RSS Feed
sierpnia 26
0

UWAGA! UWAGA! POCIĄG POŚPIESZNY DO GDAŃSKA… (Wolna miłość XX)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Co za cholerny, zatłoczony peron. Żółty pociąg nadjeżdżał od strony pól. Jak  świetliste węże wiły się szyny. Stukot kół, lśniące obręcze, pętle, zaciskające się na gardle – głowy szybują jak piłki, szare teczki – rozbiła się butelka mleka, ale dlaczego to mleko jest czerwone?!…

Przecież żadne normalne dziecko nie wypije czerwonego mleka!!!

Wagony zatrzymały się ze skowytem. Piotr pierwszy dopadł klamki – korytarz wypełnił się tupotem nóg, pytania o wolne miejsce rozbrzmiewały wszędzie wśród tej bezładnej bieganiny i szurgotów. Jakaś staruszka wsunęła siwą główkę, potem tłusta baba i facet w eleganckim garniturze z wypchaną teczką w ręku.

- Ile panu potrzeba? – spytał Piotr.

- Pięć – facet westchnął z ulgą patrząc na wolne siedzenia i zamierzał już ulokować teczkę.

- Ale te miejsca są zajęte – powstrzymał go Piotr.

- Wszystkie?! – jęknął facet.

- Jeszcze nie wiem, bo wie pan, ja zawodowo trudnię się zajmowaniem miejsc – Piotr zatrzasnął komuś drzwi przed nosem i zasunął kotary – Mogę panu odstąpić te miejsca, no, powiedzmy po… stówie na łeb…

Facet zbaraniał, przełknął głośno ślinę, przetarł okularki i spojrzał jak na kogoś, kto spadł przed chwilą z księżyca.

- Pan oszalał?

- Licz się pan ze słowami – Piotr zbliżył się do niego.

- Ja… Gdzie jest konduktor?! – facet w panice złapał za klamkę.

- Konduktor tu nic panu nie pomoże – Piotr zniżył głos – Ja w międzyczasie wprowadzę tu ludzi, nawet za darmo, niech stracę, a pan będziesz stał jak wie pan kto?… Jak ciul na weselu.

- Za całość trzy – wymamrotał facet.

Piotr zainkasował forsę i przeciskając się z trudem przez korytarz zeskoczył lekko na peron i zmieszał się z tłumem. Jakaś wyperfumowana panienka, z solidnym „przedsięwzięciem” otarła się o niego, Piotr zobaczył tuż przed sobą niezłą laskę z pupą opiętą różowymi spodniami. Przymknął oczy czując tak blisko perfumy i jej sprężysty, stukoczący chód.

- Z pani jest piękna laska – powiedział na oślep do drepczącej obok staruszki.

- Jaka laska?

- Gdzie jest moja laska? – Piotr bezradnie rozglądał się dookoła.

- Zgubił pan laskę? – staruszka zmartwiła się szczerze.

Piotr wszedł do baru i zamówił bigos. Naprzeciw jakaś wymizerowana dziewczyna jadła fasolkę po bretońsku, łyżeczką nabierała po jednej i wkładała do ust – z wyrazem nieziemskiej rozkoszy przegryzała i łykała odchylając ledwo dostrzegalnie głowę. Mogła mieć dwadzieścia, może trzydzieści lat. Ubrana w białą bluzeczkę z żabotem, ze śladami buraczków albo czerwonego wina, uśmiechała się tajemniczo poprzez szparki zapuchniętych oczu i kciukiem prawej ręki odgarniała strąkowate włosy, które opadały jej na twarz. Piotr odpijając piwa puścił do niej oko. Uśmiechnęła się wsuwając do ust ostatnią fasolkę, z namaszczeniem rozgniotła ją na podniebieniu, łyknęła oblizując wargi zadziwiająco długim, czerwono-sinym języczkiem. Lasencja made in Berza, czyli dworcówa przysunęła się bliżej.

- Czego chcesz frajerze? – głos miała lekko przepity, ale było w nim coś ciepłego, jeszcze dziewczęcego.

- Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić.

- Przyjaźń kosztuje.

Skierowali się ku wyjściu.

- Ile?

- Jak dla ciebie, ze dwie paczki – uśmiechnęła się pokazując ładne, zdrowe zęby.

- Dam ci trzy, masz takie ładne zęby.

Uśmiechnęła się tymi zębami i odrzuciła z twarzy zlepione kosmyki ciemnych włosów.

-  To gdzie idziemy? – spytał.

- Pierwsze forsa.

-  Ty naprawdę bierzesz mnie za frajera.

- A ty nie jesteś frajer? – roześmiała mu się w twarz.

- Wyszedłem właśnie z gara – Piotr ścisnął ją za ramię.

Strzasnęła jego rękę jak strząsa się pył z ubrania i spojrzała w oczy z takimi diabelskimi iskierkami w zwężających się źrenicach, oblizując przy tym wargi tym nieprawdopodobnie długim, czerwono-sinym języczkiem.

- Szmal będzie po – powiedział Piotr tonem handlowca.

Wsiedli do nadjeżdżającego właśnie tramwaju i kolebali się milcząco, oparci o tylną poręcz. Tramwaj zatrzymał się na jakimś skrzyżowaniu i oblubienica pociągnęła Piotra za rękaw. Zeskoczył pierwszy i podał jej rękę – zsunęła się z chichotem w jego objęcia. Przemierzyli szybkim krokiem kilka uliczek i znaleźli się w mrocznej sieni jakiejś cuchnącej rudery.

- Jak ci na imię? – spytał Piotr.

- Monika.

- A mnie Czesiek.

Stanęli pod drzwiami, Monika nerwowo przetrząsała torebkę.

- Co ja mam z tymi pieprzonymi kluczami – westchnęła z ulgą zaciskając je w dłoni jak skarb.

Skromnie urządzony pokoik wyglądał dosyć schludnie i sadząc po stosach rozłożonych gdzieniegdzie książek przypominał raczej mieszkanie studentki.

- Zrobię ci herbaty i doprowadzę się trochę do porządku – powiedziała zupełnie innym tonem nie przypominającym w niczym tamtej nachalnej dziwki.

Piotr półleżąc na kanapie popijał herbatę, z sąsiedniego pokoju dochodziło chlupotanie wody i niebawem zjawiła się Monika w różowym szlafroku, z wzorzystym ręcznikiem na głowie związanym jak turban – puściła do niego oko i usiadła obok. Szlafrok rozchylił się przez moment ukazując szczupłe uda, mignęła nawet tamta czupryna – Piotr przyglądał się z niedowierzaniem.

- Co się tak gapisz?

- Jesteś jakaś inna.

Zdjęła z głowy turban roztrzepując gęste, ciemne włosy. Jej twarz nabrała świeżego wyglądu i była, jeśli już nie ładna, to z pewnością interesująca, zeszpecona tylko tymi małymi, zapuchniętymi oczkami.

- To co, mam się rozebrać? – poprawiła szlafrok, niby mimochodem

odsłaniając jedną pierś i kawałek futerka. Zapachniało mydłem. Jej ciało wyglądało na miękkie i ciepłe – dręczyło go jak świeżo otwarta rana – wsunął tam rękę i… odepchnął ją gwałtownie, że omal nie upadła.

Usiadła na krześle i zaczęła rozczesywać włosy ogromnym perłowym grzebieniem. Piotr spojrzał na ścianę, na pełną książek półkę.  Przebiegł wzrokiem tytuły: Tatarkiewicz i kilka innych dzieł, które znał dobrze ze studiów. Wyżej leżały poukładane równo bruliony i paczki papieru maszynowego. Piotr dotknął ręką głowy, która zdawała się pękać; wirowało w nim tyle obrazów, że bał się otworzyć oczu, bo pogubił się w tym zupełnie. Coś kusiło jednak, żeby spojrzeć, ale ogarnął go paniczny strach – udał że śpi, gdy poczuł czyjąś rękę skradającą się po udzie i rozpinającą spodnie…

Długo leżał nieruchomo. Gdy otworzył oczy, pod głową miał poduszkę i przykryty był pomarańczowym kocem w żółte ciapy. Obok siedziała jakaś dziewczyna w różowym szlafroku i czytała książkę.

- Czekam na zapłatę – spojrzała na niego i otuliła go kocem po szyję.

Szlafrok rozchylił się ukazując cienie ud i futerko z wyraźnie rysującą w głębi czerwieniejąca fałdą.

- Dlaczego tak szczujesz tą brochą?! – zaskomlił zaciągając koc na głowę.

- Jesteś mi winien szmal – usłyszał jej spokojny głos.

- Ile?

- Trzy paczki.

Odrzucił koc, pospiesznie wciągnął rozwieszone na oparciu krzesła spodnie, w tylnej kieszeni namacał trzy papierki i z ulgą cisnął je na stół. Ta dziwka schowała je pomiędzy strony książki i podała mu pięćset.

- Co to? – spytał załamującym się głosem.

- Twoja reszta.

- Jaka reszta?!

- Jestem ci przecież winna.

Piotr cofnął się pod ścianę.

- Nie wiem, czy pamiętasz jak w poprzednim wcieleniu ty byłeś prostytutką, a ja frajerem – uśmiechnęła się do niego tymi błyszczącymi szparkami spod zapuchniętych powiek.

- Idź się leczyć – powiedział Piotr i zapragnął stąd wyjść natychmiast.

Patrzył na tę zjawę opiętą różowym szlafrokiem, jej piersi falowały – pochylona nad książką uśmiechała się drażniąco – odniósł dziwne wrażenie, że to tam, do niego, jakby on był w tej książce i czytała właśnie o nim, śmiała się z niego, z jego strachu, z jego zagubienia! Podbiegł i wyrwał jej z rąk to czytadło.

- Powiedz, kim jesteś, kurwo!

- A ty?

- Ja?!… – cisnął książkę i bezradnie siadł na kanapie.

Podniosła ją i zaczęła znowu czytać. Na jej ustach pojawił się ten sam drażniący uśmiech. Piotr przyglądał jej się z odrazą czując, że nie może  już nic zrobić, bo ona jest przecież, tak jak i on, zwykłą literacka fikcją i nie miałoby to jakiegokolwiek znaczenia, gdyby jego ręce zacisnęły się teraz na jej szyi.

- Ja jednak cię zabiję – powiedział do niej ze smutkiem.

- Spadaj – nie podniosła nawet głowy i się uśmiechała wciąż, ale inaczej, jej uśmiech wiądł, kończyła się książka i jego postać najwidoczniej rozpływała się, nikła.

- Czy mogę cię pocałować? – spytał.

- Proszę – podała mu usta.

Ale był już myślami gdzie indziej, tam, w tej kończącej się książce, na ostatnich stronach. Chłodne usta miały smak zakrzepłej krwi… Dotknął jej ręki i przejął go lodowaty dreszcz…

Zatrzymał się na jakimś skwerku i usiadł na ławce. Z trudem łapał oddech, bolały go płuca. Machinalnie włożył rękę do kieszeni i wyjął zmiętoloną pięćsetkę – spojrzał pod słońce. Prawdziwa. Można kupić za nią pół litra i zostałoby jeszcze na kilka piw.

- Witaj orle!

Obok siedział Jacek i przyglądał mu się z wydętymi wargami i nienaturalnie przekrzywioną głową… Ręka, którą potrząsał, była ciepła, normalna ręka Jacka, kumpla ze studiów, którego nie widział, jak to się mówi, kopę lat.

- Coś cieniutko z tobą – Jacek przyglądał mu się z oddalenia.

- Nie twoja broszka.

- Wiesz, że Ola jest w szpitalu?

- Ola?! – Piotr drgnął jak ukłuty w bolesne, dawno zapomniane miejsce.

- Jest w Kobierzynie, po ostatniej skrobance… Wiesz,  jak wtedy odleciałeś do tych ciepłych krajów…

Piotr patrzył w ziemię.

- Mogę ci w czymś pomóc? – Jacek podniósł się z ławki.

- Idź swoją drogą – wycedził przez zęby Piotr.

Wstał i odwracając się od niego ruszył w stronę centrum. Po drodze wstąpił do pierwszego lepszego fryzjera i zobaczył w lustrze jakąś obca zarośniętą mordę, z pasemkiem jasnej blizny po jakiejś bójce, jeszcze z czasów szkolnych.

- Niech pan zrobi ze mnie człowieka – powiedział do pulchnego faceta w

białym kitlu, który ostrzył właśnie brzytwę i świstał przez zęby jakąś piosenkę Beatlesów, chyba „walc” i kołysał się z przymkniętymi oczami, jakby sam był w tej chwili Johnem – naprzeciw wielbiącego tłumu.

Piotr zamknął oczy. Pacnięcia chłodnego pędzla sprawiły mu ulgę. Brzytwa pracowała z chrzęstem, a wprawne palce Johna poprawiały mu głowę pociągając za nos, to podnosząc podbródek, jakby był wystawioną na licytację kukłą, albo żywym trupem.

sierpnia 26
0

pochylony (Wolna miłość XXI)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Szedł pochylony, z torbą na ramieniu, wąskimi uliczkami, przez kocie łby. Z okien jarzyły się jeszcze światła, ale niektóre już gasły sprawiając wrażenie otwierających się nagle dziur. W jednej z nich rozległ się stłumiony krzyk i nagły łomot, jakby ktoś pędził na złamanie karku po drewnianych schodach. Szlochająca kobiecina z dzieckiem w becie i tłumokiem pod pachą wypadła na ulicę. Za nią wytoczył się chudy jak tyka facet, szamotali się, dziecko zaczęło kwilić, wysunęło się na bruk. Piotr podbiegł i strzelił go w pysk. Kobieta klęczała przyciskając do beta twarz. Tyka podniosła się z jękiem i rozpłynęła w mroku.

- Masz gdzie iść? – spytał. Potrząsnęła przecząco głową, jasna twarzyczka kwilącego niemowlęcia lśniła w ciemności, łapki krzyżowały się konwulsyjnie.

- A tam? – Piotr wskazał na ciemną czeluść.

- Tam może przyjść, z kumplami.

- To wezwij milicję.

- Powiedział, że jak wezwę, to udusi Łukaszka, jak zajedzie suka to udusi, bo jest mu już wszystko jedno.

Piotr wziął od niej kołdrę, objął ją ramieniem i poszli razem przez miasto. Potem wspinali się po skrzypiących schodach pod strych. Kobieta powiedziała coś i zajęła się dzieckiem, które zaczęło popłakiwać – rozłożyła kołdrę.   Leżeli obok siebie bez słowa. Ktoś wciąż wchodził i schodził, skrzypiały schody, zgrzytał klucz…W szarym świetle nadchodzącego dnia długo wpatrywał się w  śpiącą matkę z dzieciątkiem wtulonym w ramię…

Wlókł się w stronę plaży, wiał lekki wiatr. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale szary horyzont  zaczynał już jaśnieć. Piotr zamachał nagle rękami, wbiegł na wydmę i wykonując jakiś dziwny skok stoczył się na drugą stronę. Zrzucił buty i z ulgą brodził w chłodnym piasku.

Pomarańczowa tarcza słońca wytoczyła się zza morza, Piotr biegał jak dziecko, jakby się z kimś ścigał, kręcił piruety i padał na piasek.

Słońce wznosiło się coraz wyżej jak pulsująca kula, która za chwilę może pęknąć. Gwałtownymi ruchami zdarł z siebie ubranie i wskoczył do wody – z krzykiem pogrążył się w ten lodowaty ogień i było mu dobrze, kiedy płynął nie oglądając się za siebie w stronę tego oddalającego się, powleczonego jasną mgiełką horyzontu. Gdzieś bardzo blisko, poprzez zalewającą oczy wodę zamajaczyły ogromne kontury. Piotr, z zaciśniętymi zębami zanurzył się w ten cień, zarysy statku stawały się coraz bardziej ostre, już można było rozróżnić ciemny kadłub, czerwony komin i trzy białe, a może żółte maszty… Nagle poczuł, że ktoś go dotyka… Szarpnął się i przewrócił na wznak – lodowate, ruchliwe paluszki przewinęły mu się wokół boku…      Co sił w ramionach popłynął w stronę brzegu.  Zostało mu jeszcze sześćset, a może pięćset metrów, kiedy dotarło do niego, że chyba nie da rady, ręce zrobiły się szmaciane, każdy oddech bolał – zachłystywał się, potwornie swędziały go oczy, ale nie mógł ich przetrzeć, tylko przedzierał się z uporem do tego rosnącego tak nieubłaganie wolno żółtego pasma plaży, gdzie zostawił ubranie, ale po co mi teraz ubranie? – zdążył jeszcze pomyśleć i ręce odmówiły mu posłuszeństwa…     Ostatnim wysiłkiem woli odwrócił się na wznak i wyprężony jak struna oddychał głęboko zdany w każdej chwili na ten – d o t y k – serce tłukło w nim wściekle i… coś śliskiego musnęło go w plecy. Pociemniało mu w oczach, ale to była tylko różowo-błękitna meduza – oddalała się stapiając z falą.

Piotr zaczerpnął powietrza, odwrócił się na brzuch i ruszył. Żółta plama brzegu przybliżała się z każdą chwilą, przez tę błękitniejącą mgłę – jeszcze kilka ruchów i… jest… grunt… poderwał się, trochę płynął, skakał odbijając się od dna, aż padł twarzą w mokry piasek jak bezwładna, wydrążona kłoda.

Zęby dzwoniły mu wściekle, a kiedy zimno stało się już nie do wytrzymania, zebrał siły i zwlókł się na ciepły piasek… Usiłował się podnieść. Na szmacianych nogach ruszył w stronę wydmy – tam padł…

Śniły mu się dziwne sny, których nie mógł sobie przypomnieć. Kiedy się obudził, leżał na zielonej łące, chyba była to polana w lesie. Patrzył ze zdziwieniem jak kilku facetów ciągnie jakąś dziewczynę w kierunku ogromnego drzewa. Było ich pięciu, ten największy zdarł z niej ubranie, ktoś smagnął wiklinowym prętem – na szyi dziewczyny pojawiła się czerwona, sięgająca do piersi pręga.

-  Jak lalunia będzie grzeczniusia, to nic złego jej się nie staniusia – powiedział ten największy.

- Pobaraszkujemy troszeczkę, nie jesteś przecież dzieckiem – dodał chichocząc drugi.

Dziewczyna miała na głowie worek, w jakich dzieci noszą szkolne pantofle. Leżała spokojnie. Piotr gorączkowo szukał wokół kamieni i układał je na kupkę, aż uzbierał się spory stos. Odczekał jeszcze chwilę, a gdy ten największy zbliżył się do niej – cisnął – kamień zafurkotał i trafił w czoło, tuż nad brwiami – tamten złapał się za łeb i runął na trawę, inni wiali. Piotrowi udało się jeszcze trafić w locie dwóch, może trzech – raz po raz rozległ się krótki krzyk i skowyt. Wybiegł z ukrycia i pomagając sobie ostrą krawędzią kamienia rozciął sznury, delikatnie zdjął  jej z głowy worek i… cofnął się ze zgrozą… Patrzyła gdzieś przez niego szarymi pustymi oczami i oddalała się wolno – nikła wśród drzew.

Piotr poczuł w sobie dziwny żal, że nie zdążył z nią porozmawiać, że nie da się już tego odwrócić, ale czego nie da się odwrócić?! Przecież uratował jej życie, wystarczy dogonić ją, złapać za ręce i powiedzieć – kocham cię, Olu! – wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży, zaczniemy w końcu normalne życie – życie!

Krzyczał przywiązany do pnia, którego kora boleśnie wrzynała mu się w plecy. Patrzył na swój wielki, napięty jak balon brzuch, a tam, w środku coś się poruszyło – żywego – jego brzuch pulsował żywym życiem! Zapragnął dotknąć tego brzucha i tego, co tam, w nim; przylgnął całym ciałem do tej kory i myślał tylko o tym, które w nim się tak, kołacze!…

- Wstawać! – ktoś szarpał go za ramię – Dokumenty!

Stali nad nim, większy i mniejszy. Większy uśmiechał się głupowato i przewracał oczami wpatrzony w legitymację. Piotr stwierdził ze zdumieniem, że siedzi w jakichś krzakach nad Wisłą, bo po drugiej stronie, w porannej mgle majaczyło coś jak Wawel.

- Od kiedy nie jesteście studentem? – spytał ten mniejszy.

- Od kiedy zostałem kobietą – wydusił Piotr.

- Wariat? – zagadnął cicho mniejszy trącając kumpla łokciem.

Tamten uśmiechnął się z pogardą.

- To ewidentny pedał, wyrzucili go za pedalstwo – wyjaśnił ze znawstwem.

Z legitymacji Piotra wypadł zmiętolony kwit, ten większy zręcznie schwycił go w locie i studiował z zainteresowaniem.

- To koleś z kibelka nad Wisełkę?

- Dlaczego legitymujecie się nieważną legitymacją?! – szczeknął jeden z

nich. Zamigotały gumy. Piotr schylił się przykrywając głowę rękami. Po chwili tamtych już nie było i gdyby nie piekący ból pleców, pomyślałby, że to sen, ale równie dobrze mógł się przecież sam gdzieś uderzyć, to się zdarza.

Wspinał się po stromych schodkach. Mogła być szósta, może siódma. Zamglone słońce. Tłok. Wypełnione do obrzydliwości autobusy i tramwaje targały roboli do arbajtu, a może na przemiał. Piotr roześmiał się w pysk jakiejś starej, eleganckiej do obrzydliwości babie, która odwróciła z odrazą głowę.

Jadę do Oli. Nazbieram polnych kwiatów, które tak lubi i oświadczę jej się. I ożenię się z nią. Teraz już naprawdę. I będziemy mieli dziecko, prawdziwe, żywe dziecko – będziemy je karmić i wychowywać. Pójdę do pracy, codziennie będę wracał do domu i przynosił coś dla nich. A kiedy dziecko zacznie mówić… autobus zatrzymał się.

- Do szpitala to tutaj? – spytał opasłego zadowolonego z siebie kierowcy.

- Na następnym.

Ruszyli w dół. Ten zjazd trwał całą wieczność. Piotr opieprzył jakąś babę, która zwróciła mu uwagę, że opiera się o nią łokciem. Jej sąsiadka dawała dyskretne znaki, kółeczka koło głowy. Na przystanku zagadnął ludzi o administrację szpitala.

- Taki niski domek po prawej – poinformowała go jasnowłosa, dobrze zbudowana dziewczyna i uśmiechnęła się do niego.

Piotr minął coś, co przypominało stary folwark, potem rachityczny lasek i wbiegł po schodkach do parterowego budynku. W jednym z pokojów powiedziano mu, że Aleksandra Nowicka nie jest już pacjentką, teraz pracuje jako salowa.

Długo błąkał się w labiryncie wyżwirowanych, chrzęszczących pod stopami alejek. W końcu udało mu się dotrzeć pod zakratowane drzwi z biało-czarną tabliczką -  zadzwonił wsłuchując się w tamten odległy gwar. Po chwili zaszczerkał klucz, drzwi otworzyły i Piotr zobaczył jasnowłosą, dobrze zbudowaną, z ogromnym kluczem w ręce.

- Czy zastałem Olę Nowicką?

- Niestety, ma dzisiaj nockę – dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco, bo ktoś zawołał ją z głębi.

Ruszył z powrotem przez te chrzęszczące, wysadzane drzewami alejki. Natrafił na sklep, w którym kupił serek „homo”, dwie bułki i butelkę mleka – posilił się na schodkach. Potem przechadzał się po alejkach, w koronach drzew krakały gawrony. Ktoś krzyknął do niego – rzuć peta! – w oknie na drugim piętrze dostrzegł uczepioną kraty postać kobiety w długiej, nocnej koszuli. Grupa dziewcząt w wypłowiałych drelichach, z kolorowymi chustkami na głowach przeszła obok pchając wózek wypełniony tobołami. Jedna z nich przypominała Olę, ale starszą o jakieś dwadzieścia lat – Piotr usłyszał jeszcze jak powiedziała nachylając się do koleżanki – chciałabyś Stefcia takiego chłopaka? – znikły śmiejąc się za zakrętem. Piotr poczuł się dziwnie – przecież nie wziął tego pod uwagę, że Ola też mogła się zmienić. A jeżeli faktycznie się zmieniła i jest teraz nie do poznania? Mijał właśnie kwadratowy domek o wysoko osadzonych oknach. Coś go skusiło, żeby zajrzeć. Uchwycony okiennej kraty podciągnął się po ścianie i zobaczył leżącą na długim stole nagą dziewczynę powijaną gdzieniegdzie bandażami – nieruchomą jak lalka z wosku. Piąstki miała zaciśnięte, jakby chciała w nich coś zatrzymać, guzik, albo jakieś zdjęcie. Piotr zeskoczył i zrobiło mu się słabo. Długo stał oparty o ścianę, jakiś mężczyzna w białym kitlu  położył mu ręce na ramiona i potrząsnął nim lekko. Piotr spytał z zaciśniętym gardłem o nazwisko tamtej ze stołu i z ulgą usłyszał inne, zupełnie obce.

Alejka doprowadziła go do małej furtki, przez którą wyszedł na rozległe falujące zbożem pola. Te kłosy przypominały włosy pielęgniarki, zanurzył w nich dłonie – zakołysały się – szedł wypatrując kwiatów, a było ich wszędzie pełno: chabry, maki, kąkole i wiele innych, których nazw nie mógł sobie przypomnieć. Idąc miedzą dotarł do wiejskiego domku, gdzie na podwórku bawiło się troje dzieci. Spojrzały na niego z zainteresowaniem, bez cienia lęku – dwóch chłopców i dziewczynka.

- Pobawisz się z nami? – zagadnął starszy.

- A w co? – Piotr zbliżył się i pogłaskał dziewczynkę po jasnej czuprynie.

Wyszczerzyła szczerbatą buzię i zarumieniła się jak panienka.

- Będziemy się bawić w dom, a ty przyjedziesz z Ameryki i przywieziesz nam prezenty.

- All right – Piotr usiadł na pniaku, koło drewnianego płotu.

Nieopodal przechadzała się samotna kura, stanęła na jednej łapce, przekrzywiała ruchliwy łebek gdacząc.

- Jak masz na imię? – spytała dziewczynka.

- Piotr.

- A ja Agnieszka.

Chłopcy wrócili z prezentami i położyli je na ziemi. Znalazł się tam kolorowy szalik, podarte rękawiczki z jednym palcem, czerwony plastikowy samochód bez jednego koła, gra w pchełki i rozlatujące się tekturowe pudełko z warcabami.

- Spakuj te zabawki do torby i idź za płot – powiedział starszy.

- A my będziemy stroić dom na twój przyjazd – dodał młodszy z tajemniczą minką i chciał jeszcze coś dodać, ale umilkł skarcony wzrokiem brata.

- A kiedy przyjedziesz, będziemy się z tobą witać bardzo serdecznie, bo nie widzieliśmy się przecież od wielu lat.

- Kopę lat – powiedział z uśmiechem Piotr wrzucając prezenty do torby – Powiedzcie tylko jak się nazywacie, bo jako wasz wuj muszę przecież wiedzieć.

- Stefek, Marcin, Agnieszka! – krzyknęli prawie jednocześnie.

Piotr położył się na nagrzanej słońcem trawie i patrzył na tę lepiankę okoloną walącym się płotem, z prostokątnym wychodkiem z wyciętym sercem – na budę po psie z resztkami zardzewiałego łańcucha. Słyszał przytłumione głosy dzieci naradzających się jak „ustroić” mieszkanko na jego cześć. Dochodziły go strzępy    słów i jakichś wstążeczkach, wiatraczkach, chlebie i soli i czymś tam jeszcze. Przygotowania przedłużały się, Piotr oparty o sztachety drzemał. Ktoś delikatnie dotknął jego ramienia i zobaczył przed sobą uśmiechniętą tajemniczo mordkę       dziewczynki, jej warkoczyki kołysały się jeszcze gwałtownie.

- Już – szepnęła kładąc palec na ustach i zniknęła za płotem.

Podniósł się, zaczerpnął pełną piersią powietrza i ruszył do Polski.

Drzwi domu przystrojone były wstążeczkami i wypłowiałymi kwiatami z papieru. Na schodach rozciągnięty bury chodnik, a wysoko, prawie pod dachem – koślawy napis:

WITAJ WUJKU Z AMERYKI !

sierpnia 26
35

WITAJ WUJKU Z AMERYKI ! (Wolna miłość XXII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Dzieci zbliżały się do niego z kromką chleba na serwetce i solą w solniczce z żółtą pękniętą nakrętką. Chleb niósł starszy chłopiec, sól – dziewczynka, a ten młodszy, chyba Marcin, machał chorągiewką o nieokreślonej barwie, wystrzępioną po brzegach.

- Witamy cię wujku, w polskim domu – powiedziały chórem dzieci.

- Witam was drogie dzieci, strasznie tęskniłem za wami – wujek otarł pot z czoła, postawił torbę przed progiem i ściskał garnące się do niego pociotki.

- Przywiozłeś nam prezenty? – spytała dziewczynka, ale starszy kopnął ją w kostkę z wściekłym błyskiem w oczach.

- Nie teraz – syknął – jeszcze nie… Jak minęła podróż, wujku? – spytał przymilnym głosem starając się pokryć złe wrażenie.

- No cóż, jestem trochę zmęczony, dwadzieścia tysięcy kilometrów – Piotr otarł czoło grzbietem dłoni, bo faktycznie zrobiło się gorąco.

- Jak długo jechałeś, wujku? – spytała zaciekawiona Agnieszka.

- Wystartowałem wczoraj wieczorem ogromnym, srebrnym odrzutowcem.

- A jak twoje zdrowie?

- Poza rakiem, gruźlicą, kiłą i paroma innymi drobiazgami nic mi nie dolega.

Dzieci spojrzały po sobie i stały przez chwilę bezradne.

- A jak się czuje ciocia? – spytał Stefan.

- Ciocia czuje się nieźle, to znaczy nie czuje się wcale, bo niedawno wyciągnęła kopyta.

- Jak to „wyciągnęła kopyta”? – Agnieszka  spojrzała na braci, ale oni wzruszyli tylko ramionami.

- No, strzeliła w kalendarz – usiłował wytłumaczyć jej Piotr, który bawił się coraz lepiej.

- „Strzeliła w kalendarz”?  – dzieci spojrzały po sobie.

- Odwaliła kitę, przekręciła się, kojfnęła, wyparowała – wyrzucił Piotr jednym tchem – kapewu?!

Dzieci potakiwały niepewnie głowami.

- Ale… poza tym… ciocia czuje się dobrze? – spytała Agnieszka po dłuższej chwili ciszy.

- Nikt nie może czuć się lepiej od cioci w takim stanie – wujek uśmiechnął się

i otworzył torbę, z której wysypały się na trawę prezenty. Dzieci rzuciły się na nie z piskiem, jedynie Agnieszka podziękowała całując wujka w rękę.

Potem wszyscy bawili się w kryjówki, w wojsko, grali w warcaby. Piotr dawał im wygrywać, ale ta przegrana nie sprawiała mu zbyt wielkiego kłopotu, bo ktoś nauczył je grać całkiem nieźle – w trójkę pochylali się nad szachownicą podpowiadając sobie ruchy, czasem wynikała z tego krótka sprzeczka, którą rozsadzał zawsze starszy brat dyktując właściwe posunięcie.

- A gdzie wasz tatuś? – zagadnął Piotr, gdy skończyli kolejną partyjkę.

- Nie ma – Agnieszka rozłożyła ręce i zrobiła buzię w ciup i „głupie oczy”.

- Może też strzelił w kalendarz – starszy mrugnął porozumiewawczo.

- Mama! – krzyknęły chórem.

Piotr zobaczył koło płotu niską kobiecinę w nieokreślonym wieku, która przyglądała mu się zaskoczona. Dzieciska oblepiły ją jak chmara much, krzyczały coś, a ona chwiała się pod ich naporem ledwie mogąc utrzymać w rękach dwie pełne siaty z ziemniakami, pomidorami, kalafiorem, chlebem i czymś tam jeszcze. Piotr poczuł nagle ostry piekący głód, aż zrobiło mu się mdło.

- Przepraszam bardzo panią –usiłował się wytłumaczyć – Ja przyszedłem do jednej salowej… żeby się oświadczyć… Nie widziałem jej doszyć długo, bo byłem za granicą, a ona ma dzisiaj nockę… Szedłem tutaj miedzą, żeby się przejść…

- Może zostanie pan u nas na obiedzie – przerwała mu zupełnie niespodziewanie i wymownym gestem zaprosiła do środka.

Piotr usiadł na krześle w pokoju zagraconym ciemnymi, odrapanymi meblami. Były tu dwie sponiewierane kanapy, metalowe łóżko, kredens ozdobiony zacierającym się malowidłem, fotele i ogromna lampa wisząca na słowo honoru u sufitu. Przesiadł się z wygniecionego, kłującego drutami fotela, na kanapę i drzemał. Kobieta obierała kartofle nucąc coś pod nosem… Opowiadając o sobie wyrywała go z coraz głębszej drzemki. Dowiedział się, że też jest salową i zna Olę, a męża zabili jej przed kilkoma laty w jakiejś pijackiej burdzie…

Dzieci biegały wkoło domu, jak z jakiegoś odległego świata dochodziły go ich krzyki i przedrzeźniania. Pobiły się chyba o coś, bo rozległ się płacz dziewczynki i rozdrażniony głos matki dającej chłopcom reprymendę. Piotr otworzył szeroko oczy, gdy pokój wypełnił błogi zapach gotujących się ziemniaków…

Ocknął się na dobre, gdy talerz stuknął o stół, z parującymi kartofelkami, z odrobiną kalafiora i jajkiem sadzonym, a wszystko to polane pachnącym tłuszczem, z kubkiem kwaśnego mleka – aż bał się dotknąć.

- Czy mógłbym umyć ręce? – spytał przełykając głośno ślinę.

Kobieta zaprowadziła go do kuchni wskazując stojącą za przepierzeniem na krześle miednicę i dzbanek z wodą. Piotr zdjął koszulę i ochlapał się z ulgą. Zwinął brudy i wcisnął na spód torby znajdując tam jeszcze w bocznej kieszeni w miarę czysty łach.

Jadł wolno, kęs za kęsem, popijając chłodnym, gęstym mlekiem. Kobieta przyglądała mu się w milczeniu znad pustego już talerza.

- To było naprawdę wspaniałe – powiedział ocierając usta grzbietem dłoni.

Przez jej twarz przebiegł grymas zadowolenia, Piotr wyjął pięćset i położył na stół.

- Muszę już iść.

Walczyła z pokusą, ale stanowczo odsunęła banknot.

- Proszę naprawdę wziąć, ja nie jestem biedny.

Zjawiły się dzieci i otoczyły go wkoło.

- Przyjdziesz do nas jeszcze?

- Może przyjdę – Piotr wstał – Mama nie chce ode  mnie pieniędzy, to wam zostawię… Jestem przecież wujkiem z Ameryki, no nie? – podał forsę Agnieszce, która dygnęła i pocałowała go w rękę.

Kobieta patrzyła gdzieś w bok.

- To nazbierajcie mi jeszcze kwiatów dla mojej narzeczonej, bo właśnie idę się oświadczyć.

Wyszli przed dom. Dzieci pobiegły w pole za kwiatkami, uwijały się wśród zbóż. Matka patrzyła na nie pociągając nosem, kiedy wracały powiewając bukietami – beztroskie i roześmiane. Piotr pożegnał się z nimi i odszedł pospiesznie nie oglądając się za siebie. Zachciało mu się usiąść w cieniu drzewa, na nagrzanej słońcem trawie. Oparł głowę o pień i patrzył na szpital, który wyglądał stąd jak zielona oaza z czerwieniejącymi dachami oddziałów i wbitym w niebo szarym, kwadratowym kominem…

Gdy się ocknął, zamajaczyło nad nim drzewo odginające od ziemi konary, jakby chciało gdzieś uciec, oderwać się i popłynąć w siną przestrzeń…Ktoś zbliżał się od strony pól. Piotr słyszał wyraźnie krótkie, mocne kroki – stukot ludzi idących w butach podkutych żelazem – nie było ich jeszcze widać w tej ciemności – szli miarowo. Co pewien czas. rozległ się czyjś zdławiony krzyk, a oni szli i szli poprzez ciemność…

Zatrzymali się gdzieś bardzo blisko. Piotr wtulił głowę w ramiona, zatkał szczelnie uszy, ale mimo tego słyszał ten miarowy, zbliżający się nieubłaganie stukot – jakieś rozmigotane światełka, może gwiazdy przebijające się przez mgłę – krakały gawrony. Podniósł głowę zlizując spierzchnięte, lodowate wargi. Na tle ołowianego nieba rysował się w oddali ogromny słup wbity w ziemię. Piotr rozmasował obolałe kości, podniósł się z trudem i ruszył tam zaciskając w ręce torbę i wilgotne łodyżki kwiatów.

Mgły rozrzedziły się u góry i wyjrzał posiniaczony księżyc, patrzył tym swoim trupim czerepem na samotne drzewo, jego odchylające się od ziemi konary, które jakby  chciały oderwać się i popłynąć w ten ołowiany smutek wyłaniający się z tańczących mgieł. Piotr wszedł między drzewa, białe opary kłębiły się pod stopami, tańczyły magiczny taniec kółek, korkociągów, splątanych warkoczy,  odsłaniając tu i ówdzie ciemne plamy ziemi, aż targnął nimi wściekły wrzask i łopot – rozpierzchły się na wszystkie strony ukazując niski domek, a stado czarnych ptaków poszybowało do góry wlokąc za sobą białosine smugi – znikały w koronach drzew.

Piotr ruszył dalej poprzez ciemność rozświetlana coraz gęściej światełkami zakratowanych okien, skąd dochodziły coraz wyraźniejsze mamrotania i krzyki. Usiłował wyobrazić sobie Olę, jej łagodną twarz i te ciemniejsze od ciemności oczy i ciemne jak ta ciemność włosy, które burzą się na ramionach za każdym krokiem.

Nacisnął dzwonek. Oparty o drzwi oddziału wsłuchiwał się w tamto życie, przytłumione głosy, trzaski, bulgotanie i osypujące się w tej ciszy – kamienie?… Jakieś kroki zbliżyły się i zazgrzytał klucz. Piotr zapytał o Olę, grube babsko powiedziało, że jeszcze nie przyszła i trzasnęło drzwiami – przymknął oczy, czekał…

Usiadł na kamiennych schodkach z uchwytem torby i kwiatami zaciśniętymi w rękach i czekał… położył torbę na kolanach i kwiaty, bo zdrętwiały mu palce i… czekał…

Poprzez tę ciemność nie było widać nic, oprócz zarysów jakichś drzew uciekających do nieba z ta ruchliwą zgrają kokoszących się gawronów… nagle zachrzęściło  i zamęt mgieł zdradził zbliżający się kształt. Z rozedrganych strzępów białawej, poskręcanej waty wyłoniła się sylwetka – Piotr wstał, gdy była tuż, tuż – zdecydowanie zagrodził jej drogę.

Spojrzała na niego tymi swoimi ogromnymi, ciemniejszymi od ciemności oczami i usta otworzyły jej się, jakby chciała coś powiedzieć. Dotknął jej ramienia – stali w milczeniu… Potem ona tak jakoś drgnęła, ale pozostała w miejscu i patrzyła tymi swoimi ciemniejszymi od ciemności oczami. Spróbował końcami palców dotknąć jej niewidocznych włosów, ale nie znalazł ich na ramionach, ani na plecach.

- Obcięłaś włosy? – spytał prawie szeptem.

Nie odpowiedziała patrząc gdzieś przez niego i ramiona uniosły jej się na moment… Piotr podał jej kwiaty. Uśmiechnęła się wąchając je tak jak to zawsze robią dziewczęta, nie powiedziała tylko, że są bardzo piękne, przycisnęła je do piersi i ogromnym kluczem otworzyła drzwi…

Siedziała naprzeciw niego w białym fartuchu, oczy miała podkrążone, chyba trochę zeszczuplała, jednak w sumie zmieniła się niewiele. Piotr zaciskał ręce na poręczy fotela i nie potrafił niczego z siebie wydusić, choćby w stylu – co słychać – kwiaty leżały bezładnie na stole, przyglądała im się uporczywie… Rozchyliła usta, ale zamknęła natychmiast. Zrobiła tylko ręką taki na wpół zatrzymany gest chcąc poprawić na plecach włosy, których nie było…

Zebrała kwiaty rozglądając się za jakimś flakonem, układała je długo, starannie muskając palcami – postawiła flakon na biurku i usiadła…

Rozpłakała się w chwili, kiedy Piotr najmniej się tego spodziewał – poderwał się i przytulił jej głowę do piersi.

- Nie wolno tak, Oleńko – szeptał jej do ucha – wszystko będzie dobrze, pobierzemy się, zobaczysz, będzie dobrze.

Patrzyła na niego tymi swoimi ciemniejszymi od ciemności oczami i wydawała się już uspokojona, a nawet zadowolona. Wtedy otworzyły się z trzaskiem drzwi i jak burza wpadła gruba pielęgniarka.

- Podpisali porozumienie! Strajki się skończyły!

Prawie na siłę zaciągnęła ich do zabiegowego. Radio cięło mazura. Na szklanym blacie biurka zaszkliła się butelka z czerwoną kartką i kieliszki. Pili paplając jeden przez drugiego o tym jak będzie teraz fajnie, jak to wszystko się zmieni – w końcu uszanowali naród, w końcu zrozumieli. Zjawił się lekarz dyżurny, niski, łysawy.

- To niesamowite – powiedział – to dla mnie normalny szok, że oni na to poszli. A byłem już prawie przekonany, że wkroczą czerwoni i będzie jak u Czechów.

- Przestraszyli się, za dużo nas jest – powiedziała młoda pielęgniarka, oczy błyszczały jej zawadiacko.

- Już ty nie bądź taka pewna, kto wie czy za parę dni nie zrobią z nas marmolady – osadziła ją gruba.

- Myślę, że tym razem już nie – lekarz westchnął – Wypijmy za nasze zwycięstwo.

Brzęknęły kieliszki.

Ola zaprowadziła słaniającego się ze zmęczenia Piotra do maleńkiego gabinetu na pięterku. Z ogromną ulga zdjął buty i wyciągnął się na twardej kozetce. W ciemności zaszeleściły kroki. Coś migotało ukazując gdzieniegdzie rozchwiane kontury idących. Ktoś szedł z latarką za tym ogromniejącym tłumem cieni, które krzyczały coś machając rękami, coraz bliżej tych przeklętych schodów – przecież do cholery oni mogą się tu pozabijać!

Dlaczego ten facet z latarką idzie za nimi?!

Dlaczego on im świeci w plecy?!

Piotr odrzucił gwałtownie koc i wybiegł na korytarz, ale nikogo już nie było. Z uchylonych drzwi sączyła się smuga światła. Wślizgnął się tam. Świruski spały grzecznie w łóżkach – wszystkie w bieli.. Coś poruszyło się, to jedna z nich stała pośrodku nastroszona – pocierała otwartą dłonią nos i co chwilę kreśliła w powietrzu palcem jakieś znaki pochylając nisko głowę. Dreptała w miejscu zataczając rękami półkola i kółka, w narastającym rytmie. Z jej ust wydobywały się gulgoczące sylaby, coś jak – ba-sza-sze-da – była w tym ogromna siła.

Smugi światła oświetlały jej pomarszczoną twarz. Ile mogła mieć lat? – może osiemnaście, a może… tysiąc. Tańczyła prawie bezszelestnie w tym dziwnym rytmie, w mlaskaniu starczych warg – ba-sza-sze-da. Piotr zbliżył się do łóżka, do którego przywiązano jakąś olbrzymkę – szarpnęła się na jego widok, jej wielka, łysa głowa poruszyła się gwałtownie. Piotr patrzył na jej napięty pod koszulą bęben – odwróciła głowę.

BA-SZA-SZE-DA  narasta – wokół rozfurkotanej jasnej koszuli.

BA-SZA-SZE-DA unosi nagle ręce,  zdziera koszulę jak łuskę i ukazuje się ciało młodej dziewczyny, jasne owalne kształty ud z plama pomiędzy,   brzuch drgający rytmicznie, maleńkie piersi, które zmieścić by można w dłoniach – to wszystko dygocze w tańcu – Piotr czuje, że to jego Ola, ręce wyciągają się w tamtą stronę – koszula frunie po oczach, pod sufitem… Jak w transie, z uniesioną głową sepleniła coś wyrzucając gardłowe okrzyki. Przyglądał się jej gładkim, błyszczącym w świetle łydkom i pomarszczonej nieludzko szyi.

Może założyła maskę? Może Ola chce zabawić się ze mną tak okrutnie? Zbliżył się do niej pokonując wstręt, bo odór od dawna nie mytego ciała osadził go na miejscu. Wstrzymał na chwilę oddech i wyciągając błagalnie ręce wydusił z siebie.

- Przestań, Olu! Nie męcz mnie dłużej!

Ona tańczyła nie patrząc na niego, przyłączył się, śpiewali razem to – ba-sza-sze-da, to wściekłe : BA-SZA-SZE-DA !

- Kocham cię, Oleńko, zawsze cię kochałem!… Ja mam takie psie serce, nie mogę usiedzieć w miejscu. Ciągle gdzieś biegam, węszę i to psie serce pożera mnie od środka. I nie mogę nic zrobić, kiedy zaczyna kąsać, jestem wściekły, biegnę gdzieś, byle dalej, jakbym chciał od czegoś uciec. Ale to przecież niemożliwe, bo jesteśmy skazani na siebie…

Ola upadła na podłogę wstrząsana drgawkami, z drgającą twarzą-maską, jakby chciała zmienić bieg tego świata, z tym – ba-sza-sze-da – słabnącym…

…Klęczała kołysząc biodrami – dlaczego ona nie ma oczu? Ani prawdziwych ust? Jej wargi wycięte z papieru szeleściły cicho, coraz ciszej – murszały w ciemności. Piotr przytulił ją do siebie i szeptał w uniesieniu: Człowiek musi mieć kogoś przed kim mógłby się wyspowiadać, dotknąć czyjejś ciepłej ręki. Jestem przy tobie i mówię ci, nie bój się,  jestem z tobą…

Ktoś krzyknął przeraźliwie! To ta przywiązana olbrzymka darła się jak opętana. Jej ogromny bandzioch, napięty pod koszulą, pękał pod naporem niewidzialnych ciosów i z jego wnętrza, poprzez białe strzępy wybiegło siedem kosmatych pająków. Piotr poczuł na czole chłodny dotyk. Ola stała nad nim, już bez maski, ze zmęczoną, zwiędłą twarzą, z podkrążonymi jeszcze głębiej oczami.

- Gdzie dałaś maskę?

- Jaką maskę? – spytała cicho głaszcząc go po policzku.

Łagodnie odsunął jej rękę i ukrył w dłoniach twarz. Przez dłuższą chwilę tkwił tak nieruchomo, potem odjął wolno ręce jak w obawie przed nagłym bólem zdejmuje się bandaż i powiedział umęczonym głosem.

- Sam już nie wiem – oczy zaszły mu mgłą.

Szli wyżwirowaną alejką pełną krakania budzących się gawronów i kropel rosy spadającej z drzew – pobłyskujących w bladych promieniach słońca. Autobus napchany zaspanymi ludźmi wlókł się w nieskończoność. Ktoś coś mówił, ktoś silił się na dowcip. Piotrowi niemiłosiernie kleiły się oczy, stał tak zawieszony ręką na uchwycie, a na jego ramieniu kołysała się Ola, oczy miała przymknięte…

Ocucił ich tupot wysiadających ludzi – Ola otworzyła oczy i westchnęła głęboko. Pocałował ją w nos patrząc na jej umęczoną twarz i podkrążone oczy – wysiedli z tramwaju… Coś stuknęło nagle o szybę, ptak, albo jakaś gruda. Jednak ptak – oddalał się pomiędzy lśniącymi, wyginającymi się w słońcu szynami, drgając konwulsyjnie… Na przystanku dochodziły go strzępy rozmów o porozumieniach – radosne błyski w oczach pojawiały się tu i ówdzie.  Zatrzymali się przed znajomą bramą.

- Mam pomysł, Oleńko – spojrzała na niego takimi niewiele widzącymi ze zmęczenia oczami – Ja pójdę teraz do urzędu i dowiem się o te wszystkie formalności.

- Jakie formalności?

- No, z naszym ślubem.

Skinęła głową i wykonała ręką gest, jakby chciała poprawić z tyłu włosy, których nie było. Jej twarz pokryła się dziwną chmurą, stała już na pierwszym schodku, jedną stopę opuściła w dół i… uniosła z powrotem. Piotr tak bardzo zapragnął ścisnąć ją w tej chwili po prostu za ręce i wykrzyczeć w twarz, że ją kocha, że bardzo ją kocha, ale pomyślał sobie, że powie to przy kolacji, być może przy świecach. Tak, koniecznie przy świecach.

- Tyle chciałbym ci dzisiaj…  – powiedział zrzucając z serca połowę kamienia.

- Może zostań, nie idź – Ola położyła mu rękę na ramieniu i delikatnie dotknęła jego  policzka zimnymi od porannego chłodu palcami.

- Niedługo wrócę, Oleńko. Połóż się, odpocznij. Jak przyjdę, zjemy pyszne śniadanko.

Pędził ulicami. Wszędzie pojawiało się radosne słowo – s o l i d a r n o ś ć – dodawało mu sił. Nagle jakaś ciemna kula rozbiła się tuż przed nim wypełniając go takim światłem, aż przystanął i złapał się za głowę.

To niemożliwe, w końcu zwyciężyliśmy?! Czy naprawdę będziemy teraz wolni? Będziemy mogli mówić sobie wszystko w oczy i nie musimy się nikogo bać? Będzie można pisać o wszystkim i wszystko drukować?! I nie będzie kłamstwa! Wszystko będzie po prostu! Czarne stanie się znowu czarne, a białe i białe! Ludzie odetchną z ulgą i pójdą naprawdę do pracy! I będą pracować dla siebie!

Piotr wszedł do urzędu i tutaj też napotkał roześmiane twarze i gorączkowo powtarzające się słowa:

P O R O Z U M I E N I A           S O L I D A R N O Ś Ć

Jak w transie kupował w sklepie: chleb, pomidory, masło, konserwę z czerwona etykietką, nie przejmując się tym wcale, że kończą mu się pieniądze. Biegł do domu, do Oli – na rynku zebrała się sporo ludzi, którzy krzyczeli coś i śpiewali. Piotr prawie biegnie roztrącając gromadzący się tłum, który jest mu dzisiaj taki bliski. Chętnie wykrzyczałby im wszystkim prosto w oczy, że kocha Olę, że Ola zostanie jego żoną – jeszcze tylko skrzyżowanie, ostatnie czerwone światła i wbiega na pierwsze piętro, stuka do drzwi. Oczy mu błyszczą, serce wali, palce zaciskają się kurczowo na uchu torby z tymi pomidorami i… czeka… Stuka jeszcze raz, głośniej… Ale ze mnie palant, przecież mogłem wziąć klucz. Rzuca torbę i siada na schodach, nasłuchuje – tam Ola pewnie śpi teraz jak zabita.

Mija go jakaś pani z dziewczynką o bardzo długich warkoczykach obijających się o pupę w  zielonych majteczkach. Potem jakiś starszy pan, niezła laska stukocze obcasami – przechodzi jeszcze wiele osób…

Piotr podnosi się i stuka, dobija się długo, coraz głośniej, natarczywiej…

Jest już trochę na nią zły, że nie dała mu klucza, ale była taka zmordowana,  mogła zapomnieć – zupełnie bezwiednie naciska połyskującą w półmroku klamkę i… drzwi się otwierają, serce zaczyna w nim walić – rzuca torbę w korytarzu i wchodzi do sypialni…

T e n  o b r a z   j e s t  z u p e ł n i e  n i e r e a l n y .

T o  m u s i  b y ć  j e d n a k  s e n.

sierpnia 26
40

TRZEBA KONIECZNIE COŚ ZROBIĆ !!! (Wolna miłość XXIII)

Posted on Środa, sierpień 26, 2009 in Wolna miłość

Ola leży z rękami rozrzuconymi jak niemowlę, usta ma wpółotwarte, a twarz szarą jak pergamin. Na wzorzystym dywanie błyszcząca żyletka – wokół plamy.

Przez mgnienie chwili pojawia się myśl o pogotowiu, Piotr zbliża się do niej jak automat, dotyka woskowej, lodowatej ręki…

J e j  t w a r z  t e ż  j e s t  z i m n a , r y s y  s i ę  z a o s t r z y ł y

w  t y m  ś n i e , a  o n a  g d z i e ś  s o b i e  w y s z ł a.

Gdzie ona jest? Przecież to niemożliwe, żeby tak zniknąć bez śladu. Żeby tak po prostu przestać istnieć?! – Piotr zagląda do łazienki, do kuchni, pod stół. Otwiera drzwi szafy, przerzuca jakieś szmatki i szpargały, siada na dywanie i śmieje się, śmieje się bardzo głośno patrząc na te wpółotwarte usta, ręce i nogi rozrzucone bezładnie na pościeli…

*   *   *

Jest prawie ciemno. Piotr podnosi się wolno, wyjmuje z torby świecę i zapałki – chleb, pomidory, pieczarki, masło i konserwę z czerwoną etykietką. Znajduje w kuchni czysty talerz, wszystko to układa na stole – kroi chleb, kromkę po kromce, smaruje masłem. Na talerzu układa wołowinę z konserwy i ubiera ją w plasterki pomidorów…

Za oknem ludzie krzyczą – Niech żyją robotnicy Gdańska… Piotr wlecze się do kuchni, zapala światło, nalewa wody do szklanki – pije długo… Chciałby, żeby ta woda nie skończyła się nigdy, żeby mógł tak stać i pić nie myśląc o niczym…

Sączy w siebie ten kojący płyn, na dnie szklanki zostaje ostatnia kropelka – Piotr usiłuje jej dotknąć końcem języka i… odstawia szklankę. Gasi światło…

Z ciemności wchodzi do pokoju, w którym drgający płomień świecy oświetla chleb i wołowinę ubraną w plasterki pomidorów. Zapomniałem cholera o cebuli – myśli Piotr i czuje się winny. Siada przy stole ze splatającymi się rękami i patrzy w płomień, który zaczyna się chwiać i skwierczeć – kurczy się nagle, jakby miał za chwilę zgasnąć, ale wybucha na nowo i pali się już spokojnie…

Ola leży w ciemności, gdzie nie dociera światło świecy. Piotr wstaje z krzesła i idzie do niej. Idzie długo. Tak chciałby, żeby ta droga nie skończyła się nigdy. Idzie nie patrząc przed siebie, coraz wolniej…

Jego kolano uderza o twardy kant – Piotr siada na tapczanie…

Za oknem krzyczą – solidarność – ktoś śpiewa – nie rzucim ziemi skąd nasz ród – Piotr porusza głową w ciemności, jakby z kimś rozmawiał, jego usta szeleszczą.

- Jesteśmy razem, Olu, słyszysz, co oni śpiewają? – potrząsa nią delikatnie i gładzi po włosach.

Knot świecy zaczyna skwierczeć, po ścianie tańczą przez chwilę jakieś cienie i to wszystko zapada się w ciemność.

Kielce – Kraków, 1986-88-99