Dziewczyna (Wolna miłość I)
Przemknął przez portiernię i wbiegł na drugie piętro. Jacka nie było. Daremnie szarpał za klamkę. Z bezsilności usiadł pod drzwiami, ale podniósł się natychmiast, gdy kilku przechodzących studentów spojrzało nań podejrzliwie. Co ja teraz zrobię – pomyślał z rozpaczą. Jak pokażę się w takim stanie na ulicy, zwiną mnie natychmiast. Przeklinał w duchu własną głupotę i ten garowniczy pomysł z gwoździem. Wyobraził sobie milicjanta jak zbliża się do niego salutując i z zimnym uśmieszkiem prosi o dokumenty… I później ten cichy brzęk kajdanków…
Zbiegł w dół na dziedziniec między akademikami, który ze względu na lejowaty kształt nazywali „studnią”. Usiadł na ławce w tej studni, obok przemykały cienie spieszące do znajdującej się w podziemiu stołówki, inne wynurzały się stamtąd przepychając się do schodów i do wyjścia. Najprzeróżniejsze głosy, szelesty, śmiechy, stukoty płynące nieprzerwanie tworzyły tę specyficzną atmosferę akademika, która zawsze kojarzyła się Piotrowi z ulem. Siedział teraz jak na korcie odwracając głowę to w jedną, to w drugą stronę w nadziei rychłego zobaczenia Jacka. Naprzeciw gruchała jakaś parka – szczelnie objęci całowali się nie zwracając na nikogo uwagi. Jej bielejące w mroku stopy lekko szurały o ziemię, kolana rozchylały się…
Jakaś idąca w stronę stołówki dziewczyna wydała mu się znajoma, poprzez gęstniejący mrok wpatrywał się w jej bujne, kołyszące się w rytm kroków kształty. Była do niej podobna, tylko znacznie chudsza, a może to jednak ona?… Zdzicha?! – krzyknął z radością, gdy zatrzymała się na wprost ławki mierzą go badawczo.
- Piotr?! – uśmiechnęła się szeroko tym swoim chochlikowatym uśmieszkiem – zupełnie nie mogłam cię poznać.
- Znaliśmy się dosyć krótko – Piotr wstał.
Zdzicha spoważniała.
- Idziesz na kolację? – spytał.
Skinęła potakująco.
- Zaczekam tu na ciebie.
- Okej – zniknęła na schodzących w dół po schodkach, oświetlona anemicznym światłem zapalających się coraz częściej okien.
Faktycznie, schudła. Piotr przymknął oczy przypominając sobie jak za studenckich czasów lubił przesiadywać tu wieczorami i patrzeć na wyłaniające się z mroku dziewczyny. Wszystkie wydawały się takie smukłe i giętkie, jakby utkane z gorącej mgły. Czasem można było skorzystać, zanurzyć się na chwilę w tej ciepłej wacie, ale zwykle potem zaczynały się dąsy i awanturki. Zazdrosne spojrzenia na dyskotece, w kinie. gdy tuż obok pojawiła się jakaś inna specjalistka od tej waty na patyku. Dlatego Piotr nigdy nie ciągnął takich „mglistych” znajomości. Jestem człowiekiem wolnym – mawiał patrząc z niesmakiem, a może z odrobiną litości na te krokodyle łzy i rozpacz w oczach – nie byłabyś ze mną szczęśliwa. Potem obejmował ją całując „ostatni raz” i szeptał do ucha – Zachowajmy to jako najpiękniejsze wspomnienie, do którego zawsze będziemy mogli wrócić. Zwykle towarzyszył temu szloch, który koić musiał w ramionach, ale zdarzyło się też, że dostał w pysk od Grażyny z chemii, co tak napaliła się na niego, że jej ojciec, podkrakowski badylarz obiecał mu po ślubie „Fiata”. „Jak mogłam się tak przed tobą upokorzyć, ty skurwysynu!” – cisnęła mu przez zęby, gdy stał naprzeciw niej skulony jak kundel z piekącym śladem na policzku bąkając jakieś tam „przepraszam”. Później to miał nawet do siebie żal, że się z nią nie ożenił. Była całkiem niezła, w łóżku też, a i samochód nie do pogardzenia – można by poszpanować i „przewieźć” niejedną.
Niekiedy ta cała zabawa w „poważne sytuacje” nabierała smaku i mogła wystarczyć za cały sens, byle dalej, do przodu – byle lała się wóda – one były wszystkie z początku takie wyniosłe, tajemnicze, a potem stawały się milutkie, gdy w łóżku ta cała tajemnica wychodziła na jaw i którejś udało się dochrapać pierwszego orgazmu, w spoconej z wysiłku pościeli…
- Jestem – słowa Zdzisi wyrwały go z tych wspomnień – Gdzie cię poniosło na tak długo? – siadła obok na ławce przyglądając mu się z zainteresowaniem.
- Rzuciłem studia.
- Wariat – skrzywiła się z dezaprobatą.
- Dlaczego zaraz „wariat”?
- Rzucać studia pod koniec trzeciego roku to czyste wariactwo. Tym bardziej, że jak mówił mi Jacek, wszystko miałeś zaliczone.
- Brakowało mi ruskiego.
- Nie rozśmieszaj mnie.
Piotr roześmiał się głośno i beztrosko, aż sam się sobie zdziwił.
- Tu się nie ma z czego śmiać. Trzeba uruchomić jakieś znajomości, może uda się coś jeszcze odkręcić.
- Kij im w nery – powiedział Piotr z obrzydzeniem na wspomnienie tej trupiarni, Collegium Novum.
- Tu nie chodzi o nich, a o to co ty będziesz chłopie robił w życiu.
- Nie wiem, co będę robił w życiu, ale jak pomyślę o perspektywach, to chce mi się rzygać. Powiedz jak można być prawnikiem w kraju, w którym panuje bezprawie? – Piotr spojrzał zaczepnie.
- Jak długo będziesz jeszcze słuchał pieprzenia tych niedowarzonych dysydentów?! Spójrz na Jacka, tego hipokrytę – zbliżyła się do niego, aż poczuł na szyi jej ciepły oddech.
- Dlaczego mi to mówisz?
- Lubię cię, ty draniu – w jej spojrzeniu dostrzegł coś bardzo dziwnego. Jakąś tęsknotę, albo głęboki smutek pod mgiełką tej studenckiej pewności siebie.
- Jak mnie lubisz, to mi się oddaj – wypowiedział to cicho, z żartobliwym rozleniwionym akcentem, przyciągając ją do siebie. Gwałtownie uwolniła się od niego. Był w tym jakiś skurcz, jakby te słowa ukłuły ją boleśnie, ale być może to tylko przypadkowe napięcie mięsni.
- A co? Wszystkie panienki pozamykały ostatnio swoje kramiki? – spytała tym swoim chochlikowatym tonem, który w tej chwili wydał mu się zupełnie nieprawdziwy.
- Myślałem tylko o tobie – powiedział dotykając końcami palców jej splecionych na kolanach dłoni, wsunął palec w tę rozszerzającą się między nimi ciepłą szparkę.
- Ty jednak jesteś artysta – odtrąciła jego palec jak uprzykrzoną muchę – pójdę, bo zaczyna się już robić zimno.
Piotr nie ruszał się z miejsca. Spojrzała na niego przygryzając wargi.
- Jak chcesz, to zaproszę cię na herbatkę, ale tylko na herbatkę… tamta Zdzicha należy już do prehistorii.
- Możesz mi pożyczyć kurtki? – poprosił Piotr.
- Kurtki? – podała nie czekając na wyjaśnienie.
- Zagadam portiera, a ty pędź na górę, pokój 504 – rzuciła przez ramię.
Po chwili siedzieli obok siebie w pokoiku ze ścianami wyłożonymi matami, z przyszpilonymi do nich barwnymi wycinkami z pism przedstawiającymi „Sceny z Życia Stopy Życiowej na Zgniłym Zachodzie”. Przyćmione światło i herbata, do której Zdzisia dolała czegoś mocniejszego sprawiły, że poczuł się od razu lepiej, swojsko. Sięgnął po leżącą na stoliku kanapkę z serem, Zdzisia z przewieszonym przez ramię ręcznikiem wyszła z pokoju.
Półleżąc na tapczanie drzemał błogo, w tym półśnie czuł ją ciepłą, gdzieś blisko. Dlaczego by nie – mamrotał do siebie, ale gdy za moment budził się z tego słodko drażniącego letargu, nie wiedział już o co chodzi i znów zapadał w półsen i było mu jak trzeba. Czasem miał dziwne wrażenie, że nie bardzo już wie po której jest teraz stronie, ale co znaczy to „teraz”, gdzie znajduje się to prawdziwe „ja”, czy „tam” czy „tu” -nie potrafił już tak na prawdę rozróżnić -to dziwne uczucie znikało natychmiast, gdy tylko otwierał oczy i patrzył na skąpany w różowym świetle pokój, tapczan przykryty długim miękkim kocem i kolorowe sukienki na wieszakach wyłaniające się z uchylonej szafy. Nagle to wszystko stawało się „tu”, a cała tamta pytanina wydawała się śmieszna i niedorzeczna… Ale wystarczyło tylko przymknąć oczy…
Weszła Zdzisia, jakby z tego snu, z którego snu? Tam czy tu? – we wzorzystym szlafroku, z ręcznikiem okręconym wokół głowy. Piotr przeciągnął się i przełknął ślinę.
- Byłeś ostatnio w ZOO? – spytała z odrobiną złośliwości układając w szafie ubranie – Przepraszam cię, musiałam się wykąpać, cały dzień poza domem.
- Co ci strzeliło z tym ZOO?
- Wyglądasz jakbyś pieścił się z niedźwiedziem.
Usiadła blisko, jak pachnący mydłem obłok. Ale to nie była już ta Zdzicha, Zdzicha-Kombajn jak ja nazywali. Siedziała teraz obok niego jakaś dziwna nieznajoma spowita wzorzystym szlafrokiem, który go trochę drażnił, a może – ranił?…Sięgnął po kanapkę. Patrzyła na niego bez słowa.
- Miałem trochę kłopotów – bąknął między jednym kęsem a drugim – Przy okazji straciłem ciuchy i nawet nie mam w co się ubrać.
Obejrzała rozdarte spodnie i bluzę.
- Od biedy można by zacerować.
Pochyliła się w stronę stojącej pod oknem w kącie drewnianej skrzyneczki, jej kształty wypełniły się w tym ruchu, napięły – przyciągnął ja gwałtownie, usiłowała się bronić, ale po chwili falowali coraz intensywniej, ręka Piotra przedzierała się do tamtego miejsca, coraz bliżej, kiedy nagle Zdzicha odepchnęła go z ogromną siłą i usiadła na skraju tapczanu pozostawiając go półleżącego na tym kudłatym miękkim kocu, z ruchliwymi jeszcze paluchami gniotącymi materiał. Spojrzał na nią zdumiony i spytał tłumiąc wściekłość.
- Coś nie tak?
Odwróciła głowę do ściany. Trwało to dosyć długo. Siedzieli tak nic nie mówiąc na dwóch przeciwległych krańcach kanapy. Jednak była to zupełnie obca dziewczyna, z którą znalazł się tutaj zupełnie przypadkowo.
- Przepraszam – usprawiedliwiła się cicho nie patrząc na niego. W jej głosie wyczuł jakiś dziwny żal, który zgasił jego wściekłość. Zaczęła mówić cicho, jej szept narastał.
- …Przychodzili tutaj, żeby mnie rżnąć. Czasem, jak wiesz, robiłam to z kilkoma na raz. Wydawało mi się, że to takie nowoczesne, grupen seks, wolność… Lubiłam to robić, dlaczego więc się ograniczać, oni też… no i fajnie… wszystko było takie… proste… Aż kiedyś po takiej nocy, którą spędziłam ze znanym sportowcem, a to był stary erotoman, lowelas, zupełnie przy nim wysiadłam, powiedział, to co, naoliwimy wazelinką, żebyś mi się nie zatarła i lecimy… i wykręciliśmy jeszcze numer, aż pościel była mokra… Długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Przecież w końcu – mówiłam tak sama do siebie – można by to skutecznie robić z małpą, z psem, albo z jakimś czujnie zaprogramowanym automatem… Gdy spotkałam go po paru tygodniach, szedł z jakąś wyondulowaną, odpieprzoną dziwą, spojrzał na mnie takim niewidzącym spojrzeniem i odwrócił głowę pokazując jej coś na wystawie. Pamiętam, że stałam tam wtedy długo jak wbita w ziemię i pytałam siebie głośno jak katarynka, aż obejrzał się jakiś facet – po co to wszystko? Po co to wszystko? -spojrzała na Piotra, oczy miała suche, choć był przekonany, że płakała.
- Jesteś pierwszym, któremu o tym mówię.
Piotr dotknął jej chłodnej ręki i popatrzył na nią, jakby dopiero dzisiaj zobaczył ją po raz pierwszy.
Dochodziła dziesiąta. Na stole znalazł kartkę. Nie chciała go budzić, a rano ma zajęcia i… żeby zostawił klucz na portierni. Piotr sięgnął po ubranie leżące na krześle i z miłym zaskoczeniem stwierdził, że dziury są zacerowane. Ubrał się błyskawicznie, zbiegł na dół i natknął się na Jacka wracającego właśnie ze stołówki.
- Dlaczego nie przyszedłeś? – spytał Jacek, gdy siedzieli już w pokoju.
- Miałem trochę kłopotów – Piotr odchylił bluzę.
- Co się stało? – Jacek przyglądał się z ożywieniem ciemnosinej prędze na ramieniu.
- Zagadałem do takiej jednej i wystartowało do mnie dwóch. Jednemu poleciały ząbki.
- Niespokojny z ciebie duch – Jacek pokręcił głową.
- W sumie skończyłoby się jeszcze gorzej, bo z bramy wyskoczyło jeszcze kilku żuli, ale dałem dyla. Gonili mnie wałami nad Wisłą, potem uliczkami. W międzyczasie przejeżdżały spokojnie dwie suki, ale tamci panowie myśleli sobie pewnie, że to wyścig pokoju.
- Oni rzadko wtrącają się do bandziorów, mają poważniejsze zajęcia – Jacek uśmiechnął się ironicznie.
- …Zgubiłem ich na dworcu wskakując do jakiegoś pociągu i rano wróciłem autostopem.
- To napędzili ci niezłego boja?
- Ten, któremu poleciały ząbki, to mówią na niego… Alef…
- Słyszałem coś, to wyjątkowo bezwzględny łotr, musisz cholernie uważać.
- Przycupnę gdzieś przez pewien czas, może zapuszczę brodę. Przydałoby się też zmienić łachy –Piotr spojrzał na sfatygowany rękaw i nogawkę – Wiesz, spotkałem dzisiaj Zdzichę i połatała mi to jakoś… Zmieniła się ostatnio, zupełnie nie ta sama.
- Raczej tak – Jacek wyjął z szafy dwa suche obwarzanki i położył je na stole.
Żuli w milczeniu.
- I co zamierzasz? – spytał Piotr parząc sobie usta przyniesioną przez Jacka herbatą, odstawił szklankę z sykiem.
- Ja?!
- Ty! – Piotr przesadnym gestem wskazał na niego palcem i zrobił „tatatata”, z karabinu maszynowego, Jacek przyglądał mu się niewyraźnie.
- Mam dzisiaj wykłady – cedził wolno.
- Nie pytam o teraz, tylko w ogóle.
- O co ci chodzi?
- No, skończysz to zasrane prawo i co potem?
- Sam jeszcze nie wiem. Pójdę do jakiejś roboty, albo wyjadę za granicę.
- To warto było studiować?
- Myślę, że tak. Poszumiało się trochę, poznało się fajnych ludzi, a i do łba też coś tam weszło.
- A ja rzuciłem to wszystko w diabły i nie żałuję.
- Twój biznes.
- Nie wiem czy takie studiowanie ma sens – mówił dalej Piotr gryząc z impetem resztę obwarzanka.
- Co ty tak o tym „sensie”, z samego rańca – Jacek roześmiał się z politowaniem – przecież żadne studia nie stanowią o sensie życia.
- A co?
- To do czego człowiek na prawdę dąży.
- A ty? – drążył Piotr.
- Chcę zostać pisarzem. Napisać trochę prawdy.
- Przecież sam kiedyś mówiłeś, ze głową muru nie przebije.
- Muru nie ma co przebijać, bo mur był, jest i pozostanie murem. Chodzi raczej o to, żeby się choć trochę zmienić i zobaczyć ten mur… inaczej… może wtedy przestanie być murem, albo okaże się, że go w ogóle nie ma i… nigdy nie było.
- Może masz rację – Piotr zamyślił się – chyba już pójdę – oparł na stole ręce.
- Gdzie chcesz pójść?
- Jeszcze nie wiem.
- Jak nie wiesz, to posiedź jeszcze. Ale jak miałbym ci już coś życzliwie radzić, to w twojej sytuacji byłoby najkorzystniej, gdybyś wrócił jednak do domu.
- Ani mi się śni.
- Chcesz wpaść w łapy Alefa? -Jacek wyjął z kieszeni spodni zgniecioną paczkę papierosów i formując ją w palcach wyciągnął w stronę Piotra.
- Dziękuję, nie palę.
- Od kiedy?
- Właściwie to nigdy nie paliłem, czasem przy wódce, albo dla fantazji.
- Szczęśliwiec.
- Każdy może zafundować sobie takie szczęście – Piotr wydął wargi.
Siedzieli w milczeniu. Jacek długo kończył papierosa przekładając go z ręki do ręki, zamyślony nad czymś głęboko. Zakiepował, gdy maleńki ogarek już parzył go w palce i usta.
- Nie pal nigdy do końca, dostaniesz raka wargi – wtrącił z kpiną Piotr.
Jacek machnął ręką rozpędzając wokół siebie smrodliwe kłęby dymu. Zakaszlał sucho zakrywając usta ręką.
- Właściwie to mógłbym ci pomóc, przynajmniej na początku.
Piotr spojrzał pytająco.
- Przydałoby ci się trochę szmalu, co?
- Nie da się ukryć.
- Nie myślałeś o jakiejś dorywczej robocie?
- Myślałem o wagonach na dworcu, ale po tym… – Piotr ugryzł się w język, jednak Jacek zajęty własnymi myślami nie zwrócił na to uwagi.
- Wspinałeś się kiedy w górach, albo w jakich skałkach?
- Zdarzyło się parę razy, ale co to ma do rzeczy?
- Kilka dni temu dostałem propozycję z jednej firmy, załatwił mi to taki jeden „działacz” – Jacek zawiesił głos -Ściana biurowca… Co ty na to? – spojrzał triumfująco.
- I… mógłbyś mnie tam wziąć?
- Myślałem z początku o takim moim kumplu, Jurku, ale w tej sytuacji…
- To od kiedy moglibyśmy zacząć?
- Nawet od jutra.
- Jesteś geniuszem! – Piotr aż podskoczył na krześle uderzając dłońmi w uda.
- Pieniądz wcale przyzwoity – podjudzał Jacek.
Piotr promieniał. Chłodna ściana wieżowca, którą zobaczył wyraźnie przed sobą , mogła przynieść ocalenie. Zrodziło się w nim dziwne przeświadczenie, nie wiedział skąd mogło się wziąć i o ile coś powstać może z niczego, to tak właśnie powstało, z tego miejsca, skąd wszystko przychodzi, wszystkie niespodziewane myśli i uczucia…
Jacek wyjął z szafy prawie nowy dżinsowy garnitur i położył przed Piotrem na łóżku.
- Pożyczasz? – Piotrowi błysnęły oczy.
- Sprzedaję. Za pół ceny. Jakoś mi nie leży.
- Ale ja…
- Przecież wiem. Zapłacisz po robocie.
Piotr zrzucił z ulgą stare, mocno już nadwyrężone łachy. Ubrał się i przejrzał z satysfakcją w lustrze. Przesunął dłonią po zaroście, który coraz szczelniej przykrywał mu twarz czyniąc ją coraz mniej podobną do tamtego „chuligana” z gazety. Jeszcze kilka dni i będzie git – z przekonaniem, że od dziś wszystko zmieni się na lepsze klepnął Jacka w ramię i wyfrunął z akademika.
W tym nowym ubranku czuł się jak nowonarodzony. Podejrzliwe spojrzenia władzy nie dotyczyły go zupełnie. Bo czegóż by oni mogli chcieć od takiego niewinnego noworodka, który nie zdążył jeszcze pobrudzić sobie rąk.
Dzień nie był słoneczny, ale też nie zanosiło się na deszcz. Piotr drgnął, bo przy końcu alejki zobaczył kogoś podobnego do Alefa, który w towarzystwie jakichś dwóch żuli zniknął za krzewami akacji. Paranoja, siłą powstrzymywał się żeby nie wybuchnąć śmiechem – sam uwierzyłem w to com nałgał Jackowi – kopnął z rozpędu jakąś gałązkę i zakręcił się w kółko, aż siedzące na ławce panienki z książkami na kolanach zachichotały i zamilkły zgaszone jego niezbyt przyjemnym spojrzeniem. Z głębi parku doszły do niego słowa jakiejś znanej piosenki, chyba Beatlesów. Machinalnie je powtarzał poruszając bezgłośnie ustami. Zbliżał się delikatny dźwięk dzwoneczków, rytm klaszczących rąk i tupot. Była w tym jakaś dziwna radość i beztroska:
Be the first to comment.