*** (Wolna miłość XVIII)
- Spacer! – rozlega się na korytarzu i szczękają drzwi.
Ustawiają się gęsiego. Piotr dostrzega w głębi tego mikrótkiego chłopaczka, którego po raz pierwszy zobaczył w łaźni jak ludzie poklepywali go po głowie mówiąc – ale masz fajny łeb.
- Git – nawinął sam do siebie zamyślony Sylwek.
Przechodzili koło tego miejsca, gdzie podobno kiedyś robili wyroki. Niewielki pokoik z posadzką służył teraz za palarnię. Piotr rozglądał się za zapadnią, ale nie znalazł nawet śladu – czyjeś ręce zaplotły mu się na szyi, aż oczy wylazły mu na wierzch.
- …rwa go mać – wykrztusił i gable puściły. Zobaczył nad sobą rozrechotany pysk Sylwka.
- Git – nawija Sylwek.
Szli wkoło wybiegu. Dwie rundki w jedną, dwie w drugą stronę. Szare odrapane mury, kraty przysłonięte blaszanymi żaluzjami – idą z głowami podniesionymi, czasem ktoś kopnie kogoś w styję, taki błysk i… git… Piotr idzie z innymi, chce zdążyć za tym bębnem, co tak wali, że dziewczyny popiskują na chodnikach, a ludziom iskrzą się oczy. To wszystko jest wspaniałe, czerwone flagi łopoczą, cudowny jest tatuś, który zna tego pana z bębnami i Piotruś może teraz iść z nim tuż, tak blisko, a wszystkie dzieci patrzą na niego z zazdrością, z kolorowymi chorągiewkami. Balony fruną jak nadęte ptaki, dziewczęta w szarawarach, z długimi włosami, narciarze z nartami na plecach, jakby za chwilę miał spaść śnieg, ale drzewa są przecież takie zielone i kwiaty tak pachną – furmanki, traktory, straż pożarna w błyszczących w słońcu hełmach i wszyscy krzyczą – Niech żyje! – Piotruś nie wie co ma żyć, ale pokrzykuje cieniutko – Niech żyje! – aż się zasapał i trudno mu zdążyć za tym bębnem. Ludzie na trotuarach przepychają się jeden przez drugiego, bo każdy chce widzieć, znaleźć się jak najbliżej. Słychać narastający śpiew, orkiestra zagłusza bęben, a bęben orkiestrę – spośród tłumu wyrasta wielka czerwona łódź z pięknie ubranymi panami, którzy uśmiechają się i rzucają kwiaty w tłum. Wszyscy machają do nich i krzyczą – Niech żyje! – Piotruś też macha i krzyczy. Jest szczęśliwy, bo widzi tatusia, tam w środku, też się uśmiecha i macha. Piotruś krzyczy – tato! – najgłośniej jak potrafi, ale głosik jego ginie w tej powodzi, w tym grzęzawisku chorągiewek, balonów i transparentów. I wielka czerwona łódź płynie nad tym wszystkim i nagle robi się cicho…
Pokój tonie w kwiatach. Cała rodzina ubrana jak na święta i inni obcy ludzie, których Piotruś nigdy jeszcze nie widział. Musisz być mężczyzną – jakaś tęga pani gładzi go po główce – opiekuj się mamą. Wielka czerwona łódź płynie nad tym tłumem, w ciszy chrzęszczą kroki, poduszka z błyszczącymi orderami, które tatuś czasem nosił, Piotr ściska mamę za rękę – Gdzie jest tatuś?! – krzyczy i budzi się w ciemności…
Noc wlecze się nieskończenie… Zapach lasu jest odurzający. Piotr widzi wyraźnie siebie leżącego na koju w ciemności, w tym bladym, pręgowanym świetle zza krat… Chłoszczące gałęzie spowite pajęczyną, ich wilgotny odór, sztylety słońca przedzierającego się przez gęstwinę – ale nikogo tutaj nie ma, tylko trawy, korzenie i suche patyki, które pękają z trzaskiem pod stopami. Gałęzie rozchylają się wpuszczając więcej słońca, przez chwilę drga w trawie ten żółcieniowy odblask i spowija go cień.
Mariola stoi na polanie z wyciągniętą ręką, na której leży szary ptaszek. Oczy Marioli błyszczą, coś mówi do ptaszka pieszczotliwie, jak mówi się do dziecka i gładzi go po łebku, ale ptaszek leży z wystrzelonymi w górę sztywnymi łapkami i patrzy jaśniejącymi szparkami spod zaciśniętych, sinych powiek.
- Zrobimy mu wspaniały pogrzeb – mówi Piotruś przełykając łzy.
Mariola przykuca obok, grzebie patykiem w ziemi. Jej piegowata twarzyczka kurczy się w tym wielkim smutku – Piotr gładzi ją po tych niknących rudych włosach związanych w koński ogon.
- Zrobimy mu wspaniały pogrzeb – powtarza Piotruś i głos mu drży.
Jest w swoim najlepszym ubranku, Mariola w sukience z komunii. Zapada zmrok. W ogrodzie pod krzakiem agrestu ciemnieje świeżo wykopana jamka. Ptaszek zawinięty w perkalikowy niebieski gałganek niknie w ziemi. Na uklepanym łopatką kopczyku pojawia się maleńki krzyżyk z patyków oplątanych nitką. Mamie trzęsie się broda. Patrzy wciąż na tę rosnąca kupkę ziemi – głucho stukoczą grudy. Piotruś ściska ją mocno obiema raczkami za ramię i prawie krzyczy – nie płacz! – połyka łzy i myśli o wróbelku. Dlaczego nie można go ożywić?!
Wujkowie prowadzą mamę pod ramiona – powłóczy nogami i oczy ma wbite w ziemię. Piotruś wlecze się za nimi z ciocią za rączkę – dlaczego nie można go ożywić? Tatuś na pewno by wiedział, ale gdzie jest tatuś? Dlaczego nie przychodzi?!
W domu pełno obcych ludzi, siedzą przy długim stole i nic nie mówią. Ciocie wnoszą talerze i parujące wazy z rosołem; ułożone równiutko na półmiskach kotlety i ziemniaki polane tłuszczem. Wujek wstaje i otwiera butelkę – nalewa z namaszczeniem przezroczysty płyn do kieliszków, które skrzą się w słońcu. Piotruś mruży oczy, bo swędzą go powieki. W miarę jedzenia i picia towarzystwo się ożywia, ludzie zaczynają rozmawiać, uśmiechają się do siebie, niektórzy nawet śmieją się głośno opowiadając coś zabawnego o tatusiu, jakby wyjechał gdzieś bardzo daleko, ale on przecież wróci. On na pewno wróci! – Piotruś wyrywa się z kolan wujka, wybiega na podwórko za starą szopę. Nie zwraca wcale uwagi na pająki, które przebiegają mu po rękach i po szyi. Tak bardzo żal mu tego wróbelka, który nagle przestał się ruszać. Powie o tym tatusiowi jak tylko wróci, tatuś coś poradzi, wygrzebią go z ziemi i będzie żył, będzie ćwierkał…
Rzeka szeleści. Piotr idzie za nią, za tą rozwiewającą się sukienką – pięty strzelające w niebo, trawa faluje, rybitwy krzyczą i… ręce zaciskają się, zamierają na trawie – ciche słowa podobne do szemrania rzeki, stapiają się …
- Nawiń z kiciorem! – wybucha z ciemności, szelest rzeki to gulgotanie wody w kiblu.
- Z kiciorem – ktoś stęka.
Piotr zagląda przez szparę. Głowa Mańka porusza się rytmicznie, Sylwek sapie jak lokomotywa. Mariola biegnie migając łydkami, w czarnym kostiumie. Jej piersi unoszą się i opadają, coraz bliżej, koło falochronu. Morze jest spokojne, tylko lekkie zmarszczki. Mariola kładzie się na piasku, w kącikach ust zbiera jej się chyba krew. Skąd ta krew? – Piotr całuje ją po policzkach ścierając grzbietem dłoni ten cierpki płyn, który smakuje jak jakiś źle zrobiony sok.
- Nabrałaś mnie – w jego głosie drży utajona wściekłość.
Mariola przesypuje rękami piasek i patrzy w niebo. Piotr zagryza do bólu wargi starając się zapanować nad sobą.
- Nie znoszę burdelu – mówi spokojnie.
- To nie burdel, a prywatne mieszkanie – Izabella zakłada nogę na nogę, sukienka omal jej nie pęknie.
Rzeka szumi, ale na tamtym brzegu nie widać już nikogo. Ani śladu furkoczącej sukienki, ani bielejącej na tle zieleni plamy brzucha, ani żadnej innej plamy – tylko ta rzeka i ptaki nawet nie krzyczą… Z przybrzeżnych szuwarów wyłania się twarz, a raczej maska. Nie wiadomo kogo ona wyobraża i czego chce.
- Nawiń z kociorem! – nocne czuwanie rozdziera syk, bo to jest taki syczący szept, który przypomina mowę gada. Cicha odpowiedź roztapia się w skrzypieniu sprężyn i świszczącym oddechu, który narasta…
Z jazgotem otwierają się drzwi i światło wlewa się do celi. Klawisz uroczystym głosem odczytuje nazwisko i imię. Sylwek z Mańkiem uśmiechnięci od ucha do ucha kopią go na pożegnanie w dupę, to znaczy w styję – Piotr wypada na lśniący korytarz.
Idzie w słońcu wchłaniany coraz uporczywiej przez strzępy rozmów, samochodowy warkot, pisk tramwajowych kół. Najchętniej ukląkłby teraz i położył głowę na tych lśniących szynach, ale po prostu mu się nie chce. Idzie dalej, kroczy tymi swoimi niepotrzebnymi nogami, a każda z nich waży chyba tonę – patrzy na te uśmiechnięte, beztroskie twarze i czuje, że jest inny, zupełnie inny, jakby ulepiony z innej gliny przez innego Boga, który musiał być przy tej robocie pijany, albo na solidnym haju. Nagle dostrzega tuż przed sobą jasną, szczupłą dziewczynę, która patrzy na niego z ukosa. Idą ramię w ramię, czuje jej ciepło. Na ciemniejącym nad jej górną wargą meszku błyszczą maleńkie kropelki, z zamglonego prześwietlonego słońcem nieba sączy się drobniutki, ciepły deszcz. Dziewczyna niknie w bramie, Piotr idzie dalej przyciskając palcami nabrzmiałego patafiana do uda. Trzeba coś zrobić – myśli rozpaczliwie.
Trzeba koniecznie coś zrobić.
Be the first to comment.