TRZEBA KONIECZNIE COŚ ZROBIĆ !!! (Wolna miłość XXIII)
Ola leży z rękami rozrzuconymi jak niemowlę, usta ma wpółotwarte, a twarz szarą jak pergamin. Na wzorzystym dywanie błyszcząca żyletka – wokół plamy.
Przez mgnienie chwili pojawia się myśl o pogotowiu, Piotr zbliża się do niej jak automat, dotyka woskowej, lodowatej ręki…
J e j t w a r z t e ż j e s t z i m n a , r y s y s i ę z a o s t r z y ł y
w t y m ś n i e , a o n a g d z i e ś s o b i e w y s z ł a.
Gdzie ona jest? Przecież to niemożliwe, żeby tak zniknąć bez śladu. Żeby tak po prostu przestać istnieć?! – Piotr zagląda do łazienki, do kuchni, pod stół. Otwiera drzwi szafy, przerzuca jakieś szmatki i szpargały, siada na dywanie i śmieje się, śmieje się bardzo głośno patrząc na te wpółotwarte usta, ręce i nogi rozrzucone bezładnie na pościeli…
* * *
Jest prawie ciemno. Piotr podnosi się wolno, wyjmuje z torby świecę i zapałki – chleb, pomidory, pieczarki, masło i konserwę z czerwoną etykietką. Znajduje w kuchni czysty talerz, wszystko to układa na stole – kroi chleb, kromkę po kromce, smaruje masłem. Na talerzu układa wołowinę z konserwy i ubiera ją w plasterki pomidorów…
Za oknem ludzie krzyczą – Niech żyją robotnicy Gdańska… Piotr wlecze się do kuchni, zapala światło, nalewa wody do szklanki – pije długo… Chciałby, żeby ta woda nie skończyła się nigdy, żeby mógł tak stać i pić nie myśląc o niczym…
Sączy w siebie ten kojący płyn, na dnie szklanki zostaje ostatnia kropelka – Piotr usiłuje jej dotknąć końcem języka i… odstawia szklankę. Gasi światło…
Z ciemności wchodzi do pokoju, w którym drgający płomień świecy oświetla chleb i wołowinę ubraną w plasterki pomidorów. Zapomniałem cholera o cebuli – myśli Piotr i czuje się winny. Siada przy stole ze splatającymi się rękami i patrzy w płomień, który zaczyna się chwiać i skwierczeć – kurczy się nagle, jakby miał za chwilę zgasnąć, ale wybucha na nowo i pali się już spokojnie…
Ola leży w ciemności, gdzie nie dociera światło świecy. Piotr wstaje z krzesła i idzie do niej. Idzie długo. Tak chciałby, żeby ta droga nie skończyła się nigdy. Idzie nie patrząc przed siebie, coraz wolniej…
Jego kolano uderza o twardy kant – Piotr siada na tapczanie…
Za oknem krzyczą – solidarność – ktoś śpiewa – nie rzucim ziemi skąd nasz ród – Piotr porusza głową w ciemności, jakby z kimś rozmawiał, jego usta szeleszczą.
- Jesteśmy razem, Olu, słyszysz, co oni śpiewają? – potrząsa nią delikatnie i gładzi po włosach.
Knot świecy zaczyna skwierczeć, po ścianie tańczą przez chwilę jakieś cienie i to wszystko zapada się w ciemność.
Kielce – Kraków, 1986-88-99
Be the first to comment.