i brak jednorodnego, etycznego przesłania  rodzą i sieją nienawiść, czego pokłosiem nie może być poszukiwanie autentycznej wspólnoty opartej na prawdzie, lecz antagonizowanie, drążenie podziałów narodowych, środowiskowych, zawodowych – promowanie zwalczających się zajadle ludzkich grup, które tak łatwo podsycać i wykorzystać. I to jest zadanie dla politycznych partii, bowiem etymologia słowa „partia” wywodzi się od łacińskiego pars („część”) oraz partire („dzielić”). Byle skutecznie paraliżować zdrowy rozsądek i myślenie ludzi, by pozwolili się prowadzić na sznurkach interesów politycznych, biznesowych i mafijnych, współtworząc ten absurdalny, marionetkowy show.
Gdyby idąc za Esslinem ukuć dla celów poglądowych pojęcie struktury partyjno-biznesowo-mafijnej, która podpiera się  okazjonalnie strzępami ideologii i religii, by uwiarygodnić akty bestialstwa i bezprawia; usypiać, usprawiedliwiać każdą dokonywaną z zimną krwią nieprawość, dyskryminację, manipulację, fałszerstwo, zaniżenie standardów etyczno-moralnych, religijnych, etc… Byle kwitł interes elity (partyjno-biznesowo-mafijnej), puchła koniunktura…
„Naszym zadaniem jest wybijanie ludzkości z poczucia umiaru i nasycenia, by wtłaczać w ludzkie umysły nowe potrzeby, eskalować gorączkowy stan nienasycenia – niech szturmują hipermarkety, tratują się w stadnym pędzie na festiwalach promocji i cięciach cen. To są nasze robocze woły, pełzające robaki, które w swej wielości i niepohamowanej żądzy posiadania rzeczy (czyt. gadżetów pychy i stymulatorów samozadowolenia), napychają nasze portfele sprawiając, iż stajemy się celebrytami-władcami sekretnych wysp i pałacowych kompleksów, gdzie w przepychu i luksusie, na granicy słodko-pikantnej perwersji, delektujemy się naszą władzą i potęgą. Jednakowoż ludzką masę traktujemy z pobłażaniem i sympatią. Bardzo lubimy słyszeć, iż na ołtarzach medialnych ekranów obserwują nas i adorują z zazdrością jako odrodzonych półbogów, aczkolwiek nierzadko chcieliby nas, jak odwieczny Ubu, wrzucić do dziury. Oni w snach wypatrują siebie na postumentach dla herosów, z bezradności koją frustracje i smutki złocistą ambrozją wykrzykując „santa piwa”! I coraz mniej w nich głodu prawdy, albowiem prawdy nie ma! A jedyną trampoliną życia są dystynkcje władzy, firmowe szatki, limuzyny; potoki słów i obrazów, które płyną z mediów – osaczających, zastawiających pułapki, produkujących mydlane ideologie, byle zamydlić oczy, byle szło do przodu, albo i do tyłu. To znaczy, byle się ruszało, bo w interesie musi być ruch, a jak się zrobi zastój, to między oczy i w łeb. Nicości rzucając siew!”
Pisząc to sam już nie wiem, czy to cytat znanego, być może wyborczego przemówienia, czy też odezwał się we mnie bohater teatru absurdu,  błazeński performer ubizmu i poszturchuje mnie, zachęca do czynu poprzez wejście we wspomniane powyżej struktury (partyjno-biznesowo-mafijne), by czynić profesjonalnie absurd z ramienia np. racji stanu, czy urzędu, czy redakcji, która weźmie udział w każdej akcji, byle przełożyło się na…  Kto rację ma, a kto jej nie ma?… Nieważne , gdyż produkować da się nieskończenie rzeczy i myśli, stosując brak wszelkich zasad, z łatwością żonglować nimi na użytek mas, które uwielbiają wprost takie chwyty, a najbardziej poniżej pasa. To widać na skrzących portalach.
MUCHA KUPIŁA CÓRCE WÓZEK MODNY W HOLLYWOOD
PARIS HILTON ZAŚWIECIŁA MAJTKAMI PRZED FOTOREPORTERAMI
DODA PUBLICZNIE POKAZAŁA GOŁĄ PUPĘ
WYCIEKŁY ICH ZDJĘCIA ZROBIONE W ŁAZIENCE
…jeżeli dołożyć do tego trochę krwi, okrasić nutką nekrofilii i katastrofizmu…

Właśnie… Rozbijmy teraz bezlitośnie formę tego felietonowego eseju i sprokurujemy wywiad… Niechaj z archaicznych czeluści wyłoni się pan Ciekawski i zajmie odważnie pozycję wobec pana Eksperta.

CIEKAWSKI Kto to wszystko kreuje?
EKSPERT Media.
CIEKAWSKI A kto za tym stoi?
EKSPERT Ten, kto chce ułożyć świat według własnych racji.
CIEKAWSKI Czy te racje służą ludzkości?
EKSPERT Zdecydowanie nie. To ludzkość służy racjom.
CIEKAWSKI To znaczy, że o słuszności racji decyduje ten, który za tym stoi.
ESKEPERT Zdecydowanie tak. Świat to tylko układanka.
CIEKAWSKI Zatem można dowolnie układać i mieszać.
EKSPERT Należy zrobić taki miszmasz, by jednym pociągnięciem stwarzać pożądany obraz.
CIEKAWSKI Przez kogo pożądany?
EKSPERT  Przez tego, który układa racje dla dobra własnych interesów.
CIEKAWSKI A jak ktoś stanie na drodze?
EKSPERT To wali się go z ukrycia w ciemię i droga czysta.
CIEKAWSKI Czyli wygrywa kasa, nie wartości.
EKSPERT  Wartości to czysty absurd. Liczy się tylko kasa.
CIEKAWSKI Dziękuję panu za wywiad.
EKSPERT Uznajmy, że wywiadu nie było.

Ekspert poprawia krawat i z zadowoleniem przegląda się w lustrze, bo rzecz wydarzyła się w garderobie teatralnej i słychać już delikatny rumor rodzącego się teatru absurdu. Przez scenę przetacza się złowieszczy szept Alberta Camus`a:

- Absurd ma sens tylko wtedy, jeśli nie sprawdza się w życiu.

Z OSTATNIEJ CHWILI: Uwaga, achtung, wnimanije!
„Marionetkowy potwór zszedł ze sceny i zabrał się – nie na żarty – do rządzenia państwami”.**

Przypisy:
* Witold Gombrowicz (1904 – 1969), jeden z głównych przedstawicieli stosowania absurdu w sztuce nazwał go drogą „od nierzeczywistości do rzeczywistości”. Przywodzi to na myśl poglądy austriackiego filozofa nauki, Karla Poppera (1902 – 1994), a w szczególności jego metodologiczną teorię  falsyfikowalności nauki, czyli obalania uznanych teorii poprzez eksperyment, który dowodzi ich błędności.
** Alfred Jarry Ubu król, czyli Polacy, słowo wstępne Jan Błoński (1931 – 2009),
Niezależna Oficyna Studentów, Kraków 1981

pogrzeb-majakowskiego-od-lewej-fainzinberg-katajew-bulhakow-olesza-utkin od lewej: Fainzinberg, Katajew, Bułhakow, Olesza, Utkin.

marca 17
23

O hippizmie

Posted on Sobota, marzec 17, 2012 in wydarzenia

O hippizmie i Allenie Ginsbergu – ze Szczęsnym Wrońskim rozmawia Andrzej Pietrasz

Kiedy zaczęła się u Ciebie przygoda z hippizmem?

To było jesienią 1969 roku, studiowałem wtedy Prawo na UJ. Spotykałem ich na Plantach, koło bunkra lub pod Adasiem. Byłem chłopcem z szarej prowincji, ciągnęło mnie do wielkiego, barwnego świata. Już wtedy trochę pisałem, ale z tamtego okresu prawie nic mi nie zostało – jakiś taki nowo-młodo-polski skowyt do wolności, do wyrażenia bez skrępowania siebie. I tu pojawili się hippisi, zupełnie jak z bajki; kolorowi, ruchliwi, roztańczeni, rozśpiewani.

I to wpłynęło na to, że związałeś się z hippisami?

Właśnie to. Bajkowość, jakby nierealność istnienia. Poprzez nich zobaczyłem inny świat. Ci ludzie byli ze sobą bardzo blisko, dzielili się wszystkim, co posiadali. Seks traktowali jak chleb powszedni. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie wyznanie hippiski, w której się zakochałem, powiedziała – wiesz, dla mnie seks jest jak podanie ręki… gdy spojrzałem na nią nieco dziwnie, to dodała – My buntujemy się przeciw mieszczańskim schematom… No właśnie, poszedłem za nią i to dla niej porzuciłem studia i ruszyłem z hippisowską misją w Polskę… Reminiscencje tego misjonarstwa można znaleźć w mojej powieści „Wolna miłość” napisanej w latach osiemdziesiątych, a wydanej i nagrodzonej w roku 2000. Ale z drugiej z drugiej przyczyniły się do tego moje związki ze środowiskiem dysydenckim, atmosferą antykomunistycznego buntu. Uczestniczyłem w tajnych spotkaniach, kolportowałem ulotki… W grudniu 1971 roku zostałem wezwany, dzięki życzliwości donosicieli, do kwatery głównej SB, która mieściła się wówczas przy Placu Wolności. Przeżyłem tam zaledwie kilkanaście godzin, które zaważyły na moim życiu. Miałem do wyboru: współpracę lub… trudno powiedzieć co. Jakoś intuicyjnie wydukałem im, że właśnie rzucam studia i nastąpił przełom w akcji, ku mojemu zdumieniu, wypuścili mnie. Koszmar tamtego przesłuchania kotłował się we mnie przez wiele lat, stąd też moja gwałtowna reakcja na wieść o udokumentowanej współpracy z SB siedmiu członków Prezydium Zarządu Głównego ZLP. Po nieudanej próbie nakłonienia ich do dymisji, zrezygnowałem z funkcji prezesa Krakowskiego Oddziału ZLP, tym samym z uczestnictwa w zarządzie (14.03.2009 – w Dzienniku Polskim z 17 marca br. ukazał się wywiad: „Poeta nie chce współpracować z byłymi agentami SB”. Nieco później zrezygnowałem członkostwa w ZLP. Niedługo ukaże się moja kreacyjna powieść „Konsultanci. Powiastka intelektualno-gienitalna, czyli rzecz o inwigilacji, manipulacji, masturbacji, totalitaryzacji oraz innych perwersjach tego i nie tego świata”. Akcja rozpięta jest między totalitaryzmem stanu wojennego, a totalitaryzmem medialnym i ekonomicznym, którego doświadczamy dziś na naszej „wolnej” skórze.

Jak Allen Ginsberg i jego poezja odbiła się w ruchu hippisowskim w Polsce?

Trudno to jednoznacznie ocenić. Z całą pewnością można powiedzieć, że jego obecność była wyraźnie odczuwalna. Funkcjonował jednak bardziej jako postać niemal mityczna, bohater przekazywanych z ust do ust opowieści. Mówiło się o nim, cytowało fragmenty jego wierszy, jednak faktycznie niewielu hipisów znało w całości nawet jego osławiony „The Howl” („Skowyt”), który wykrzykiwał w ekstazie na hippisowskich campusach świata. Wtedy przecież nie był w Polsce drukowany, nawet nie wiem, czy ukazało jakieś ulotne tłumaczenie, a przeciętna znajomość angielskiego była raczej mizerna. Fruwały w powietrzu jego „granitowe chuje”, samobójcy „powiewający genitaliami nad dachami”, czy też ofiary przemocy „kopane w brodę przyrodzenia”. W pamięci tamtego pokolenia obecna jeszcze były tłumione przemocą zamieszki studentów i robotników w wielu miastach Ameryki i Europy, co osiągnęło apogeum w mieście Meksyk, w dzielnicy Tlateloko w dniu 2 października 1968 roku, na tzw. Placu Trzech Kultur, gdzie na pięć dni przed otwarciem Olimpiady, siły porządkowe otworzyły ogień i zginęło co najmniej 300, a niektóre źródła podają, że nawet do kilku tysięcy demonstrujących robotników i studentów. Masakra trwała całą noc, strzelano do przypadkowych przechodniów

Przypomnijmy sobie scenę finałową musicalu „Hair” z lat sześćdziesiątych, spopularyzowaną później przez film M. Formana – tysiące luf karabinów wycelowanych w jednego, bezbronnego człowieka. To się, niestety, nie przedawniło. W marcu 2009 roku spektakl został wznowiony na Broadwayu, przyjęto go entuzjastycznie, a krytycy nowojorscy pisali, że jego wymowa „jest ostrzejsza niż kiedykolwiek”. A dopiero co, 24 stycznia 2010 roku, odbyła się premiera w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu, co również świadczy o aktualności i sile wzbierającej, drugiej fali hippisowskiego buntu i rzuca też odświeżające światło na poezję i postawę poety-guru z tamtych lat – Allena Ginsberga.

Znane hasło „Make love not war”, wywiedzione z protestu przeciw wojnie w Wietnamie, dotyczyło również nienawiści między ludźmi zrodzonej z rażącej dysproporcji jaka gwałtownie zaczęła się rysować z powodu różnic majątkowych, politycznych, rasowych.

Czy można powiedzieć, że hippisi byli pokłosiem bitników?

Ja tym poniekąd żyłem i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jednak myślę, że tak. Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych pojawił się ruch długowłosych, z pewnością inspirowany bitnikami. W roku 1967 było nas może kilkudziesięciu w Polsce. Byłem jeszcze uczniem szkoły średniej, ale sprytnie zaczesywałem włosy za uszy i udawało mi się wyhodować odpowiednią długość na wakacje. We wrześniu trzeba je było przystrzyc, by zapuszczać znowu od wiosny. Długowłosi byli prześladowani, poniżani, zamykani na tzw. 48 godzin do aresztów, gdzie niektórych golono do zera, ale nie poddawaliśmy się. Była w tym jakaś trudna do wytłumaczenia determinacja, może pragnienia ocalenia resztek osobistej wolności? Włócząc się po Polsce od czerwca do września, zwiedziłem wiele komisariatów, a w roku 1968, w wakacje, zamknęli mnie na miesiąc, po rozprawie w kolegium ds. wykroczeń, w Centralnym Więzieniu w Gdańsku pod zarzutem „przebywania na terenie Trójmiasta bez zameldowania”. Rodzina myślała, że utonąłem w morzu, bo rano wyszedłem na plażę z domu znajomych w Gdańsku-Brzeźnie i zniknąłem. Spóźniłem się wtedy trzy tygodnie do szkoły i przedłożyłem dyrekcji zwolnienie z więzienia. Do dziś pamiętam osłupienie nauczycieli. Jednak wziąłem się do roboty, maturę zdałem całkiem nieźle i dostałem się na Wydział Prawa UJ… Powracając do sedna pytania – Józek Pyrz, czyli Prorok, był bitnikiem we Francji stamtąd przywiózł ten styl, czy może ideę. Wydał manifest, który kiedyś czytałem i chyba pamiętam jego początek: „Był płot, a za płotem był drugi płot, i było gówno, koniec końca”. Ta konstatacja przekazywana była z ust do ust i praktycznie wszyscy ją znali… Przez pewien czas żyłem u niego w Warszawie, w komunie. Myślę, że to temat na odrębną opowieść.

Czy brałeś udział w zlotach hippisowskich organizowanych w Polsce. Podobno zloty zaczynały się od czytania „Skowytu” Ginsberga i „Hymnu do miłości” św. Pawła. Czy możesz coś powiedzieć na temat?

Zloty jakoś zawsze mnie omijały. Być może z mojej wrodzonej niechęci do zorganizowanych spędów. Raz tylko zahaczyłem o zlot w Chęcinach, pamiętam go mgławicowo. O św. Pawle bezpośrednio chyba się nie mówiło. Z recytacją „Skowytu” spotykałem się sporadycznie, a i tak nie mam pewności czy to nie była narkotyczna improwizacja, bo co tu ukrywać (nie jestem politykiem, ani znanym profesorem), brało się różne rzeczy i to miało wpływ na specyfikę widzenia. Ale największą inspiracją była muzyka, przede wszystkim The Doors, Cream, Jimmi Hendrix, Janis Joplin – to był powiew wolności, zarzewie buntu. Byłem na pierwszej dyskotece w Polsce, w „Musicoramie” w Grand Hotelu w Sopocie w lecie 1970 roku, prowadzonej przez Franciszka Walickiego. Dzisiaj pamiętam ten entuzjazm i szał w migających światłach nieznanych dotąd stroboskopów. Drugim takim miejscem muzyczno-ideologicznym był sopocki klub muzyki młodzieżowej „Non-Stop”, zainicjowany również przez Walickiego, gdzie przez okres wakacji spotykała się spragniona spontanicznej zabawy młodzież. Gospodarzem był Krzysztof Klenczon, a występowały tam polskie zespoły „beatowe” (tak się to kiedyś określało), Czerwone Gitary, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Breakout, Czesław Niemen i wielu innych. Tam spotykało się młodzież z całej Polski, nierzadko z zagranicy, tutaj również tłumnie zjeżdżali hippisi na przełomie lat 60/70. Kontestacja to tylko jedna strona hipisowskiego medalu, a po tej drugiej byli po prostu młodzi ludzie, którzy chcieli spotykać się i dyskutować na poważne tematy, ale też bawić się żywiołowo. Nierzadko zdarzało się , że milicja robiła na nich łapanki, funkcjonariusze „kopali ich w brodę przyrodzenia”, zamykali do aresztów, znęcali się psychicznie, zdarzały się nawet gwałty, ale to była cena jaką młodzi ludzie płacili za długie włosy, ekstrawagancki kolorowy ubiór i niechęć do agresji. W hippisowskich rozmowach często pojawiał się Gandhi i jego idea biernego oporu. Przeciwko czemu? Myślę, że przeciw schematom, nietolerancji, nienawiści. I tu duch poezji Ginsberga, nawet pojawiający się fragmentarycznie grzmiał najdosadniej i najgłośniej. I w tym przypadku nic się nie przedawniło. Przy medialnych i politycznych pozorach wolności, otwartości, tolerancji i miłości coraz bardziej wtłaczają nas za naszą zgodą w klatki, w których przestajemy być żywymi i współczującymi ludźmi.

Czy możesz ocenić wpływ Ginsberga na ruch hippisowski w Polsce? Czy był on tak ważny dla hippisów w Polsce jak i w Stanach czy innych krajach?

W Polsce była zupełnie inna sytuacja. Z powodu cenzury jego poezja była prawie nieznana i jego legenda rosła z podań ustnych, z opowiadań ludzi, którzy czytali jego teksty. Był jednak na ustach wszystkich polskich hippisów jako symbol rewolty przeciw zaskorupiałemu i choremu na nienawiść światu. Wtedy nie można było nawet mówić, że coś jest nie tak. Bo przecież socjalizm przywrócił szczęśliwość doczesną i powszechną sprawiedliwość i przeciętny obywatel nie miał prawa być niezadowolonym. Kiedyś wezwano mnie na komendę milicji, w moim rodzinnym Żywcu i funkcjonariusz zapytał wprost, dlaczego jestem taki smutny, skoro mam wszystko, czego do szczęścia potrzebuje młody człowiek. Odpowiedziałem, że taką mam już naturę – pokiwał z politowaniem głową i poradził mi, żebym poszedł na jakąś wesołą imprezę, zaliczył jakąś panienkę, to może przestanę snuć się tak po ulicach, „smutny jak nieszczęście”.

Kiedy po raz pierwszy spotkałeś się z poezją Ginsberga (i innych bitników)? Czy wypłynęła ona w czasach pierwszych zjazdów hippisów czy może znana była wcześniej?

Nie wiem, czy wcześniej była znana, a jeżeli tak, to incydentalnie. Być może funkcjonowała gdzieś na marginesie jako zakazany, przeklęty owoc. Ja poznałem jego teksty dopiero z WL-owskiego wydania „Utworów poetyckich”(WL Kraków-Wrocław 1984) i ta estetyka była mi bliska ze względu na bezpośredniość, kategoryczność i ekspresję wypowiedzi. A także z powodu pulsu, który niósł. Dzięki melorecytacjom, a raczej inkantacjom Ginsberga w czasie promocji tej książki w Teatrze STU doświadczyłem czym jest brzmienie, rytm i siła magiczna poezji. U niego nawet najtragiczniejsze strofy brzmiały euforycznie. Wsłuchiwałem się w jego głęboki, melodyjny i atakujący przestrzeń głos, jak podnosił się i opadał, by uderzyć z jeszcze większą siłą. Nie trzeba było niczego rozumieć, to była opowieść, którą czytało się bez słów. Emanowała z niego ogromna siła – świadectwo energii żywego słowa, które działa ponad kulturą i ponad semantyką; w przestrzeni którą często później określałem na moich spotkaniach autorskich, czy sesjach warsztatowych jako drogę: serce – serce.

Jego „Skowyt” recytowany był wtedy symultanicznie, po polsku przez Jerzego Trelę oraz przez Ginsberga po angielsku. Pod względem wykonawczym trochę od niego przejąłem, stąd to czasem przesadne akcentowanie, wybijanie rytmu poezji, od szeptu do krzyku, które ostatnio staram się tonować. Jednak poza szeroką, rozbuchaną frazą moja poezja jest zupełnie inna, choć płynie z podobnego źródła. Być może on je otworzył i nauczył, że w sztuce należy być bezwzględnym, wiernym sobie i przede wszystkim nie ulegać kompromisom.

W jakim stopniu można mówić o wpływie Ginsberga na literaturę polską? Jeśli można to w jakich okresach?

Myślę, że wpłynął w sposób znaczący na poetów zbuntowanych, piszących na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Lecz dotyczyło to głównie kategorycznej postawy, co tak bardzo było nam potrzebne. Jego zasługą jest „nauczenie” mnie (nas) mówienia pełnym głosem, uderzania pięścią w stół i wydobywania z determinacją takiego literackiego oręża, jakie w danej chwili jest adekwatne do sytuacji. Robił to w sposób niezwykle wyrazisty i zdecydowany, używając wszelkich, nawet tych najciemniejszych odcieni języka – własnego języka.

Czy Twoim zdaniem wpływ Ginsberga jest widoczny we współczesnej polskiej poezji? Jeśli tak to na kogo?

W kręgu poetów przełomu lat 60/70 szczególnie popularna była poezja amerykańska, a Allen Ginsberg jako poeta-guru miał tam swoje wyjątkowe miejsce. Jego aktywność polityczna i charyzmatyczna obecność w wielu miejscach świata ugruntowała tę pozycję. W imieniu wielu poetów współczesnych mógłbym powtórzyć: „My wszyscy z niego”, lecz dotyczyłoby to postawy, zrodzonego z rozpaczy i bezradności buntu, a nie naśladowania poetyki, która jest tak emocjonalna, i swoiście rozchwiana, że praktycznie nie nadaje się do podrobienia.

Ginsberg obecny jest krwioobiegu wielu poetów, czy chcą tego, czy nie, tak jak powietrze, którym się oddycha nie zdając sobie z tego sprawy. Można by wymienić: Krzysztofa Niemczyka, Antoniego Pawlaka, Grzegorza Musiała, Piotra Sommera, Andrzeja Szubę, Tadeusza Sławka, Jerzego Illga, Bronisława Maja. Nie wiem, czy bez jego inspiracji możliwe byłyby spektakle Teatru STU, czy Teatru Ósmego Dnia. Wtedy on był na ustach tych wszystkich, którzy przeklinali dokonującą się z dnia na dzień zagładę ludzkiej indywidualności, w totalitarnej machinie made in East or West. Doesn`t matter.

Jak poezja Ginsberga wpływała na Twoja poezję i poglądy na świat?

Nauczyła mnie bezpośredniego wyrażania emocji, w miarę potrzeby dosadności i walenia pięścią w stół. Zrozumiałem, że literatura to nie jest zabawa, lecz walka o siebie i o świat, który niszczy, czy też pozoruje wartości w imię polityczno-biznesowych projektów – walka o bliskość między ludźmi, o wspólnotę idei i słów.

Pod koniec lat 60-ych Ginsberg spotkał się z Niemczykiem. Ty znałeś Krzysztofa Niemczyka. Czy Niemczyk w ogóle kiedyś wspominał, że się spotkał z Ginsbergiem? W jego ostatniej książce jest tekst o ich spotkaniu, zresztą drukowany wcześniej choćby w „Opcjach”?

O Ginsbergu mówił często, głównie o tym, że w jego mieszkaniu zostawił na ścianie malunek, do którego ściągały pielgrzymki hippisów, nie tylko polskich. Czasem go to denerwowało. Nigdy nie widziałem tego dzieła, przypuszczam ściennego fresku-autografu, ale mówiło się o tym, niemal jak o odbitych śladach ciała na całunie. Myślę, że Ginsberga, jako szczególne zjawisko, należy rozpatrywać w kategoriach przeklętej świętości – taka atmosfera roztaczała się wokół niego i jego poezji, która jest agitacyjna i mistyczna zarazem, ale w tych wierszach jest ogromny ładunek podskórnego liryzmu, bo był człowiekiem uczuciowym i nie wstydził się łez.

Jaki jest Twój ulubiony jego wiersz, czy może najważniejszy dla Ciebie, i dlaczego?

„Skowyt” najbardziej współwibruje z moim prywatnym skowytem. Za czym? Za wolnością, za bliskością i solidarnością ludzi. I to skowyczące monstrum szczerzy kły atakując klatki i bariery – ujada, ciska się przypominając współczesne wcielenie Don Kichota, czy też szarego zjadacza chleba, który z gołymi rękami rzuca się na czołgi. Literatura Allena jest niezwykle rozedrganym i czułym zapisem stanu ducha, emocji i dialektyki tamtych czasów. Nie zestarzała się, bo groźba zagłady ludzkiej indywidualności, produkcja medialnych zombi rośnie z dnia na dzień. Przyczynia się do tego wybiórcza i niekompetentna polityka kulturalna państwa i totalitarny dyktat spłycających kulturę masmediów. Myślę, że poetycka wizja Masłowskiej, niedoceniona merytorycznie i nie rozumiana dogłębnie przez większość jej odbiorców i krytyków, pije z podobnego źródełka. Ginsberg, podobnie jak ona, jest obrońcą strzępów ludzkich istnień spłaszczanych i miażdżonych przez totalitarny wóz toczącej się na naszych oczach historii. Co ma mówić człowiek, gdy czaszkę i genitalia zgniata mu niewidzialne imadło? Krzyczy „powiewając genitaliami nad dachami”, a przed nieuniknioną zagładą zasłania się „granitowym chujem”. Literalnie „Skowyt” Ginsberga pojawia się we fragmentach na ustach jednego z bohaterów mojej „Wolnej miłości” – JAKI SFINKS Z CEMENU I ALUMINIUM ROZBIŁ IM CZASKI / I WYJADŁ MÓZG I WYOBRAŹNIĘ?”. No właśnie, jaki to Sfinks?

Wciąż obecna jest we mnie jego „Ameryka”, „Nad grobem Apollinaire`a”, „Między ludźmi”, „Przerwa na obiad” – to jest autentyczna metafizyka, żarliwa mistyka emanująca z błahych z pozoru zdarzeń i refleksji. Ginsberg jest mistrzem zderzeń myśli i kontekstów, z czego rodzi się niewidzialna metafora i tu potrzebne są „oczy duszy”, bo przez „szkiełko i oko” trudno cokolwiek tu dojrzeć. Nad grobem Apollinaire`a pisze: …wierzę że jakiś młody szaleniec złoży z kolei swój tomik / na moim grobie ażeby Bóg mógł czytać mi w niebie / podczas chłodnych zimowych nocy… Albo wiersz-konstatacja „Metafizyka”: To jest jeden jedyny / firmament; dlatego / jest to świat absolutny. / Nie ma innego świata. / Koło się zamknęło. / Żyję w Wieczności. / Zwyczaje tego świata / są zwyczajami Nieba.

Ja podobnie czułem się na Pere Lachaise nad grobem Jimma Morissona, zasłanym flaszkami po wódce, z ludźmi palącymi w zadumie trawę, kołyszącymi się na falach dobywającego się z jakiegoś radyjka hitu Doors`ów „Heroin”. Siedząc na sąsiednim grobie wpatrywałem się w starą lub bardzo zniszczoną kobietę w czerni i zastanowiłem się kim ona jest. Na grobie leżało wiele kartek, przyjrzałem się jednej z nich. Ktoś napisał: Jimm, thank you for everything what you do for me. I love you…

To było w dwudziestą rocznicę jego śmierci, w lipcu 2001 roku…

Jaki masz stosunek do Ginsberga i formacji Beat Generation?

Myślę, że odpowiedź zawarłem już wcześniej, ale uzupełnię. Beat Generation zrobiła wyłom w murze zamkniętej i kiszącej się we własnym sosie śródziemnomorskiej cywilizacji. Otworzyła się przestrzeń dla kultury alternatywnej, która rozwija się do dziś sięgając po nienazwany kształt, w opozycji do składnego bełkotu uniwersytetów i zasuszonej, przyszpilonych w bibliotecznych zielnikach literatury. To nie świadczy o zerwaniu z tradycją, bo buntować się można tylko przeciw temu, co się zna, z czym trudno się zgodzić. Burzenie tylko wtedy ma sens, jeśli rodzi się jakaś nowa wizja harmonii, jeśli przeczuwalny jest jakiś stały ląd, na którym można by postawić stopę. Beat Generation odegrało swoją kontestacyjną rolę budując mit „człowieka w drodze” (patrz: Jack Kerouac) zagubionego w chaosie, obsesyjnie poszukującego wartości. Czymś podobnym jest egzystencjalizm. Ta postawa uświadamiająca nam absurd naszego istnienia nie skończyła się. Na szczęście jeszcze trwa.

Chciałbym Cię zapytać o Twój stosunek do składników legendy Ginsberga, takich jak homoseksualizm, skandale, śpiewanie poezji, charyzmatyczność, narkotyki, buddyzm, zaangażowanie społeczne i polityczne, lewicowość? Czy to wpływało na zainteresowanie Ginsbergiem w Polsce?

Cóż, Allen Ginsberg był homoseksualistą, robił skandale, nie śpiewał poezji (myślę, że tzw. poezją śpiewaną, to by się zakrztusił), w swoim czasie zażywał narkotyki, uprawiał buddyzm, angażował się społecznie i politycznie, być może lewicowo. Jaki można mieć do tego stosunek? Jako artysta i człowiek szukał prawdy i to poszukiwanie wyrażał i w słowie i w czynie. Czyż można robić coś więcej?

Co sądzisz na temat dokonań muzycznych Ginsberga z Bobem Dylanem, Paulem McCarthney’em czy The Clash?

Przyznam, że tylko o tym słyszałem, ale podejrzewam, że Ginsberg radził sobie z tym nieźle. On istniał na scenie sam przez się, nie musiał niczego grać. Można powtórzyć za Rilkem, że „istnienie grał nie myśląc o oklasku”. I to była cecha poetów Beat Generation. Wtedy nikt się nie zastanawiał, nie kalkulował jak to zrobić, żeby się sprzedało. To nie była giełda tematów i form – tam chodziło o życie. Gdyby na scenie w teatrze, pomiędzy aktorami, pojawił się nagle pies, to skończyłoby się przedstawienie, tzn. zacząłby się monodram „pies”, z aktorami w tle. I Ginsberg taki był. W teatrze STU jak zagrał na starym amerykańskim, klawiszowym instrumencie i zaśpiewał z towarzyszeniem młodego gitarzysty, to wszyscy natychmiast poczuli się jak na haju; promionki (moje ulubione określenie subtelnej, promieniującej energii uczuć i myśli, związane z Mickiewiczem, Zanem, Towarzystwem Filomatów i Filaretów), pulsowały w powietrzu i wchodziły w krew – chciało się żyć. A jego recytacja „Skowytu” sprawiała wrażenie radosnego ataku epilepsji – on fruwał radością istnienia, poprzez ból. Wielkie aktorstwo Treli stanowiło, dla tej erupcji emocji i myśli, zaledwie kulturalne tło. Dzięki Allenowi zrozumiałem, że poezja nie tylko znaczy, ale również brzmi, że istnieje poza intelektem, (chociaż nim się też posługuje) jako wyzwolony z ciała, nasycony magią, energetyczny hieroglif. Mało kto tak to dzisiaj rozumie i współczesne recenzje to najczęściej kalejdoskop tematów, wykaz tropów poetyckich i meandrów teoretyczno-literackich wokół tego, co autor chciał niby powiedzieć. Do rozumienia i odczuwania poezji potrzebne jest również muzyczne ucho i świadomość, że język, niezależnie od wyrażanych sensów, kreuje też sam siebie, że nawet najmniejsza głoska odgrywa tu swoją rolę, nie do zastąpienia.

Czy poznałeś osobiście Ginsberga? Jeśli tak to w jakich okolicznościach i ile razy się spotkaliście? Powiedz, jakie wrażenie wywarł na Tobie i jakie były tematy rozmów?

Poznałem go w czasie wspomnianej przeze mnie promocji w Teatrze STU. W czasie bankietu zaproponowałem mu wyjazd do Kielc. Tak się złożyło, że za kilka dni miał wystąpić w Warszawie. To była chyba ta przysłowiowa kropka nad „i”, że bez wahania się zgodził. Przy pomocy Wojtka Graniczewskiego z Teatru STU i moich kieleckich przyjaciół, zorganizowałem z dnia na dzień spotkanie w Pałacyku Zielińskich. To było powtórzenie koncertu z Krakowa. Pojawił się też jakiś aktor z monodramem wg „Skowytu” – miotał się i jęczał, Ginsberg aż łapał się za głowę mówiąc do mnie – „to nie tak, to nie tak, po co tyle tego biadolenia”. Jeszcze tego samego dnia wziął udział w całonocnych rozmowach na odbywającym się właśnie seminarium literackim w Cedzynie w dniach 7-8 października 1986 r. Rozmawialiśmy tam o wszystkim, co dotyczy kondycji człowieka, a przede wszystkim interesowała go sytuacja poety w komunistycznym systemie i bardzo się dziwił, że mógł u nas wystąpić. Mówił o etyce, o potrzebie walki o własną prawdę, bez której sztuka jest martwą skorupą… Gościłem go też w domu mojej teściowej na Mąchockiej. Wiedzieliśmy, że jako buddysta nie je mięsa i teściowa Jadwiga z żoną Basią przygotowały mu naleśniki i placki ziemniaczane. Na widok placków zamarł na chwilę i… rozpłakał się. Wyznał, że jadł je ostatnio 40 lat temu, a zrobiła je dla niego mama Naomi. Te placki to było dla niego ogromne przeżycie… Po obiedzie poczuł się zmęczony i położył w pokoju na tapczanie. Wydawało mi się, że zasnął i przykryłem go kocem. Wtedy otworzył na moment oczy i wyszeptał: thank you. Kilka lat później napisałem o tym wiersz.

Kiedy wyjeżdżał na drugi dzień i żegnaliśmy się koło samochodu, spojrzał na mnie i pocałował mnie w usta. Nie zapomniałem tego pocałunku i wcale się go nie wstydzę.

W „Miesięczniku Literackim” z 1985 roku ukazała się recenzja książki Ginsberga „Utwory poetyckie” w tłumaczeniu Bogdana Barana. W recenzji Bogusław Jasiński napisał, że „w manifestach i deklaratywnych wierszach Ginsberga nie zostało dziś nic prócz wątpliwej jakości filozofii podbrzusza” i że „świat Ginsberga rozciąga się między pępkiem a kolanami”. Jak to skomentujesz??

Nie czytałem tej recenzji, ale właśnie z podbrzusza wypłynęło wiele wspaniałych poematów, a z głowy, na gruncie sztuki, cóż może popłynąć? Chyba, że ktoś ma unikalną moc przemiany wody w wino… Miłosz pisał w którymś ze swoich esejów, że przyszłość poezji jest właśnie we krwi, spermie i innych wydzielinach, bo penetracja tych regionów wymaga wnikliwszego zbadania. A pan profesor Jasiński, cóż, być może stracił tam wrażliwość, ale trudno winić go za to, bo przecież to nie jego wina.

Czy – zgodnie ze słowami Piotra Sommera – Twoim zdaniem warto ocalać poezję Ginsberga?

Poezja Ginsberga ocala się sama.

Czy chciałbyś coś dodać?

Tak. Ginsberga spotkałem jeszcze raz. Dokładnie 10 lutego 1993, kiedy na Rynku w księgarni podpisywał świeżo wydaną przez Bibliotekę „Nagłosu” : „Znajomi z tego świata”. Podłożyłem mu książkę do podpisu i spytałem, czy mnie pamięta. Coś kojarzył, ale nie był pewien. Wtedy przypomniałem mu ziemniaczane placki. Rozpromienił się – o, patato pancakes – powtórzył to kilka razy i napisał: With best wishes to / Jadwiga / and happy memories / her Patato Pancakes / in Kielce / for Szczesny Wroński.

Do tekstu wywiadu Szczęsny Wroński dołączył wiersz napisany po spotkaniu z Allenem Ginsbergiem w Kielcach w październiku 1986 roku, za co mu serdecznie dziękuję.

Andrzej Pietrasz

Szczęsny Wroński

THANK YOU

chciałbym napisać wiersz

by nie zagnieździł się w nim rak pustosłowia

a stada wypielęgnowanych przez bliźnich wirusów

nie sprowadziły go do wymiaru elipsy co mogłaby przybrać

postać apokalipsy trudno wytrzymać gdy przyrostek psy się wścieka

drapie pazurami w siatkę tocząc pianę coś tak upiornego dzieje się

ze światem gdy zwykłe przyrostki przyjmują postawę zasadniczą

a rdzeń i temat udają że ich nie ma

lecz szedłem dalej być może z tego źródła co zakasujący

pedalskie rękawy Ginsberg użalający się nad losem ameryki

w domu mojej teściowej na mąchockiej otuliłem go kocem

po zjedzeniu placków ziemniaczanych tamato plattes

jadł ostatnio przed czterdziestu laty żyła jeszcze jego mama

naomi z całą pewnością jestem w stanie usłyszeć przez przyrostki psów

jego rozdzierający skowyt moloch samotność brud kubły na śmieci i nieosiągalne dolary dzieci wrzeszczące pod schodami chłopcy łkający w koszarach starcy płaczący w parkach…

- to kawał dobrego oddechu – allen uśmiecha się do mnie

a ja wciąż przykrywam go kocem słysząc szelest mięsistych warg

- thank you – jakby cały świat dziękował mi że jestem


Allen Ginsberg (1926-1997) – amerykański poeta, główny przedstawiciel formacji Beat Generation. Jego poemat Skowyt wywołał w Stanach Zjednoczonych prawdziwą burzę, przełamując skostniałe standardy poetyckie. Ginsberg wywołał, co prawda nie sam, tzw. rewolucję plecaków, czyli zryw młodzieży w Ameryce, a potem w Europie, zwany ruchem dzieci-kwiatów. Ginsberg bywał w Polsce i miał dość zauważalny wpływ na wielu polskich poetów, o czym świadczą wiersze jemu poświęcone czy pisane pod wyraźnym wpływem jego poezji.

Szczęsny Wroński, ur. 27.03.1951 r. w Żywcu – poeta, prozaik, animator kultury. Jacek Kajtoch napisał o nim tak: „Jest bezspornym faktem, że Szczęsny Wroński należał do pierwszych polskich beatników, wykazuje związki z tym nurtem – ogólnoświatowym, nie tylko amerykańskim. Przyznaje się też do uczestnictwa w ruchach hipisowskich, co jest bardzo sympatyczne”.

andrzej-pietrasz-fot Andrzej Pietrasz – ur. 13.01.1976 r. w Białymstoku – z wykształcenia polonista, pracuje jako bibliotekarz. Przygotowuje pracę doktorską o recepcji poezji Allena Ginsberga w Polsce.

lutego 28
35

Skowyt

Posted on Wtorek, luty 28, 2012 in galeria

Zdjęcie z próby autor: M. Kania, pozostałe K. Krogulec

lutego 28
46

Sens

Posted on Wtorek, luty 28, 2012 in brak

Na zdjęciu:
1. próba
2. od lewej: Sz. Wroński, A. Bubka-Sagan, W. Mazoń
3. Agnieszka Bubka-Sagan i Wlodzimierz Mazon

lutego 28
5

Jednak mam tę nadzieję

Posted on Wtorek, luty 28, 2012 in galeria

Na zdjęciu od lewej: Sz. Wroński, G. Kosowski, M. Tekiel “Tekla”, K. Famulicki

lutego 10
0

Nie pozwól milczeć sercu

Posted on Piątek, luty 10, 2012 in brak

POEZJA JAKO ZWIERCIADŁO FILOZOFII POKORNEJ.

SZCZĘSNY WROŃSKI NIE POZWÓL MILCZEĆ SERCU

Znany w krakowskim środowisku literackim i teatralnym – Szczęsny Wroński, opublikował dotychczas pięć tomów poetyckich i trzy książki prozatorskie, wśród których znalazł się również zbiór wierszy Nie pozwól milczeć sercu[1], wydany w ekskluzywnej serii „Kroniki poetyckie”. Pozycja ta, opublikowana nakładem Domu Wydawnictw Naukowych w Krakowie, obejmuje najistotniejsze w twórczości autora wiersze powstałe w latach 1977–2007, wydane wcześniej w samodzielnych tomach: Nadzieja matka głupich (1980), Przenikanie (1998), Smak ciemności, smak światła (2006) oraz Poręcze (2006).

Zastosowany układ graficzny oraz dobór tekstów pozwalają w pełni przyjrzeć się warsztatowi poety, ze szczególnym uwzględnieniem ich filozoficznej i emotywnej zawartości. Warto bowiem zauważyć niezwykłą umiejętność autora do budowania przestrzeni poetyckiej, opartej nie tylko na trafnej metaforze, czy grze wyobraźni, lecz przede wszystkim na poetyckim dyskursie, odwołującym się wprost do ludzkiej kondycji, swoiście egzystencjalnych przemyśleń i problemów ontologicznych. W nierzadko lapidarnej acz bogatej merytorycznie formie wyraża autor to, co w dobrej i pięknej (posługując się kryteriami starożytnych) poezji jest najistotniejsze – prawdę o współczesnym świecie, człowieku i indywidualną wędrówkę jednostki ku samemu sobie, w poszukiwaniu swojego wewnętrznego „ja” oraz Boga, co częściowo wydaje się być zbieżne z poglądami św. Augustyna. Częściowo, ponieważ poezja Wrońskiego odwołuje się do wielu systemów myślowych.

W wierszu Strach z tomu Nadzieja matka głupich (s. 9) podmiot liryczny ujawnia poczucie „wrzucenia w byt”, przypominającego również kierkegaardowskie drżenie. Przypuszczalnie jest to również swoista obawa, wynikająca z racjonalnej znajomości codziennego życia i zagrożeń z nim związanych. Artysta, w szczególności zaś – człowiek wrażliwy – wydaje się być tutaj nieustannie „wprawiany w lęk” przez świat zewnętrzny, w którym z konieczności partycypuje, skłaniając się wszelako w stronę jego afirmacji. Wnioskując na podstawie innego wiersza Cortazar (s. 10) na rytmikę losu uczucia takie jak nadzieja, czy strach, pozostają bez wpływu. Człowiek, jako w równomiernym stopniu – uczestnik i obserwator, niejednokrotnie zagubiony w otaczającym go braku wartości, odczuwa dokuczliwy trój-dysonans, oparty na zasadzie ja – świat zewnętrzny – samoświadomość.

Mając na uwadze rozkład wersyfikacyjny i językowy odnosi się wrażenie, że nic nie zostało tutaj zapisane przypadkowo, ponad miarę, każde słowo wydaje się być równorzędnie istotne w stosunku do pozostałych. Nie sposób zatem podejrzewać poetę o jakże dziś częsty we współczesnej poezji grzech „przegadania”.

Warto tutaj także wyodrębnić występujący m.in. w wierszach Ogłoszenie (s. 11) oraz Zdeptane znaki przestankowe szklanych szyb (s. 13) motyw lustra, element „szklanych oczu” czy „szklanych szyb”. Szczegół ten wydaje się pozostawać w ścisłym związku z konstrukcją wewnętrzną podmiotu lirycznego, którego określić można jako obserwatora świata widzialnego, rejestratora istniejącego w nim chaosu. Niewątpliwie autor posiada świadomość rozumianą jako możliwość odczytu rzeczywistości bez zniekształceń, z możliwością poszukiwania w niej sensu i celowości. Wspomniany podmiot eksploracyjny pojawiać się będzie odtąd (tj. od tomu Nadzieja matka głupich) stale w twórczości Wrońskiego.

W debiutanckim tomie autora istotne znaczenie posiada również sposób ujmowania obrazu poetyckiego. Rzecz polega na tym, iż podmiot liryczny staje się tutaj wytrawnym „konsumentem” codzienności, potrafiącym umiejętnie wykorzystać ją w cichej rozgrywce z konwencją i literackim stereotypem. Jakże znamienne stają się w tym wypadku słowa z gombrowiczowskiego Dziennika: „z drobnego, czysto cielesnego szczegółu wypływa całe morze idealizmu i cudów, sprzecznych ze smutną naszą rzeczywistością”[2]. Często bowiem mamy przecież do czynienia z tzw. „poetyzowaniem” zamiast poezją. Twórcy, lub jak chciałoby się raczej rzec: przetwórcy przemieniają otaczający ich mikrokosmos, tak iż czasem przybiera on kształt ładnie namalowanego obrazka, wyrażającego dobry nastrój. Autor wierszy przełamuje tę posłuszną arkadię chociażby w wierszu Epitafium (s. 12), czyniąc adresatem tekstu… parasol. Można znaleźć w tym odniesienie do stanu człowieka współczesnego, istniejącego wszak głównie wśród świata rzeczy, bezosobowej techniki, mającej uczynić życie bardziej wygodnym, przy jednoczesnym pominięciu więzi międzyludzkich. To nieprzygodne odwrócenie zyskuje wówczas zasadny odcień socjologiczny.

Co ważne, poeta doskonale zdaje sobie sprawę, że ludzkie uczucia, pomimo upływającego czasu, nie ulegają zmianom. Ewoluuje jedynie forma w jakiej wyraża się emocje. Pomimo tej świadomości autor nie decyduje się wyłącznie na wypróbowywanie granic literackości. Jest to poezja zbyt głęboka i świadoma (także samej siebie) tego, że bez względu na istniejące formy każdy przecież „będzie musiał przejść przez to wszystko” (Piotruś, s. 14) – nie sposób uniknąć krat i tragiczności, ale mimo to – warto żyć.

Na podstawie tych kilku wybranych wierszy widoczny staje się również kontekst monoseologiczny, związany z tzw. filozofią samotności[3]. Wprawdzie jest to temat zbyt obszerny i szczegółowa analiza wymagałaby o wiele więcej miejsca, niemniej warto pokrótce o nim wspomnieć. Mianowicie, osoba mówiąca w wierszach doświadcza wielowymiarowej, „pozytywnej” samotności, szczególnie ontologicznej, dotyczącej istnienia w relacjach: ja-inni oraz ja-Bóg. Wydaje się, że akt wypowiedzenia warunkuje zrozumienie tego zjawiska. Szczególny nacisk kładzie autor na samotność wobec innych, pojawiającą się w wyniku partycypacji we współczesnym, dotkniętym głodem bliskości, świecie. Wspomniane lustro staje się w tym wypadku środkiem dzięki któremu człowiek uświadamia sobie, że jest sam. Niemniej podczas procesu utożsamiania się ze sobą, wyodrębnieniu ulegają tylko jego cechy, podczas gdy istota nadal pozostaje w ukryciu, na antypodach zmysłów (stąd może nieufność podmiotu lirycznego wobec ciała?). Warto przy tym zauważyć, że nie jest to samotność destrukcyjna, niczym „precyzyjnie skonstruowane więzienie”[4], lecz twórcza, pozwalająca zrozumieć samego siebie, odszukać słowa i nazwać myśli. Podmiot mówiący niewątpliwie dokonuje kreacji świata w samotności, ale nie jest on osamotniony. Bada codzienność okiem wyrafinowanego kolekcjonera znaków i nieoczywistości, wbrew nowocześnie rozumianej autokreacji, która sprowadza się do neurotycznego obowiązku tworzenia samego siebie. Jak zauważył Goce Smilevski „Pisarz rodzi się w samotności”, zresztą „samo pisanie jest aktem samotności. A może także potrzebą przezwyciężenia samotności. Potrzebą rozmowy”[5].

Kolejny tom Przenikanie (s. 15–26) stanowi dość odważny szkic socjologiczny, skonfrontowany ze stałą w tekstach Wrońskiego potrzebą sacrum i transcendencji, które to sprawiają, że postrzega on XXI wiek jako „wyprany z duchowości” (Przed wielkim praniem, s. 17). Potwierdza jednak, że kultura to swoista sinusoida – po kryzysie wartości być może nastąpi ich odrodzenie. Rozpoczynającym tom wiersz Pierwszy krok (s. 16) obrazuje wszak proces przekształcania się człowieka, który zmuszony jest zrezygnować z nowoczesnego indywidualizmu i relatywizmu na rzecz światła. Czytającemu nasuwa się przypuszczenie, że człowiek tracąc powoli wszystko, co stanowi dobro (włącznie z samym sobą) dociera do granicy ludzkich możliwości. W rezultacie kończy swoją wędrówkę „na czworakach” (s. 16), to znaczy w punkcie, z którego wyszedł. Najadekwatniejszym świadectwem zagubienia jest wiersz zapowiadający „zbiorowe oczyszczenie”, w którym stwierdza się „kolor nieba poszarzał/ ręce lepią się do pieniędzy/ noce wyprane z resztek erotyzmu” (s. 17). Autor za pomocą trafnych metafor wypowiada podstawowe bolączki współczesności, w tym również zanik zdrowych relacji interpersonalnych, przedkładanie przyjemności nad więź. Wydaje się, że „wielkie pranie” jest nieuniknione – „już ci nie pomoże żaden parasol/ przeciwdeszczowe gacie” (s. 18). A zatem być może sama świadomość dna – ocala?

Metafizyczna potrzeba Boga, tęsknota za nieosiągalną pełnią, znajdują swój wyraz m.in. w wierszu Przeczucie (.s 19). Stanowi on piękne potwierdzenie, że wewnątrz każdego człowieka zawsze pozostaje puste miejsce, którego nikt ani nic nie jest w stanie wypełnić. Elementem konstytuującym naturę ludzką jest również oczekiwanie i ono właśnie zostaje podkreślone w wierszu jako inwariant nadziei:

moje wciąż niespełnione życie […]

jakby cel jeszcze niewidoczny

miał rozbłysnąć za moment

(s. 19)

Nieco inaczej kwestia przedstawia się w znamiennym dla całości zbioru Poemacie (s. 24), gdzie poeta dokonuje w iście gombrowiczowski sposób subtelnego przewartościowania dotychczasowo rozumianej poezji. Nie dość bowiem, że podmiot liryczny drwi z historycznego patosu klasycznego poematu, to odnosi się wrażenie, że niejako absolutyzuje paradoksalny wymiar formy, ironizuje z wyznaczników tematycznych „prawdziwej poezji”, po raz kolejny przełamując twardy konwenans:

chciałbym napisać niekończący się poemat […]

dla suki Pusi z przepukliną

dla telefonu Panasonic

dla biurka ze sklejki […]

dla dzieci rosnących na trawie

dla ludzi walących się z nudów

(s. 24)

Konsekwentne wyeksponowanie wyliczenia pozwala przypuszczać, że autor całkiem świadomie „wadzi się” z formą. Poprzez zastosowanie klasycznego zabiegu stylistycznego odsłania prawdę nie tylko o poezji, uwikłanej w poprawnościową maskę, ale także opisywanej rzeczywistości, której przedmiotem jest nie wykreowany twórczym szałem świat, ale „nóż i chleb/ krew i wódka” (s. 25) czyli to, co explicite wpisane zostało w codzienność. Mamy tutaj do czynienia z poematem przekornie wychodzącym sobie naprzeciw, chciałoby się rzec – antypoematem

[…] który upada

[…] który się gryzie

Powstaje Zanika Się Pręży

Niech trafi go szlag

Niech błogosławi go cisza

Amen

Autotematyczny, wyrażony za pomocą metajęzyka poemat jest dynamiczny. Stworzony na podobieństwo chaotycznego świata słów, zawsze niewystarczających, mających tendencję do iluzorycznej modyfikacji, nie zaś – nazywania rzeczy takimi, jakie są w istocie. Sam poeta w procesie tym zachowuje wolność, mając jednak świadomość ograniczeń. Neguje on jedną formę, aby przejść w następną, ale tym co najważniejsze okazuje się nie kształt wiersza, ale przedmiot poszukiwań artysty. W efekcie – zwycięża konfrontacja z samym sobą, jako moderatorem słowa.

Odbiorca wierszy Wrońskiego nie może oprzeć się wrażeniu, że obcuje z poezją refleksyjną. Słowo „refleksja” wbrew infantylnemu zabarwieniu, jakie zawdzięcza współczesności, stanowi postawę, dzięki której możliwe jest usystematyzowanie świata, nie popadając przy tym w pułapkę emocji. Tom Smak ciemności (s. 27–36) otwiera właśnie jeden z takich wierszy, odważnie podglądających nowoczesność bez zbędnej czułostkowości, gdzie śmietnikowi kolekcjonerzy […] nurzają się w odpadkach (s. 28), odkrywając tytułowe dowody na istnienie raju. Bo czy w istocie nie jest tak, że nieszczęśliwi docierają do samej prawdy, niedostępnej oczom „przeciętnych” ludzi, żyjącym bez upokorzeń, trwogi, bez świadomości upadku? Poeta opisując boski mikrokosmos zawarty w koszu na śmieci nie stara się przecież trywializować biedy. Obdarzając sacrum zawartość dłoni żebraka, dokonuje czegoś więcej, niźli tylko aktu solidarności i mało przydatnej litości. W typowy już sposób wydobywa on światło z ciemności. Zdaje się tym samym mówić, że im większa ciemność, tym mocniejsze pragnienie światła. Może to także stanowić doskonały przykład wyrazistego buntu. Któż głodny bowiem rozprawia o Bogu, niebu, sprawach ostatecznych?[6] Przeważnie poeta ze strapioną miną staje nad człowiekiem biednym i pokrzywdzonym, przejęty uprawianiem sztuki „współodczuwania” – a niechże wierszyk ulituje się nad tobą, biedny człowieku… W przypadku Wrońskiego podmiot liryczny neguje samego siebie, stwierdzając: „to oni są książętami poezji” (s. 28). Ci, którzy dotykają ciemności, są zatem realnie zakorzenieni w bycie, a tym samym obcują z prawdą. Zabieg ten stanowi również jakąś niezwykle mocną niezgodę na świat. Ten „niezły strzęp wieczności” (s. 28) posiada w sobie coś nieludzkiego, podkreśla tragizm wszelkiej eschatologii w przypadku zła powszedniego, jakim jest ludzkie nieszczęście. Można by zatem zapytywać, kim w świecie obarczonym ciemnością jest poeta? Według podmiotu lirycznego

zwykłym żebrakiem

[który – K. E.] za trochę makulatury żąda tyle co za kiełbasę

a taki nachalny że aż ręka świerzbi

by nie trzasnąć go w pysk

(inc. poeta plecakowy…, s. 29)

Współczesna „atrakcyjność” i przydatność poezji sprawiają, że zaciera się granica pomiędzy ulicznym żebrakiem a twórcą. Obaj funkcjonują na marginesie życia społecznego, wyklęci z powszechnie rozumianych norm, miotają się w ciemności. Poniekąd uzasadnione okazuje się tutaj stwierdzenie Emila Ciorana: „wiara w siebie jest dobra, gdy chodzi o produkowanie, lecz nie w dziedzinie odkrywania”[7]. Jaki jest bowiem sens poezji? Wszak „wszyscy wiersze piszą […] dlatego kupczenie książkami powinno być zabronione” (s. 29). Istnienie literatury i sztuki okazuje się być jednak zasadne w przypadku, gdy „dotyczą one koniecznej inwentaryzacji świata” (s. 29). Ironicznie i z dystansem wyłania się tutaj postać „poety z nie wiadomo czyjej łaski”, obarczonego zdolnością „odczytywania” świata i przekazywania prawdy o nim. W pewnej mierze zdaje się to potwierdzać kolejną tezę Gombrowicza: „metafizyka tak, ale trzeba zacząć od fizyki”[8]. Kreacja poetyckiego świata to zatem nie „uganianie się” za kobietą lub „ojczyzną-Bogiem”[9], ale swoiste celebrowanie kształtu i niedokończenia.

Jednym z najciekawszych tekstów Wrońskiego jest wiersz Strach, pochodzący z tomu Smak ciemności. Autor wystawia odbiorcę na próbę – w konsekwencji nie sposób nie docenić z wirtuozerią zastosowanej ironii i pokłonić się (sic!) przed bezkompromisową oraz zasadną obecnością wulgaryzmu. Zgodnie zresztą z przekonaniem Ciorana „przekroczywszy pewną granicę żywość staje się wulgarnością. A wulgarność to żywość bez finezji, lecz nie bez inteligencji. Głupiec nie jest wulgarny, jest po prostu głupi. Wulgarność wymaga pewnego poziomu, a także pewnych pretensji.”[10]

wciąż boję się […]

że ktoś

doprowadzi mnie do jakiegoś sądu być może ostatecznego

że coś

poda się za kogoś kogo kurwa nie ma i nigdy nie było […]

że uduszę natychmiast mojego najszczerszego przyjaciela wyrwę z korzeniami

bliźniemu memu oprócz życia jego parszywego to co najdroższe jego jest

(s. 30)

W powyższych słowach Wrońskiego zawiera się kwintesencja ludzkich wątpliwości. Tytułowy strach, w odróżnieniu od irracjonalnego lęku, jest tutaj całkiem zrozumiały. Przyjrzyjmy się bowiem – ludzie boją się przede wszystkim samych siebie (owa niemożność poznania samego siebie do końca), innych ludzi (bo jeśli nie można poznać siebie, to cóż dopiero innych) i śmierci, która jest w istocie największym wraz z problematyką obecności Boga znakiem zapytania. Niepewne jest istnienie życia wiecznego, na ile natomiast, to co uznajemy za jedyną prawdę, jest nią w rzeczywistości, to już kolejna trudna kwestia. W każdym człowieku tkwi również nieodkryte potencjalne zło, co zdaje się potwierdzać chociażby dziejowa antropologia. Nie bez przyczyny twierdzi się, że nikt nie może mieć pewności, jakiego wyboru dokonałby (dobro czy zło) w sytuacji granicznej, jaką był np. holocaust. A tym samym – nigdy nie można być w zupełności pewnym własnej natury. Dopiero życie weryfikuje wyobrażenie człowieka o nim samym. A zatem „to co najdroższe jego jest” (s. 30) bardzo łatwo może zostać unicestwione. Warto tutaj zauważyć pewną logiczną konsekwencję opisu zła w tekście Wrońskiego. Otóż podmiot liryczny odpowiada na pytanie: co doprowadza przeciętną jednostkę do nienawiści – zło okazuje się być reakcją na zło doznane. Wiersz rozpoczyna przecież wyznanie:

wciąż boję się

że ktoś podłoży mi nogę […]

że ktoś

w sposób nad wyraz bestialski pogwałci moją żonę córkę psa maszynę do pisania i telefon […]

Za pomocą wyrafinowanej ironii Poeta ewokuje błędne koło zła, w ostatnich wersach podkreślając jego niemalże infantylny charakter:

i…

po wszystkim

!

Zasadniczo wszak niewiele potrzeba (czasem jest to nawet kwestia tzw. przypadku) aby stracić siebie i to właśnie stanowi fundamentalne źródło strachu podmiotu lirycznego. Jak wynika z tekstu, najważniejszym zadaniem człowieka jest przede wszystkim zachować pierwotny – dobry kształt samego siebie wbrew „legendarnemu źródłu nienawiści” (s. 32).

Nad wyraz interesująco przedstawia się wspomniany podmiot eksploracyjny w wierszu Ogień z tegoż samego tomu. Mamy tutaj do czynienia z obecnością motywu heraklitejskiego, ściślej zaś – z teorią powszechnej zmienności, dobitnie wyrażoną w słowach

o co mam się zaczepić […]

twoje stopy umykają gdzieś […]

kocham ogień – twój krzyk –

kto się pali – krzyczę –

skąd to cholerne lustro?!

czy ta pękająca właśnie powłoka mojej twarzy

kryje w sobie coś co zniknie na zawsze?

(s. 34)

Znamienny już motyw lustra ponownie zyskuje tutaj pejoratywnie zabarwienie, z uwagi na pierwiastek iluzoryczny. Widoczny staje się również kontekst platoński, zawarty w niechętnym, nieufnym stosunku wobec świata materialnego, będącego zaledwie przedsionkiem prawdy. Choć podmiot liryczny zalicza do tej rzeczywistości również nieobojętną mu osobę – ukochaną, posiada świadomość, że i ona pozostaje pod władzą pierwotnej siły ognia – zmienności. Całość odnosi się również do nowoczesnego doświadczenia duchowości, opisywanego przez Agatę Bielik-Robson w słowach: „twarz ukrywa niezgłębialne dla nas przepaści, zawsze przychodzi z i pozostaje na zewnątrz”[11]. Codzienne doświadczanie materialności, poprzez pokusę lustra właśnie, usypia naszą czujność, pozwalając sądzić, że to, co postrzegamy posiada stałą, niezmienną wartość. Tak, iż nieodwracalność ciała skazanego na zagładę, zdaje się czasem nie do pomyślenia. Powoduje to również nieodparte poczucie zagubienia. Pojawia się pytanie – co więc pozostaje, skoro nie mogę polegać na poznaniu zmysłowym? W odpowiedzi podmiot liryczny otwarcie stwierdza:

oprócz twych oczu, ręki, pasemka włosów

nie znajduję niczego

Uwidaczniając tym samym paradoksalny wymiar ludzkiej egzystencji. To wszakże, co istnieje i jest postrzegane zmysłowo, jest człowiekowi zdecydowanie najbliższe i koniecznie, by mógł osiągnąć spełnienie. Warto również zwrócić uwagę na świadomie zastosowaną koncepcję autora, według której systematyzuje on swój świat wewnętrzny: zarówno lustro, jak i ciało przynależą do „ciemności”, sfery wariabilnej. Przy czym nie spotyka się tutaj żadnej radykalnej negacji materii czy uczuć. Poeta składa hołd ludzkiemu ciału, które umożliwia wyrażanie emocji, nie pozwalając milczeć sercu, czyniąc człowieka „żywym” – zdolnym do wyrażania i uobecniania samego siebie w świecie, w opozycji do kamienia, obarczonego „niewysłowioną tragedią” (Kamień, s. 35). Przemyślenia te wpisują Wrońskiego w jakże zacny nurt poetów rozważających nad ludzką kondycją, oparty na zasadzie, że „to, co nas zniewala jest zarazem tym, co nas stwarza”[12].

Drugą część dualistycznie skonstruowanego tomu – Smak światła – rozpoczyna metafizyczne wyznanie autora:

jest we mnie potrzeba

dotknięcia czegoś

co nie jest jeszcze mną ani tobą

czego dotknąć nie sposób

bo jest bardziej niż my

niewidzialne

(s. 38)

Potrzeba – w przeciwieństwie do pragnienia – posiada wydźwięk nieco bardziej „fizjologiczny”, odnoszący się do sfery zmysłów, materii i ciała. Pragnienie wynika z poczucia braku. Można zatem sądzić, że zgodnie z obecną w tekstach Wrońskiego dualistyczną koncepcją rzeczywistości, podmiot liryczny wyraża wręcz naturalistyczną, bo nierozerwalnie wpisaną w jego życie i codzienność, tęsknotę za Absolutem. Jest to swego rodzaju wyznanie wiary, świadomość istnienia czegoś doskonałego, co zawsze pozostaje „w ukryciu”.

Tytułowe światło, wyłaniające się z tragicznej ciemności, osiąga swoje ekstremum w przepięknym wierszu Nauka kolorów (s. 43), zawierającym w sobie niezwykle silny ładunek nadziei, potwierdzający wagę filozofii pokornej[13], zgodnie z którą świat powinno akceptować się takim, jaki jest. Postawę taką można by nazwać afirmacją życia codziennego, wynikającą z mądrości, doświadczenia, swoistego oswojenia bólu.

[…]

na przekór chichotom złośliwego wiatru

obłędnej zamieci i zamarzniętemu językowi

rzeki która nie zgubiła swego źródła

i celu istnienia

Ze znamienną nadzieją mamy również do czynienia w tekście Zaczął się nowy dzień, dedykowanym żonie autora – Barbarze Wrońskiej – w którym poeta otwarcie przeciwstawia się zwątpieniu i postmodernistycznemu relatywizmowi, gdyż „nie ma powodu do lęku” (s. 45). O ile więc w pierwszej części tomu (Smak ciemności), podmiot liryczny „po omacku” doszukiwał się sensu w ogóle, o tyle w drugiej części pojawia się swoisty manifest życia. „Nauka kolorów” oznacza bowiem nic innego, jak tylko naukę życia. W apostrofie do żony czytamy:

jesteś okiem jasności

jeszcze raz zaczął się dzień

przyjmij go jak ulubionego psa

jak szlachetny kamyk który przypadł ci

do serca

(Zaczął się nowy dzień, s. 45)

Trudno wyobrazić sobie lepiej skonkretyzowaną wiarę w życie oraz to, że śmierć nie jest końcem wszystkiego, zawartą w innym wierszu: „nie zdarzyło się jeszcze/ by zima trwała wiecznie/ kwiaty pod lodem/ przetrwają kochana” (Czekam na nadzieję, s. 48). Nie będzie zatem nadinterpretacją stwierdzić, iż podmiot liryczny uznaje nieśmiertelność duszy i istnienie wieczności, a „dla tych, którzy potrafią kochać, czas jest przecież wiecznością”, jak twierdził Mistrz Eckhart. Przy czym nie oznacza to, że można Wrońskiego umieścić w gronie poetów pseudotranscendentalnych i gładko „zaszufladkować” jako zwolennika religijnych pociech. Pomiędzy wiarą a religią istnieje bowiem ogromna różnica. W przypadku Wrońskiego kwestia ta przedstawia się zgoła inaczej – brak tutaj dogmatycznego sukursu, pojawia się zaś głęboka wiara w sens życia, miłości, cierpienia, a także poezji, bo „czy warto żyć/ bez jednego chociażby wiersza za pazuchą?” (inc. Napisałem kilkaset wierszy, s. 50). Warto jeszcze zauważyć, że niektóre z tekstów przybierają formę modlitwy, w której poszukujący Boga podmiot liryczny z pokorą ale i niepokojem, wyraża swoje wątpliwości. Zwątpienie to ma charakter głęboko epistemologiczny, oparte jest na założeniu, że granice naszego poznania są ograniczone, a Bóg czasem nieskończenie daleki. Mimo to podmiot liryczny z ufnością zapytuje

cóż znaczy ten rytm?

czy ten taniec na krawędzi

zaniesie mnie tam

dokąd zmierzam?

(inc. Twoje Imię, Panie…, s. 52)

Wroński z filozoficzną dociekliwością i metaforycznym wyczuciem dotyka samego źródła egzystencji, zaś forma w jakiej konstruuje swoją wypowiedź doskonale potwierdza twierdzenie Karla Jaspersa na temat poszukiwania sensu: „filozofia oznacza bycie w drodze. Jej pytania są istotniejsze od odpowiedzi”[14]. Kwestie, które porusza poeta pozostają w ścisłym związku z teorią poznania i zjawiskiem agnostycyzmu. W pewnej mierze bowiem, żaden człowiek nie może mieć całkowitej pewności co do słuszności swoich wyborów. Zrozumienie Tajemnicy, czyli tego, czego „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć” jest nieosiągalne. Pozostaje jedynie możliwość odczytywania znaków, którymi usłane jest życie.

Znakomicie skrystalizowane odbicie współczesności, po której wędruje nieporadny, acz dobrego serca wieloryb-Poeta (inc. mam skórę wieloryba…, s. 54), spotykamy w ostatnim tomie autora – Poręcze. Wydaje się również, że w tomie tym najmocniej zaznacza się stłumiona niezgoda poety na czasy nowożytne – słowa kłębią się, niejako przenicowują rzeczywistość i weryfikują swoje własne położenie. Wszystko, co dotychczas zostało powiedziane na temat tekstów Wrońskiego, w tomie tym niejako zyskuje swoje ostateczne uzasadnienie i dopełnienie. Czytelnik otrzymuje o wiele większą porcję dystansu i mądrej ironii: „płynę płynę wieloryb uśmiechnięty (w morzu łzy nie mają sensu)” (s. 55). W dość urokliwy sposób uwydatnia to quasi-stoicki stosunek do życia podmiotu lirycznego. I wbrew pozorom, stwierdzając „mam skórę wieloryba, obrastam mułem doświadczenia” słowa jego nie tracą powagi, pozbawione są natomiast zbędnego patosu, tak częstego podczas dokonywania rozrachunku nad życiem. W tomie tym czytelnik napotyka po raz pierwszy brak podziału międzywersowego oraz stroficznego. Wiersz zdaje się płynąć, jakby prowadząc samego autora w głąb siebie, swojej autonomicznej struktury. Przypomina to nieco słowotwórczy trans, dzięki któremu okazuje się możliwy precyzyjny odbiór rzeczywistości. Co istotne, utrata kontroli nad wierszem ma charakter świadomy i celowy oraz stanowi dość odważną próbę poetycką. Dzięki rezygnacji z poprawnościowych wygładzeń i upiększeń, czytelnik otrzymuje quasi-świat w czystej postaci, idealnie wyrażający współczesny chaos, amorfię, wszechobecną anonimowość. Przebudzenie w tekście Incognito (s. 56) zawiera również pierwiastek apokaliptyczny. Poeta nieprzypadkowo używa słów: „krzewy w grafitti”, „Pan New Reality Show”, „niemowlę z ćwiekiem w pępku”. Bez wątpienia człowiek-twórca wartości odczuwa przerażenie, gdyż „świat stanął na głowie” (s. 56). Post-nowoczesność jest w istocie groteskowa, karykaturalna, pozbawiona racjonalności. Co więcej, autor zadaje współczesności niezwykle ważne pytanie: „czy psy prowadzą ludzi czy ludzie psy?” (s. 56). Wojerystyczna ciekawość nie pozwoliła w żaden sposób uporządkować świata, podglądactwo zestawione ze zjawiskiem anonimowości przyczyniły się do zintensyfikowania poczucia pustki, nicości. W takim obszarze życie ludzkie wydaje się być nieomal piekłem, z którym każdy musi się zmierzyć sam, bo międzyludzkie poczucie solidarności za wytworzony świat wygasło. W aspekcie zaś stricte socjologicznym demokratyczna równość nieustannie popycha jednostkę w kierunki niej samej i może ją „skazać na całkowite zamknięcie się w kręgu własnej samotności”[15].

Przemyślenia Wrońskiego idą w parze z obserwacjami filozofów: według Nietzschego „świat to dzieło sztuki, zjawisko estetyczne, którym nie rządzą żadne racjonalne reguły. W świecie panuje przypadek, wobec którego człowiek pozostaje bezsilny”[16] Ma to również związek ze znamiennym pojęciem pustki – charakteryzującym duchowość nowoczesnego człowieka, pojmowanego jako przede wszystkim „istota wybrakowana”, usiłująca za pomocą coraz to nowych bodźców oraz eksplikacji wrażeń usunąć poczucie aksjologicznego głodu i wewnętrznego niepokoju.

W tomie Poręcze pojawia się niemniej interesujący wiersz autotematyczny Rohatyna, w którym po raz kolejny zdumiewa ironiczna i zdecydowanie zdystansowana postawa autora, pozwalająca sądzić, że nie wpadł on w jakże złudną pułapkę poczucia misji i doniosłości „bycia poetą”. Zamiast pychy i apoteozy aktu pisania pojawia się tutaj pokorne „wyznanie winy” ― nie tyle „chcę być poetą”, co muszę, ponieważ jestem zdany na wiersz, a jeśli go nie napiszę, może być tylko gorzej. Stwierdzenie to nie ma na celu uwieść czytelnika, jak wypadałoby myśleć po przeczytaniu innych „skromnych” ekspiacji współczesnych twórców. Jest ono raczej bardzo szczerym przyznaniem się do niewytłumaczalnej, wewnętrznej potrzeby pisania, która „z natury” nie jest łatwa i przyjemna, ale niesie ze sobą obowiązek wzięcia odpowiedzialności za słowo, obarczone znaczeniem:

mam pół godziny żeby napisać wiersz

gdy tego nie zrobię rozstrzelają mnie przestrzenie

nienawidzą mnie gdy milczę nawet mnie nienawidzą kiedy mówię do nich

[...]

dziadu tyś odpowiedzialny za każdą literkę jaką stawiasz łączysz i oprawiasz w ramki choćbyś połknął nawet rohatynę wyjdzie ci na zdrowie bo ogródek jest twój

i ty w nim

nie jesteś sam

Paradoksalna potrzeba pisania, pozbawiona funkcji pragmatycznej czy poprawiającej samopoczucie, odnosi się do zjawiska „skazania na wiersz”, oraz założenia, że poezja nie ocala. Czasem nawet, podobnie zresztą jak filozofowanie, jeszcze bardziej komplikuje to, co w istocie jest niezmiernie proste. Kreacja posiada jednak sens, oparty na nadziei, że Ktoś: Absolut/ Demiurg/ Idea Dobra/ Bóg, w owym procesie milcząco uczestniczą. Wedle zaś innej teorii, odnosi się to do zasadniczej funkcji tworzenia – ten, kto pisze, nie jest sam. Wszelka twórczość jest dialogiem[17], przezwyciężaniem samotności, wykraczaniem poza samego siebie. Pisanie wierszy stanowi przyzwolenie na rozmowę. Rohatyna, owa włócznia, przenika zarówno świat zewnętrzny – wedle woli autora – jak i jego samego, aby mógł nawiązać kontakt z samym sobą oraz innymi.

Warto tutaj również w sposób komparatystyczny ująć dwa inne teksty Wrońskiego z tegoż samego tomu: Rozmowa dziękczynna oraz Oksymoron dziękczynny. Adresatem pierwszego z wierszy jest „pan” ziemski – szatan, natomiast w drugim przypadku, „Pan” nieba i ziemi – Bóg. W owym, odrobinę manichejskim zestawieniu, czytamy w apostrofie do szatana

dziękuję że nauczyłeś mnie sztuki orgazmu

i tak nieodłącznej życiu sztuki zabijania

Autor za pomocą zgoła ocalającej ironii określa, co „zawdzięcza” panu ciemności, tym samym oddzielając światło od ciemności. Explicite w wierszu zawiera się cała sfera zła, nieomylnie rozpoznana przez poetę jako źródło powszechnie istniejących złudzeń, dotyczących rzeczywistości zbudowanej na piasku wiary w bezmierną siłę człowieka, być może nadczłowieka. Tym jednak, co pozwala zachować człowieczeństwo jest według autora – serce, buntujące się przeciw „potędze” telewizora, orgazmu, nienawiści. Dla czytelnika apel poety przybiera postać uzasadnionego krzyku. Wiersz ostrzega (analogicznie do wiersza Hiroszima)

niech wie każde stworzenie żeś ty tu jest panem

hipermarketu rakiety kosmicznej i łechtaczki

twojej przenajświętszej trójcy

tak skutecznie przesłaniającej nam oczy

przed wizją nieuchronności naszego upadku

(s. 61)

Słowa Poety brzmią nie tyle złowieszczo, co autentycznie, za sprawą przenikliwej analizy i dobitności. Supermarketyzacja kultury, konsumeryzm, technicyzacja, panseksualizm – całość zjawisk przeobrażających człowieka w faustycznego zjadacza chleba bez samoświadomości i życia duchowego – wszystko określone w jednym wierszu. Można by nazwać to swoistą „metaforyką po imieniu”. Inaczej rzecz przedstawia się w drugim „dziękczynnym” utworze. O ile następuje tutaj faktyczna zmiana adresata, o tyle postawa autora zdaje się pozostawać w sprzeczności z wdzięcznością, chociażby renesansową. Zamiast dziękować za „hojne dary” poeta wyznaje „dziękuję Ci, Panie, że nic mi nie dałeś”. Sławić Boga za dobroć i potęgę oznacza wszak w post-nowoczesności brać pod uwagę ryzyko popadnięcia w absurdalną śmieszność. Podkreślone kursywą stwierdzenie „tu wszystko jest możliwe” stanowi być może uzasadnienie lęku, dominującego w postawie Wrońskiego. Ma to również związek ze stwierdzeniem Imre Kertesza: „wszystko, co jest możliwe, kiedyś się zdarzy”[18]. A zatem, wszystko co złe, może się zdarzyć, przy czym zło niemal absolutne, takie jak: obozy koncentracyjne, masowe zbrodnie, wykorzystanie broni masowego rażenia, już zaistniało i dzieje się nadal. Jak na tym tle dziękować Bogu za piękny świat, którego On jest autorem? Tragiczny dystans pomiędzy Bogiem a człowiekiem wyraża poeta słowami:

nie jesteś mój, Panie, niczego nie rozumiem

idę na zatracenie ty mówisz o życiu

(Oksymoron dziękczynny, s. 62)

Wydaje się, że człowiek XXI wieku wszystko może podać w wątpliwość. W myśl zasady „nic nie jest moje” pozostaje on sam: sam z własną samotnością i sam wśród ludzi. Poza tym pojawia się jeszcze jeden problem, który znacząco zachwiał ludzką kondycją i spowodował pojawienie się nieusuwalnego wewnętrznego napięcia. Mowa tutaj o kryzysie wartości, relatywizmie:

gdy przyjdzie czas próby tak albo nie

czy powiem tak na nicość w którą teraz wierzę

czy powiem tak na skrzynię do której mnie zamkną

czy powiem nie na nicość w którą już nie wierzę

czy powiem nie na skrzynię która chce być wierna

(tamże, s. 62)

Tego wszak dotyczy tytułowy oksymoron: człowiek oscyluje pomiędzy ufnością a niewiarą, lękiem a spokojem. Ta wewnętrzna sprzeczność, walka, pozwala autorowi stwierdzić: „jak łatwo jest wołać opoko trudno jej doświadczyć”. Być może więc faktycznie „wolność skurczyła się do czystej negatywności”[19], jak twierdzi Teodor Adorno.

Trudno byłoby przy tych rozważaniach nie zauważyć jednego z najbardziej esencjonalnych tematycznie i innowacyjnego co do zastosowanej formy tekstu Poręcze, w którym można przeczytać „prawdziwy dramat w teatrze/ wyzutym z reżysera” (s. 69). Wroński dotyka tutaj niezwykle ważnej kwestii – co począć z wolnością, podkopaną współczesnym chaosem i obowiązkiem autokreacji

sam już nie wiem czego się trzymać

na wszelki wypadek nie trzymam się niczego

(s. 68)

Nasuwające się tutaj konotacje współczesne, potwierdzają spostrzeżenie, iż „jednostka ludzka […] może być czymkolwiek, może przybrać dowolną rolę i dowolny punkt widzenia, ponieważ sama w sobie i dla siebie jest po prostu niczym”[20]. W innej części tekstu Autor odważnie stwierdza

najłatwiej zawierzyć niczemu bo nic z tego nie wynika

Opowiadając się po stronie wartości, wypada przecież wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Jest to jednak kierunek opozycyjny wobec post-nowoczesności, która nie zakłada walki o wolność, lecz konsumowanie fałszywie rozumianej wolności. Postawa najbliższa zwolennikom czasów faustycznych to „trzymanie się wszystkiego/ na wszelki wypadek”. „Prawda” zyskała przecież nieskończenie wiele twarzy, każdy może uznawać za słuszne to, co uważa za stosowne. Pluralizm światopoglądowy i moralny okazuje się na rynku najbardziej pożądany i elastyczny. W dalszej części utworu poeta demaskuje również coś niemniej istotnego

meduza jest dziś absolutem czczą ją zamknięta w butelce

już nie ma tam nawet diabła tylko małpi ogon

Mitologiczna Meduza, której spojrzenie zamieniało ludzi w kamień, zastąpiła miejsce nieobecnego bóstwa, a domniemana „śmierć Boga” doprowadziła nieuchronnie do śmierci samego człowieka. Ludzi, którzy „nie pozwalają milczeć sercu” jest wszak niewielu, wśród nich poeta, który decyduje się „trzymać wiersza bo to lepsze niż nic”. Działalność tekstotwórcza pozwala zatem zająć stanowisko krytyczne wobec desakralizacji, karykaturalnego zeświecczenia świata, w którym odmówiono już istnienia nawet sile diabelskiej. Prócz zawartości komicznej, w takowej prezentacji jednostki, tkwi coś niesłychanie tragicznego. Człowiek zagubiony, zmagający się z pustką, okazuje się bowiem niezdolny do wytwarzania wartości – traci on więc cechy konstytuujące jego człowieczeństwo. Nie może jednak zjednoczyć się ze światem Przyrody[21], ponieważ świadomość czyni go wobec niej obcym i bezsilnym. Stanowi on co prawda część Natury, ale nie na tyle, by w niej z powodzeniem funkcjonować. W konsekwencji pozostaje z „małpim ogonem” – świadectwem nie tyle przynależności, co groteskowego upadku. Nie wolno przy tym zapomnieć, że „ocalenie moralne jest możliwe dzięki odzyskaniu autentycznego, moralnego kontaktu z samym sobą”[22]. Jak to już niejednokrotnie zostało powiedziane w pierwszych tomach autora, zgodnie z myślą, zawartą m.in. w Wyznaniach św. Augustyna. Ponadto przecież

stary poeta wie że dobro rodzi się w bólu

stary poeta wie że wiersz rodzi się w bólu

stary poeta wie że człowiek rodzi się by doświadczyć

nicości i kategorycznie jej zaprzeczyć

(Stary poeta i urzędy absolutu, s. 76)

Zestawiając pierwszy tom wierszy Wrońskiego Nadzieja matka głupich z ostatnim –Poręcze, natrafić można na trudną do zaakceptowania oczywistość – poezja ta ewoluowała w kierunku zgoła odmiennym niż pierwotna afirmacja codzienności. Konflikt ponowoczesny, objawiający się „wyławianiem” poszczególnych słów czy liter z kłębiącego się uniwersum, poszukiwaniem „reżysera” – nieobecnego króla („pawdziwy damat w teatze wyzutym z eżysea”), osiągnęły apogeum w ostatnim tomie Wrońskiego. Podmiot eksploracyjny przeobraża się w „czystą antyformę”. Język nabiera tutaj szczególnego znaczenia, brak litery – poszczególnej części składowej słowa, zdaje się depersonalizować język, pozbawiać go semantycznej wagi. Niemniej jednak nieobecność jednej z liter powoduje również „otwarcie”, dzięki czemu powstaje nowy konstrukt o zupełnie innym znaczeniu. Autor odsłania w tym przypadku kolejną nader ważną umiejętność – „wyczucie języka jako czegoś nieskończonego i w ruchu, niedającego się opanować”23.

Napięcie i niepokój podmiotu lirycznego stawał się coraz bardziej widoczny, o czym zdają się świadczyć również coraz częściej powtarzane słowa, takie jak: oczy, lustro, pustka, kamień. Trudno o bardziej precyzyjne odbicie świata, dotkniętego duchowym kryzysem. Pomimo jednak „wadzenia się” z formą, w każdym wierszu, zawiera się niezmienna wiara podmiotu lirycznego w człowieczeństwo, siłę serca, pokorę. Mamy tutaj do czynienia z mądrym buntem autora, którego poezja ostrzega, do czego zdolny jest człowiek rezygnujący z sumienia, refleksji nad samym sobą i emocji. Przy czym ostrzeżenie to nie wykazuje tendencji do moralizatorstwa. W tekstach Wrońskiego można także mówić o potrzebie Prawdy, z powodu której sięga on po pióro i dokonuje weryfikującej analizy, racjonalizującej i porządkującej świat. Wprawdzie więc poezja nie ocala, a samo pisanie jest aktem bezinteresownym, warto jednak zdać się na wiersz w procesie dojrzewania do Prawdy, poszukiwania sensu, wartości. W przypadku Wrońskiego poezja z mądrością okazują się być komplementarne.

Kinga Elert kinga-elert-1


[1] Sz. Wroński, Nie pozwól milczeć sercu. Wiersze z lat 1977–2007, Kraków 2008. Dalsze odwołania w tekście głównym tylko z podaniem tytułu wierszu oraz strony.

[2] W.Gombrowicz, Dziennik 2:1957–1961, Kraków 2004, s. 125.

[3] Por. P. Domeracki, K. Tryburski, Samotność – studium interdyscyplinarne, Toruń 2007.

[4] Cyt. za: M. Kania, inc. [niewyspany, czeka], w: Krakowska Noc Poetów. XXXIII Almanach, red. tenże, Kraków 2005, s. 55.

[5] G. Smilevski, Rozmowa ze Spinozą, Warszawa 2005, s.208.

[6] W. Półtawska, I boję się snów, Kraków 2006, s. 15. Pojawia się tutaj znamienne zapytanie – „czy naprawdę tak zwane człowieczeństwo jest jedynie sumą przyjętych kalorii i niczym więcej?”.

[7] E. M. Cioran, Zeszyty 1957–1972, Warszawa 2004, s. 704.

[8] W. Gombrowicz, dz. cyt., s. 175.

[9] Por. J. P. Salgas, Witold Gombrowicz lub ateizm integralny, Warszawa 2004, s. 189.

[10] E. M. Cioran, Zeszyty 1957–1972, Warszawa 2004, s. 702.

[11] A. Bielik-Robson, Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości, Kraków 2009, s. 235.

[12] Tamże, s. 176.

[13] Tamże, s. 133 i 173.

[14] K. Jaspers, Wprowadzenie do filozofii, Wrocław 2000, s. 8.

[15] Ch. Teylor, Etyka autentyczności, przekład A. Pawelec, Kraków 1996, s. 11.

[16] Kondycja człowieka współczesnego, pod red. Czesławy Piecuch, Kraków 2006, s. 146.

[17] G. Smilevski, dz. cyt., s. 208.

[18] I. Kertesz, Kadysz za nienarodzone dziecko, Kraków 2008, s. 49.

[19] T. W. Adorno, Minima moralia. Refleksje z poharatanego życia, Kraków 1999, s. 39

[20] A. MacIntyre, Dziedzictwo cnoty. Studium z teorii moralności, tlum. A. Chmielewski, Warszawa 1996, s. 352.

[21] R. Ingarden, Książeczka o człowieku, Kraków 1998, s. 25.

[22] Ch. Teylor, Etyka autentyczności, przekład A. Pawelec, Kraków 1996, s. 11.

[2 3] W. Gombrowicz, Dziennik