RSS Feed
sierpnia 26

WITAJ WUJKU Z AMERYKI ! (Wolna miłość XXII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Dzieci zbliżały się do niego z kromką chleba na serwetce i solą w solniczce z żółtą pękniętą nakrętką. Chleb niósł starszy chłopiec, sól – dziewczynka, a ten młodszy, chyba Marcin, machał chorągiewką o nieokreślonej barwie, wystrzępioną po brzegach.

- Witamy cię wujku, w polskim domu – powiedziały chórem dzieci.

- Witam was drogie dzieci, strasznie tęskniłem za wami – wujek otarł pot z czoła, postawił torbę przed progiem i ściskał garnące się do niego pociotki.

- Przywiozłeś nam prezenty? – spytała dziewczynka, ale starszy kopnął ją w kostkę z wściekłym błyskiem w oczach.

- Nie teraz – syknął – jeszcze nie… Jak minęła podróż, wujku? – spytał przymilnym głosem starając się pokryć złe wrażenie.

- No cóż, jestem trochę zmęczony, dwadzieścia tysięcy kilometrów – Piotr otarł czoło grzbietem dłoni, bo faktycznie zrobiło się gorąco.

- Jak długo jechałeś, wujku? – spytała zaciekawiona Agnieszka.

- Wystartowałem wczoraj wieczorem ogromnym, srebrnym odrzutowcem.

- A jak twoje zdrowie?

- Poza rakiem, gruźlicą, kiłą i paroma innymi drobiazgami nic mi nie dolega.

Dzieci spojrzały po sobie i stały przez chwilę bezradne.

- A jak się czuje ciocia? – spytał Stefan.

- Ciocia czuje się nieźle, to znaczy nie czuje się wcale, bo niedawno wyciągnęła kopyta.

- Jak to „wyciągnęła kopyta”? – Agnieszka  spojrzała na braci, ale oni wzruszyli tylko ramionami.

- No, strzeliła w kalendarz – usiłował wytłumaczyć jej Piotr, który bawił się coraz lepiej.

- „Strzeliła w kalendarz”?  – dzieci spojrzały po sobie.

- Odwaliła kitę, przekręciła się, kojfnęła, wyparowała – wyrzucił Piotr jednym tchem – kapewu?!

Dzieci potakiwały niepewnie głowami.

- Ale… poza tym… ciocia czuje się dobrze? – spytała Agnieszka po dłuższej chwili ciszy.

- Nikt nie może czuć się lepiej od cioci w takim stanie – wujek uśmiechnął się

i otworzył torbę, z której wysypały się na trawę prezenty. Dzieci rzuciły się na nie z piskiem, jedynie Agnieszka podziękowała całując wujka w rękę.

Potem wszyscy bawili się w kryjówki, w wojsko, grali w warcaby. Piotr dawał im wygrywać, ale ta przegrana nie sprawiała mu zbyt wielkiego kłopotu, bo ktoś nauczył je grać całkiem nieźle – w trójkę pochylali się nad szachownicą podpowiadając sobie ruchy, czasem wynikała z tego krótka sprzeczka, którą rozsadzał zawsze starszy brat dyktując właściwe posunięcie.

- A gdzie wasz tatuś? – zagadnął Piotr, gdy skończyli kolejną partyjkę.

- Nie ma – Agnieszka rozłożyła ręce i zrobiła buzię w ciup i „głupie oczy”.

- Może też strzelił w kalendarz – starszy mrugnął porozumiewawczo.

- Mama! – krzyknęły chórem.

Piotr zobaczył koło płotu niską kobiecinę w nieokreślonym wieku, która przyglądała mu się zaskoczona. Dzieciska oblepiły ją jak chmara much, krzyczały coś, a ona chwiała się pod ich naporem ledwie mogąc utrzymać w rękach dwie pełne siaty z ziemniakami, pomidorami, kalafiorem, chlebem i czymś tam jeszcze. Piotr poczuł nagle ostry piekący głód, aż zrobiło mu się mdło.

- Przepraszam bardzo panią –usiłował się wytłumaczyć – Ja przyszedłem do jednej salowej… żeby się oświadczyć… Nie widziałem jej doszyć długo, bo byłem za granicą, a ona ma dzisiaj nockę… Szedłem tutaj miedzą, żeby się przejść…

- Może zostanie pan u nas na obiedzie – przerwała mu zupełnie niespodziewanie i wymownym gestem zaprosiła do środka.

Piotr usiadł na krześle w pokoju zagraconym ciemnymi, odrapanymi meblami. Były tu dwie sponiewierane kanapy, metalowe łóżko, kredens ozdobiony zacierającym się malowidłem, fotele i ogromna lampa wisząca na słowo honoru u sufitu. Przesiadł się z wygniecionego, kłującego drutami fotela, na kanapę i drzemał. Kobieta obierała kartofle nucąc coś pod nosem… Opowiadając o sobie wyrywała go z coraz głębszej drzemki. Dowiedział się, że też jest salową i zna Olę, a męża zabili jej przed kilkoma laty w jakiejś pijackiej burdzie…

Dzieci biegały wkoło domu, jak z jakiegoś odległego świata dochodziły go ich krzyki i przedrzeźniania. Pobiły się chyba o coś, bo rozległ się płacz dziewczynki i rozdrażniony głos matki dającej chłopcom reprymendę. Piotr otworzył szeroko oczy, gdy pokój wypełnił błogi zapach gotujących się ziemniaków…

Ocknął się na dobre, gdy talerz stuknął o stół, z parującymi kartofelkami, z odrobiną kalafiora i jajkiem sadzonym, a wszystko to polane pachnącym tłuszczem, z kubkiem kwaśnego mleka – aż bał się dotknąć.

- Czy mógłbym umyć ręce? – spytał przełykając głośno ślinę.

Kobieta zaprowadziła go do kuchni wskazując stojącą za przepierzeniem na krześle miednicę i dzbanek z wodą. Piotr zdjął koszulę i ochlapał się z ulgą. Zwinął brudy i wcisnął na spód torby znajdując tam jeszcze w bocznej kieszeni w miarę czysty łach.

Jadł wolno, kęs za kęsem, popijając chłodnym, gęstym mlekiem. Kobieta przyglądała mu się w milczeniu znad pustego już talerza.

- To było naprawdę wspaniałe – powiedział ocierając usta grzbietem dłoni.

Przez jej twarz przebiegł grymas zadowolenia, Piotr wyjął pięćset i położył na stół.

- Muszę już iść.

Walczyła z pokusą, ale stanowczo odsunęła banknot.

- Proszę naprawdę wziąć, ja nie jestem biedny.

Zjawiły się dzieci i otoczyły go wkoło.

- Przyjdziesz do nas jeszcze?

- Może przyjdę – Piotr wstał – Mama nie chce ode  mnie pieniędzy, to wam zostawię… Jestem przecież wujkiem z Ameryki, no nie? – podał forsę Agnieszce, która dygnęła i pocałowała go w rękę.

Kobieta patrzyła gdzieś w bok.

- To nazbierajcie mi jeszcze kwiatów dla mojej narzeczonej, bo właśnie idę się oświadczyć.

Wyszli przed dom. Dzieci pobiegły w pole za kwiatkami, uwijały się wśród zbóż. Matka patrzyła na nie pociągając nosem, kiedy wracały powiewając bukietami – beztroskie i roześmiane. Piotr pożegnał się z nimi i odszedł pospiesznie nie oglądając się za siebie. Zachciało mu się usiąść w cieniu drzewa, na nagrzanej słońcem trawie. Oparł głowę o pień i patrzył na szpital, który wyglądał stąd jak zielona oaza z czerwieniejącymi dachami oddziałów i wbitym w niebo szarym, kwadratowym kominem…

Gdy się ocknął, zamajaczyło nad nim drzewo odginające od ziemi konary, jakby chciało gdzieś uciec, oderwać się i popłynąć w siną przestrzeń…Ktoś zbliżał się od strony pól. Piotr słyszał wyraźnie krótkie, mocne kroki – stukot ludzi idących w butach podkutych żelazem – nie było ich jeszcze widać w tej ciemności – szli miarowo. Co pewien czas. rozległ się czyjś zdławiony krzyk, a oni szli i szli poprzez ciemność…

Zatrzymali się gdzieś bardzo blisko. Piotr wtulił głowę w ramiona, zatkał szczelnie uszy, ale mimo tego słyszał ten miarowy, zbliżający się nieubłaganie stukot – jakieś rozmigotane światełka, może gwiazdy przebijające się przez mgłę – krakały gawrony. Podniósł głowę zlizując spierzchnięte, lodowate wargi. Na tle ołowianego nieba rysował się w oddali ogromny słup wbity w ziemię. Piotr rozmasował obolałe kości, podniósł się z trudem i ruszył tam zaciskając w ręce torbę i wilgotne łodyżki kwiatów.

Mgły rozrzedziły się u góry i wyjrzał posiniaczony księżyc, patrzył tym swoim trupim czerepem na samotne drzewo, jego odchylające się od ziemi konary, które jakby  chciały oderwać się i popłynąć w ten ołowiany smutek wyłaniający się z tańczących mgieł. Piotr wszedł między drzewa, białe opary kłębiły się pod stopami, tańczyły magiczny taniec kółek, korkociągów, splątanych warkoczy,  odsłaniając tu i ówdzie ciemne plamy ziemi, aż targnął nimi wściekły wrzask i łopot – rozpierzchły się na wszystkie strony ukazując niski domek, a stado czarnych ptaków poszybowało do góry wlokąc za sobą białosine smugi – znikały w koronach drzew.

Piotr ruszył dalej poprzez ciemność rozświetlana coraz gęściej światełkami zakratowanych okien, skąd dochodziły coraz wyraźniejsze mamrotania i krzyki. Usiłował wyobrazić sobie Olę, jej łagodną twarz i te ciemniejsze od ciemności oczy i ciemne jak ta ciemność włosy, które burzą się na ramionach za każdym krokiem.

Nacisnął dzwonek. Oparty o drzwi oddziału wsłuchiwał się w tamto życie, przytłumione głosy, trzaski, bulgotanie i osypujące się w tej ciszy – kamienie?… Jakieś kroki zbliżyły się i zazgrzytał klucz. Piotr zapytał o Olę, grube babsko powiedziało, że jeszcze nie przyszła i trzasnęło drzwiami – przymknął oczy, czekał…

Usiadł na kamiennych schodkach z uchwytem torby i kwiatami zaciśniętymi w rękach i czekał… położył torbę na kolanach i kwiaty, bo zdrętwiały mu palce i… czekał…

Poprzez tę ciemność nie było widać nic, oprócz zarysów jakichś drzew uciekających do nieba z ta ruchliwą zgrają kokoszących się gawronów… nagle zachrzęściło  i zamęt mgieł zdradził zbliżający się kształt. Z rozedrganych strzępów białawej, poskręcanej waty wyłoniła się sylwetka – Piotr wstał, gdy była tuż, tuż – zdecydowanie zagrodził jej drogę.

Spojrzała na niego tymi swoimi ogromnymi, ciemniejszymi od ciemności oczami i usta otworzyły jej się, jakby chciała coś powiedzieć. Dotknął jej ramienia – stali w milczeniu… Potem ona tak jakoś drgnęła, ale pozostała w miejscu i patrzyła tymi swoimi ciemniejszymi od ciemności oczami. Spróbował końcami palców dotknąć jej niewidocznych włosów, ale nie znalazł ich na ramionach, ani na plecach.

- Obcięłaś włosy? – spytał prawie szeptem.

Nie odpowiedziała patrząc gdzieś przez niego i ramiona uniosły jej się na moment… Piotr podał jej kwiaty. Uśmiechnęła się wąchając je tak jak to zawsze robią dziewczęta, nie powiedziała tylko, że są bardzo piękne, przycisnęła je do piersi i ogromnym kluczem otworzyła drzwi…

Siedziała naprzeciw niego w białym fartuchu, oczy miała podkrążone, chyba trochę zeszczuplała, jednak w sumie zmieniła się niewiele. Piotr zaciskał ręce na poręczy fotela i nie potrafił niczego z siebie wydusić, choćby w stylu – co słychać – kwiaty leżały bezładnie na stole, przyglądała im się uporczywie… Rozchyliła usta, ale zamknęła natychmiast. Zrobiła tylko ręką taki na wpół zatrzymany gest chcąc poprawić na plecach włosy, których nie było…

Zebrała kwiaty rozglądając się za jakimś flakonem, układała je długo, starannie muskając palcami – postawiła flakon na biurku i usiadła…

Rozpłakała się w chwili, kiedy Piotr najmniej się tego spodziewał – poderwał się i przytulił jej głowę do piersi.

- Nie wolno tak, Oleńko – szeptał jej do ucha – wszystko będzie dobrze, pobierzemy się, zobaczysz, będzie dobrze.

Patrzyła na niego tymi swoimi ciemniejszymi od ciemności oczami i wydawała się już uspokojona, a nawet zadowolona. Wtedy otworzyły się z trzaskiem drzwi i jak burza wpadła gruba pielęgniarka.

- Podpisali porozumienie! Strajki się skończyły!

Prawie na siłę zaciągnęła ich do zabiegowego. Radio cięło mazura. Na szklanym blacie biurka zaszkliła się butelka z czerwoną kartką i kieliszki. Pili paplając jeden przez drugiego o tym jak będzie teraz fajnie, jak to wszystko się zmieni – w końcu uszanowali naród, w końcu zrozumieli. Zjawił się lekarz dyżurny, niski, łysawy.

- To niesamowite – powiedział – to dla mnie normalny szok, że oni na to poszli. A byłem już prawie przekonany, że wkroczą czerwoni i będzie jak u Czechów.

- Przestraszyli się, za dużo nas jest – powiedziała młoda pielęgniarka, oczy błyszczały jej zawadiacko.

- Już ty nie bądź taka pewna, kto wie czy za parę dni nie zrobią z nas marmolady – osadziła ją gruba.

- Myślę, że tym razem już nie – lekarz westchnął – Wypijmy za nasze zwycięstwo.

Brzęknęły kieliszki.

Ola zaprowadziła słaniającego się ze zmęczenia Piotra do maleńkiego gabinetu na pięterku. Z ogromną ulga zdjął buty i wyciągnął się na twardej kozetce. W ciemności zaszeleściły kroki. Coś migotało ukazując gdzieniegdzie rozchwiane kontury idących. Ktoś szedł z latarką za tym ogromniejącym tłumem cieni, które krzyczały coś machając rękami, coraz bliżej tych przeklętych schodów – przecież do cholery oni mogą się tu pozabijać!

Dlaczego ten facet z latarką idzie za nimi?!

Dlaczego on im świeci w plecy?!

Piotr odrzucił gwałtownie koc i wybiegł na korytarz, ale nikogo już nie było. Z uchylonych drzwi sączyła się smuga światła. Wślizgnął się tam. Świruski spały grzecznie w łóżkach – wszystkie w bieli.. Coś poruszyło się, to jedna z nich stała pośrodku nastroszona – pocierała otwartą dłonią nos i co chwilę kreśliła w powietrzu palcem jakieś znaki pochylając nisko głowę. Dreptała w miejscu zataczając rękami półkola i kółka, w narastającym rytmie. Z jej ust wydobywały się gulgoczące sylaby, coś jak – ba-sza-sze-da – była w tym ogromna siła.

Smugi światła oświetlały jej pomarszczoną twarz. Ile mogła mieć lat? – może osiemnaście, a może… tysiąc. Tańczyła prawie bezszelestnie w tym dziwnym rytmie, w mlaskaniu starczych warg – ba-sza-sze-da. Piotr zbliżył się do łóżka, do którego przywiązano jakąś olbrzymkę – szarpnęła się na jego widok, jej wielka, łysa głowa poruszyła się gwałtownie. Piotr patrzył na jej napięty pod koszulą bęben – odwróciła głowę.

BA-SZA-SZE-DA  narasta – wokół rozfurkotanej jasnej koszuli.

BA-SZA-SZE-DA unosi nagle ręce,  zdziera koszulę jak łuskę i ukazuje się ciało młodej dziewczyny, jasne owalne kształty ud z plama pomiędzy,   brzuch drgający rytmicznie, maleńkie piersi, które zmieścić by można w dłoniach – to wszystko dygocze w tańcu – Piotr czuje, że to jego Ola, ręce wyciągają się w tamtą stronę – koszula frunie po oczach, pod sufitem… Jak w transie, z uniesioną głową sepleniła coś wyrzucając gardłowe okrzyki. Przyglądał się jej gładkim, błyszczącym w świetle łydkom i pomarszczonej nieludzko szyi.

Może założyła maskę? Może Ola chce zabawić się ze mną tak okrutnie? Zbliżył się do niej pokonując wstręt, bo odór od dawna nie mytego ciała osadził go na miejscu. Wstrzymał na chwilę oddech i wyciągając błagalnie ręce wydusił z siebie.

- Przestań, Olu! Nie męcz mnie dłużej!

Ona tańczyła nie patrząc na niego, przyłączył się, śpiewali razem to – ba-sza-sze-da, to wściekłe : BA-SZA-SZE-DA !

- Kocham cię, Oleńko, zawsze cię kochałem!… Ja mam takie psie serce, nie mogę usiedzieć w miejscu. Ciągle gdzieś biegam, węszę i to psie serce pożera mnie od środka. I nie mogę nic zrobić, kiedy zaczyna kąsać, jestem wściekły, biegnę gdzieś, byle dalej, jakbym chciał od czegoś uciec. Ale to przecież niemożliwe, bo jesteśmy skazani na siebie…

Ola upadła na podłogę wstrząsana drgawkami, z drgającą twarzą-maską, jakby chciała zmienić bieg tego świata, z tym – ba-sza-sze-da – słabnącym…

…Klęczała kołysząc biodrami – dlaczego ona nie ma oczu? Ani prawdziwych ust? Jej wargi wycięte z papieru szeleściły cicho, coraz ciszej – murszały w ciemności. Piotr przytulił ją do siebie i szeptał w uniesieniu: Człowiek musi mieć kogoś przed kim mógłby się wyspowiadać, dotknąć czyjejś ciepłej ręki. Jestem przy tobie i mówię ci, nie bój się,  jestem z tobą…

Ktoś krzyknął przeraźliwie! To ta przywiązana olbrzymka darła się jak opętana. Jej ogromny bandzioch, napięty pod koszulą, pękał pod naporem niewidzialnych ciosów i z jego wnętrza, poprzez białe strzępy wybiegło siedem kosmatych pająków. Piotr poczuł na czole chłodny dotyk. Ola stała nad nim, już bez maski, ze zmęczoną, zwiędłą twarzą, z podkrążonymi jeszcze głębiej oczami.

- Gdzie dałaś maskę?

- Jaką maskę? – spytała cicho głaszcząc go po policzku.

Łagodnie odsunął jej rękę i ukrył w dłoniach twarz. Przez dłuższą chwilę tkwił tak nieruchomo, potem odjął wolno ręce jak w obawie przed nagłym bólem zdejmuje się bandaż i powiedział umęczonym głosem.

- Sam już nie wiem – oczy zaszły mu mgłą.

Szli wyżwirowaną alejką pełną krakania budzących się gawronów i kropel rosy spadającej z drzew – pobłyskujących w bladych promieniach słońca. Autobus napchany zaspanymi ludźmi wlókł się w nieskończoność. Ktoś coś mówił, ktoś silił się na dowcip. Piotrowi niemiłosiernie kleiły się oczy, stał tak zawieszony ręką na uchwycie, a na jego ramieniu kołysała się Ola, oczy miała przymknięte…

Ocucił ich tupot wysiadających ludzi – Ola otworzyła oczy i westchnęła głęboko. Pocałował ją w nos patrząc na jej umęczoną twarz i podkrążone oczy – wysiedli z tramwaju… Coś stuknęło nagle o szybę, ptak, albo jakaś gruda. Jednak ptak – oddalał się pomiędzy lśniącymi, wyginającymi się w słońcu szynami, drgając konwulsyjnie… Na przystanku dochodziły go strzępy rozmów o porozumieniach – radosne błyski w oczach pojawiały się tu i ówdzie.  Zatrzymali się przed znajomą bramą.

- Mam pomysł, Oleńko – spojrzała na niego takimi niewiele widzącymi ze zmęczenia oczami – Ja pójdę teraz do urzędu i dowiem się o te wszystkie formalności.

- Jakie formalności?

- No, z naszym ślubem.

Skinęła głową i wykonała ręką gest, jakby chciała poprawić z tyłu włosy, których nie było. Jej twarz pokryła się dziwną chmurą, stała już na pierwszym schodku, jedną stopę opuściła w dół i… uniosła z powrotem. Piotr tak bardzo zapragnął ścisnąć ją w tej chwili po prostu za ręce i wykrzyczeć w twarz, że ją kocha, że bardzo ją kocha, ale pomyślał sobie, że powie to przy kolacji, być może przy świecach. Tak, koniecznie przy świecach.

- Tyle chciałbym ci dzisiaj…  – powiedział zrzucając z serca połowę kamienia.

- Może zostań, nie idź – Ola położyła mu rękę na ramieniu i delikatnie dotknęła jego  policzka zimnymi od porannego chłodu palcami.

- Niedługo wrócę, Oleńko. Połóż się, odpocznij. Jak przyjdę, zjemy pyszne śniadanko.

Pędził ulicami. Wszędzie pojawiało się radosne słowo – s o l i d a r n o ś ć – dodawało mu sił. Nagle jakaś ciemna kula rozbiła się tuż przed nim wypełniając go takim światłem, aż przystanął i złapał się za głowę.

To niemożliwe, w końcu zwyciężyliśmy?! Czy naprawdę będziemy teraz wolni? Będziemy mogli mówić sobie wszystko w oczy i nie musimy się nikogo bać? Będzie można pisać o wszystkim i wszystko drukować?! I nie będzie kłamstwa! Wszystko będzie po prostu! Czarne stanie się znowu czarne, a białe i białe! Ludzie odetchną z ulgą i pójdą naprawdę do pracy! I będą pracować dla siebie!

Piotr wszedł do urzędu i tutaj też napotkał roześmiane twarze i gorączkowo powtarzające się słowa:

P O R O Z U M I E N I A           S O L I D A R N O Ś Ć

Jak w transie kupował w sklepie: chleb, pomidory, masło, konserwę z czerwona etykietką, nie przejmując się tym wcale, że kończą mu się pieniądze. Biegł do domu, do Oli – na rynku zebrała się sporo ludzi, którzy krzyczeli coś i śpiewali. Piotr prawie biegnie roztrącając gromadzący się tłum, który jest mu dzisiaj taki bliski. Chętnie wykrzyczałby im wszystkim prosto w oczy, że kocha Olę, że Ola zostanie jego żoną – jeszcze tylko skrzyżowanie, ostatnie czerwone światła i wbiega na pierwsze piętro, stuka do drzwi. Oczy mu błyszczą, serce wali, palce zaciskają się kurczowo na uchu torby z tymi pomidorami i… czeka… Stuka jeszcze raz, głośniej… Ale ze mnie palant, przecież mogłem wziąć klucz. Rzuca torbę i siada na schodach, nasłuchuje – tam Ola pewnie śpi teraz jak zabita.

Mija go jakaś pani z dziewczynką o bardzo długich warkoczykach obijających się o pupę w  zielonych majteczkach. Potem jakiś starszy pan, niezła laska stukocze obcasami – przechodzi jeszcze wiele osób…

Piotr podnosi się i stuka, dobija się długo, coraz głośniej, natarczywiej…

Jest już trochę na nią zły, że nie dała mu klucza, ale była taka zmordowana,  mogła zapomnieć – zupełnie bezwiednie naciska połyskującą w półmroku klamkę i… drzwi się otwierają, serce zaczyna w nim walić – rzuca torbę w korytarzu i wchodzi do sypialni…

T e n  o b r a z   j e s t  z u p e ł n i e  n i e r e a l n y .

T o  m u s i  b y ć  j e d n a k  s e n.

Be the first to comment.

Leave a Reply