drogi Piotrze (Wolna miłość XVI)
Piotr wyjął z torby twarde banknoty, około setki, po dziesięć i po pięć, przeliczył pobieżnie – chyba dziewięćdziesiąt pięć – wrzucił do kieszeni bluzy i po chwili, z ortalionową torbą na ramieniu z napisem „Welcome to Flofida” zamknął za sobą drzwi i wyszedł na ulicę. Zupełna paranoja! – usłyszał ostry głos faceta, który pokazywał coś na wystawie niezłej lasce przytulonej do jego ramienia – Piotr wbiega do Pewexu. Tutaj wszyscy zaglądają sobie w oczy z błyskiem porozumienia Międzynarodowego Stowarzyszenia Zielonych Ponad Wszelkimi Systemami – zupełna A m e r y k a! I lecą do tych rozdziawionych toreb jak manna z nieba kiełbasy grube i chude, szyneczki w cieniutkich siateczkach, piwo w puszkach pobrzękujące o dostojne butelki koniaków -–tylko walić przed tym czołem i chwalić Zielone! Piotr wybiega szczęśliwy. To niesamowite móc kupić w s z y s t k o, czego dusza zapragnie!
Jakaś szczupła jak osa dziewczyna podchodzi do niego i pyta, gdzie tu najbliższy dom publiczny. Piotr w pierwszej chwili nie wie, czy chodzi jej o klozet, czy o burdel, ale informuje ją kompetentnym tonem, że on właśnie pracuje w takim od niedawna i jak szuka pracy, to mógłby ją przyjąć. Dziewczyna jest zachwycona, pyta kiedy egzamin podnosząc do góry sukienkę – wszystko mam na miejscu – mówi i głaszcze się z dumą po złocistym futerku, chcesz zobaczyć cysie? Piotr chętnie by ją przyjął, Iza na pewno pochwaliłaby ten wybór, bo dziewucha jest niezła, brakuje jej tylko kilku zębów, ale to przecież drobiazg, nie tym się pracuje. Piotr chce jej to powiedzieć, ale dziewczyny już nie ma, gdzieś ją cholera wcięło, choć to ona miała do niego interes i była tu dosłownie przed chwilą. Mógłby dać głowę, ale gdzie ona teraz jest? – rozgląda się bezradnie. Żal mu trochę, że nie będzie już mógł najprawdopodobniej odnaleźć tej „igły w stogu siana”, bo nie udało mu się zapamiętać niczego konkretnego, oprócz tych kilku zębów, których nie było.
Piotr układa delikatnie na stole kolorowe butelki i bajeczne puszki – wysypuje resztę. Drżącymi rękami otwiera tę płaską z bordową etykietką i złotym starannym napisem: „Johny Walker and Sons” – pije zagryzając czekoladą z orzechami, potem wyciągnięty w fotelu pali papierocha z paczki z wielbłądem – zadzwonił telefon.
- Cześć, tu Jola.
- Sie masz, Jola – Piotr sadowi się wygodniej.
- Będę za godzinkę.
- O`key.
Zdążył jeszcze schować prowianty do lodówki, zrobić sobie herbaty, nadgryźć kanapkę z szynką z różowej puszki, gdy zadźwięczał dzwonek i zobaczył w drzwiach jasną szczuplutką, tak łudząco podobną do jego pierwszej, a za nią uśmiechniętego jak w „Playboyu” faceta w średnim wieku, który skłonił uprzejmie głowę błyskając szeregiem nieprawdopodobnie równych ząbków. Beżowe kapelutko, rozpięta brązowa dyplomatka, mleczno-kawowy garnitur z niebieskim jak niebo krawatem i bordową chustką w butonierce. Buciki delikatne jak rękawiczka w kolorze butonierki – biło od niego Zachodem – i ten sposób trzymania eleganckiej teczki, z kciukiem nieco odgiętym. Piotr patrzy na stół, na którym przed momentem rozpościerały się dobrodziejstwa Pewexu, a teraz sam Pan Dobrodziej uśmiecha się życzliwie tą swoją staranie wygoloną, pachnąca jakimiś ich yardleyami gębą okoloną nienagannie przystrzożonymi, lekko szpakowatymi i kręconymi włoskami… Już soczysta brązowa dyplomatka z beżowym kapelutkiem znalazły się w ręku Piotra, a Pan Dobrodziej ze Szwajcarii, może jakiś producent serów, albo samych dziur, z podniesioną głową pomaszerował za Jolą w kierunku krętych schodków mamrocząc coś w swoim narzeczu i zanim znikli na pięterku, roześmiał się stłumionym chichotem pensjonarki, w czym zawtórowała mu ta kurewka kręcąc ponętnie tyłeczkiem otulonym w bordowe majtasy znakomicie pasujące do koloru jego butonierki. Piotr stał jak wieszak z tym paltem i kapelutkiem, najchętniej cisnąłby je przez okno, żeby odlał się na nie jakiś dziad albo parszywy pies, jednak powiesił je potulnie na wieszaku, pogłaskał delikatny materiał i poklepał jak klepie się po tyłku dojną krowę.
Jadł kanapkę z szynką i popijał whisky, z góry dochodziło pobrzękiwanie kieliszków, śmiechy, coś jak wystrzał szampana i zrobiło się cicho… Drażniła go ta cisza, zacisnął palce na Johnym Walkerze – kurwa mać, modlą się czy co? A w ogóle jak można to robić z takim manekinem, chyba że nasmarowali się od stóp do głów wazeliną, zakneblowali sobie usta… Potem ona zaprowadzi go pod prysznic, wymyje miękką gąbką, wytrze ręcznikiem frotte, wyglansuje do połysku i pomoże się ubrać, a on pokaże jej te równe białe ząbki, być może klepnie po pupci i zejdą po krętych schodkach, może wtedy zauważą, że to ich własny sen… i spadną i się potłuką, a on jedną ręką wybierał będzie dolce z tego szkła, a drugą spróbuje sklecić ten uprzejmy uśmiech, który mu się rozpieprzył – żeby wszystko było „all right”, bo jakby Pan Dobrodziej taki potłuczony rozsypany na podłodze mógł majstrować później zegarki i te dziury w serach…
Ktoś dotknął jego ręki. Piotr otworzył oczy, jak przez mgłę zobaczył Ulę, swoją pierwszą i tego skurwiela w tle, w mleczno-kawowowym garniturku i bucikach w kolorze jej delikatnych majteczek.
- Podaj panu płaszcz – usłyszał jej zmęczony głos. Nie patrzyła na niego, tylko gdzieś w bok, jak uczennica wyrwana do tablicy – Tak, to z pewnością była jego dziewczyna, przecież nie mógł się pomylić!
- Już się robi – podniósł się błyskawicznie, podszedł do wieszaka, z zaciśniętymi pięściami – Oto płaszcz dla pana manekina.
Manekin ubrał się przy jej pomocy, skłonił głowę ledwo dostrzegalnym ruchem i zniknął.
Piotr siedział w fotelu, palił słodkawego papierosa z wielbłądem i strząsał popiół na stół obok popielniczki Palił jednego za drugim i strząsał, aż utworzył się kopczyk – walnął w ten kopczyk otwartą ręką i patrzył w tę popielatą plamę starając się odnaleźć w niej jakiś kształt. Może stąd wyłoni się znak, który mu w końcu powie co tutaj jest grane?! Ktoś wszedł bezszelestnie – zerwał się na równe nogi.
- A to ty? – usiadł starając się nie patrzeć na nią – Po co przyszłaś?
Stanęła na środku przestępując z nogi na nogę jak wiejska dziewczyna o wyglądzie nieszczęśliwej figurki z porcelany, w wielbłądzim sweterku.
- Chciałabym z tobą porozmawiać – zbliżyła się do fotela. Jej oczy sprawiały wrażenie skutych lodem górskich stawów przysypanych śniegiem.
- Chciałabym z tobą porozmawiać – powtarza z naciskiem.
- O czym? – Piotr zdmuchnął w jej kierunku chmurę szarego pyłu.
- O kurewstwie.
- To siadaj kurwo.
Usiadła wybuchając śmiechem, z początku tłumionym, potem coraz bardziej szczerym, chamskim śmiechem nie pasującym wcale do jej eleganckiej, wypudrowanej figurki, a w żadnym wypadku do tych zwiewnych bordowych majtasów. Śmiali się długo.
- Zrobić ci coś do picia? – pyta Piotr, w głowie wiruje mu nieprzyjemnie.
- Jak najbardziej – zdjęła wielbłądzi sweterek pozostając w przezroczystym biustonoszu – Kurewce chce się pić – uśmiechała się skrzywiona, z takim znaczącym grymasem wokół ust.
Piotrowi wydało się przez moment… Jadła z ogromnym apetytem nieśmiertelną jajecznicę na bekonie popijając herbatą z cytryną. Przyglądał jej się w milczeniu, jak odstawiała talerz i ocierała usta bladoróżową chusteczką, która wystawała jej spomiędzy drobniutkich palców, tak bladych, niknących w tym świetle trzepoczącym pod sufitem.
Wolniutko, zwalniającymi ruchami mającymi w sobie coś z taniej, ale zawsze atrakcyjnej magii, zrzucała z siebie ciuszki i po chwili stanęła naga na dywanie, pochylona w świetle zachodzącego słońca, albo płonącego abażuru. Widział już gdzieś ten obraz dziewczyny stojącej w wodzie, w różowozłotym ciepłym świetle – jej piersi były nieprawdopodobnie jasne i niewinne – zbliżała się do niego po nagrzanej słońcem trawie. Delikatnie dotknął jej ramienia, żeby nie daj Boże nie zniszczyć tego snu.
- Ktoś może zobaczyć – syknęła odsuwając rękę, a on głuchoniemy, z uporem krążył wokół jej ramienia, niżej, coraz niżej…
- A teraz ubiorę się, też bezpłatnie – zadudnił czyjś głos, ale to nie była ona, w tym pokoju wyjętym z jakiegoś innego snu – Naprawdę przyszłam z tobą porozmawiać – wprawnie zapięła biustonosz i zarzuciła przez głowę wielbłądzi sweterek, którego Piotr nie mógł sobie przypomnieć.
Taka podobna, a jednak nie ta sama – siedziała teraz obok i patrzyła tymi swoimi zamarzniętymi stawami, w których zaczynało się coś przecierać , coś jakby rozbłysło. Dotknęła końcami palców pustej szklanki.
- Napijesz się herbaty? – usiłował podnieść się z fotela, ale opadł bezwładnie.
- Siedź, ja zrobię.
Czepiając się ściany podszedł do okna, odsunął firankę i spojrzał na ciemniejącą ulicę, którą przemykały cienie. W jednym z nich rozpoznał… siebie. Chciał otworzyć okno i krzyknąć za nim, to znaczy za tym sobą. Podnieciło go to ogromnie, że może być jednocześnie i tutaj i tam, ale cień zniknął, a w pokoju pojawiła się Jola niosąca w złocistych filiżankach parujące kawy. Jej zgrabniutkie piersi przebijające przez sweterek pasowały do tych filiżanek w delikatne esy-floresy. Coś trzepotało pod sufitem.
- Masz piękne stopy – powiedział Piotr.
Uśmiechnęła się niewinnie i podkuliła je pod siebie.
- Jeszcze o stopach nikt mi tak ładnie nie powiedział – przekrzywiła główkę przyglądając się tym stopom, jakby zobaczyła je pierwszy raz…
Piotr podskoczył jak oparzony, gdy dotknęła jego ręki.
- Dlaczego mnie dotykasz?!
Jej ręka wycofała się gwałtownie, oczy zamarzły.
- Pójdę już – usiłowała wstać, ale przytrzymał ją za łokieć.
- Zostań!
- Puść!
- Nie! Porozmawiajmy!
- Straciłam już ochotę!
- Przecież chciałaś!
- Nie!
Uderzył ją w twarz, rozpłakała się nagle w jego ramionach, długo tulił ją jak dziecko.
- Muszę już naprawdę iść! – powiedziała cicho.
Bez słowa odprowadził ją na ulicę. Było ciemno. Znajomy cień przemykał pod ścianą. Piotr ruszył za tym cieniem, ale przepadł, nim zdążył krzyknąć własne imię – cień roztopił się w ciemności, a może to była ona idąca zupełnie gdzie indziej – ta biedna mała kurewka, śliczna kurewka w bordowych majtasach z mgły…
Wbiegł na czwarte piętro i stanął pod drzwiami, ale nie chciały się otworzyć. Popędził w górę zostawiając za sobą to obce dudnienie, wspiął się po klamrach, wywalił ciężką klapę… Wokół rozpościerało się rozmigotane miasto. Gdzieś tam skrada się znajomy cień. A może ja sam już jestem tym przecinającym niebo światełkiem? – warkot samolotu przemijał i nikł. Piotr stanął na krawędzi, w dole poruszały się inne cienie, jakieś karaluchy czy pająki – w tej piwnicy rozognionej tysiącami chorych świateł Piotr zapragnął nagle połączyć się z nimi, podniósł stopę i… zachciało mu się zatańczyć. Hare Krsna! Roześmiał się głośno. Delikatnie, potem coraz wścieklej, bezładniej, tupał, skakał, miotał się po blaszanym dachu stapiając się z tym narastającym jazgotem, który niósł ulgę, który był nie do zniesienia – walił wściekle stopami, kolanami, rękami i krzyczał chcąc przekrzyczeć ten wypełniający go do szpiku kości, złowrogi ryk.
- Czy pan oszalał?! – ujrzał nagle wyłaniające się z ciemności ludzkie twarze.
- O s z a l a ł e m ! – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Czyjeś ręce schwyciły go i puściły natychmiast, bo dobrał im się do gardła, rozdarł marynarkę, posypały się guziki, trzasnęła klapa…
Podniósł się z trudem , obolały, rozdygotany jeszcze tym tańcem i przysunął do krawędzi… Na sygnale pędziła gdzieś skowycząca erka. To miasto przypominało teraz ogromnego świecącego trupa zawieszonego w pustej, chłodnej przestrzeni. Jacyś ludzie biegli po schodach, Piotr stanął nad krawędzią, ich kroki dudniły tuż, tuż – położył się na brzuchu na zimnej jęczącej pod jego ciężarem blasze i namacał przy ścianie linkę piorunochronu… Doczołgał się do włazu… Na schodach spotkał jakiegoś mężczyznę, który przyglądał mu się z uwagą, aż Piotr dostał gęsiej skórki na wspomnienie tamtego skowytu, łoskotu spadającej za nim klapy. Jakaś baba z obwisłymi cyckami i kudłami w strąkach, z których wyciskać można było łój, krzyknęła za nim.
- Co się gapisz, ty hipisie pieprzony. Gnój… – jazgotała coś tam jeszcze za zamkniętymi drzwiami.
Piotr usiadł w fotelu i nalał sobie wódki. Zabrzęczał dzwonek. To Lisa Minelli z wielkim zadkiem ciągnie za sobą maleńkiego Pekińczyka-Chińczyka. Pekińczyk, pierwszy Chińczyk w jej życiu, ciekawe czy on jest wszędzie taki żółty – śmieje się tymi swoimi ogromnymi wargami, jej potężne uda przypominają naprężone uda lwa czającego się do skoku. Zrzuca płową sukienkę, Pekińczyk szczeka coś do Piotra, że jest z Tokio czy z Kioto, a może z Pekinu, srał go pies – jego skośne oczka kręcą się jak bączki, jak czarne szpileczki kłujące przestrzeń, omal nie wyskoczą z tych wielkich oczodołów za umykającym Wielkim Zadkiem – szarpią się jak schwytane kiełbie, ale linka jest zbyt naprężona i Pekińczyk rani sobie usta, pluje krwią; ta mała czerwona główka opiera się jeszcze – walczy z uwięzłym haczykiem – ktoś wali stopami w sufit – ciemne plamy wsiąkające w dywan…
- Piotr!!!
Zrywa się opędzając od tej osy, ale to nie żadna osa, to Ula, jego pierwsza. Ta bliskość uderza mu do głowy, jej chłodna, lodowata ręka, dlaczego ona taka zimna? I ta piana przeciekająca przez palce, i… uda umykające gdzieś w przestrzeń – tuż, tuż!
- Co się z tobą dzieje?! – głos Uli brzmi zupełnie obco, to nie jest chyba Ula.
- Czego pan ode mnie chce? – jakiś chudy facet przygląda mu się z żarłocznym zainteresowaniem, latają mu żuchwy.
- O`key! – Piotr zaciera ręce.
Ręce Joli chyba usiłują go zatrzymać, a może to jest Iza – odrzuca je od siebie, chudy w dżinsach patrzy na niego tymi swoimi latającymi żuchwami i chyba boi się poruszyć, uśmiecha się niewyraźnie.
- Błagam cię! – Piotr zaciska palce na jej ramionach.
- A kim ty w końcu jesteś, gnoju jeden?! – Ulka syczy szeptem przez zaciśnięte zęby z takim dziwnym przerażającym uśmieszkiem, że Piotrowi zaczyna brakować tchu – Ty jesteś kurwa zerem! Nikim!… Zabierz te śmierdzące łapska! Kup sobie trupa!
Piotr zwalnia uścisk – patrzy jak znikają w górze. Wniebowstąpienie kurwa jego mać! Rzuca się do lodówki, podnosi butelkę do ust, piekący płyn ścieka mu po brodzie, palce ślizgają się po szkle – ciemna plama wykwita na suficie w miejscu tych przezroczystych trzepoczących stóp, których nie widać już nigdzie, n i e m a i c h
j u ż n i g d z i e wśród rozpryskujących się odłamków. Piotr wybiega na ulicę, podchodzi do jakichś kobiet i proponuje im swojego świętego członka. Jedna z nich śmieje się głośno, inna uderza go w twarz. Jakiś facet mówi, ty męska kurwo – popycha go na ścianę. Piotr przywiera do muru jak osaczone zwierzę, czując jeszcze na policzku ten płomień – patrzy na przemykających w mroku ludzi. Ich oczy skrzą lodowato w mdłych światłach neonów – z rozciętej ręki kapie wolno krew…
Przechodnie mijają go szerokim łukiem. Ktoś wspomniał o pogotowiu, inny o milicji, biedny człowiek, nie żałuj pani bandziorów – głosy rozpływają się w chłodnej kolorowej przestrzeni wypełnionej piskiem samochodowych kół i odblaskiem źrenic. A może to wszystko nakręcone złośliwie pojazdy, takie samo-chody, a nie żywi ludzie?!… Piotr widzi wywalające się z bramy dżinsy, długie łapy kreślą jakieś dziwne znaki, żuchwy latają żarłocznie, lśnią zębiska metalicznym połyskiem bardzo sprawnie działającej maszynki. Piotr zbliża się do nich i nim Jolka zdąży krzyknąć, a może to była Iza, dwa potężne sierpy lądują na tej rozdziawionej mordzie, która upada na chodnik. Piotr podnosi to za klapy, przybliża twarz do tamtej kanciastej mordy.
- Ty bydlaku! – potrząsa nim wściekle – Myślisz, że wszystko można kupić?! Myślisz, że wszystko możesz zgnoić, bo masz szmal?!
Wokół zbiera się grupa ludzi, Piotr klęcząc wyszarpuje mu z kieszeni portfel i te zielone papierki – wciska mu w pysk… Ludzie pierzchną na wszystkie strony. Piotr dostrzega katem oka uciekającą Jolkę albo Izę – to nie była wcale jego pierwsza, tylko pierwsza lepsza kurwa rozpływająca się w ciemności – ktoś wykręcił mu ręce.
- Skurwysyn! – krzyknął Piotr i splunął na oślep.
Ktoś walił go pałą przez grzbiet, docierały j do niego jakieś oddalające się kroki, ktoś go obmacywał, popychał przed sobą. Szedł w butach bez sznurówek lśniącym korytarzem, ciężkie metalowe drzwi zamknęły się z łoskotem i obudził się na drewnianym katafalku. W ciemności uniósł rękę i zauważył ze zdziwieniem, a raczej poczuł, posmakował końcem zdrętwiałego języka, że pełno na niej krwi, jeszcze nie zakrzepłej…Zdziwiło go, że nie przywieźli jeszcze trumny.
Wciąż czekał – wyciągnięty jak struna.
Be the first to comment.